DOPIERO Z CZASEM POJAWIŁA SIĘ MIŁOŚĆ

Z Anią i Michałem spotykamy się wieczorem. Dzieci śpią, w drzwiach wita mnie Ania w koszulce z napisem „Wieczna optymistka”. Wszędzie porządek. Gdyby nie zdjęcia dzieci na komodzie, nikt by chyba nie pomyślał, że mieszka tu trójka rozbrykanych maluchów.

Trzy lata temu spełniło się ich marzenie o rodzinie: adoptowali troje dzieci. Po długim, ciągnącym się niemal w nieskończoność wyczekiwaniu na „ten telefon”. – Czekaliśmy na dwoje dzieci, tak się zadeklarowaliśmy – opowiada Ania.– Dopuszczaliśmy też myśl o trojgu, ale miały to być dzieci w wieku do trzech lat. Nie byliśmy przygotowani na trójkę w takim przedziale wiekowym, w jakim były nasze dzieci, gdy się u nas pojawiły: najstarsza córka miała pięć i pół roku, średnia – cztery i pół roku, a syn – dwa i pół roku.

Kiedy pytam, jak to się stało, że zmienili zdanie i podjęli wyzwanie wychowania trójki maluchów, spoglądają na siebie i niemal jednocześnie mówią: – Jeśli czekasz długo, ta granica się przesuwa: godzisz się na więcej, niż mogłabyś kiedykolwiek wcześniej przypuszczać. Nawet nie wiesz, kiedy i jak to się dzieje. – Poza tym w ośrodku zrobiono coś, czego nigdy nie powinno się robić: najpierw pokazano nam zdjęcia dzieci – relacjonuje Michał. – Zamiast obszernego wywiadu na temat dzieci i czasu na zastanowienie, dostajesz do ręki fotografię, na której widzisz trzy piękne buzie, uśmiechnięte…

Gdy pojechaliśmy na pierwsze spotkanie, opiekun z domu dziecka powiedział maluchom, że przyjechali ciocia i wujek, żeby je zabrać do domu. Zostaliśmy poniekąd wtłoczeni w tę sytuację. – Ania kiwa głową, ale przyznaje też, że dla niej to było wielkie „wow”: radość, że są dzieci. Że są ich. A że trójka? W dodatku starsza, niż oczekiwali? – Oczywiście pierwsza myśl: przecież damy sobie radę. Jednak adopcja trojga dzieci, które mają za sobą potężny bagaż doświadczeń, nie jest dla każdego – przyznaje Ania. – Jeżeli pracujesz na etacie albo jedno z was nie może zrezygnować z pracy, to właściwie taka adopcja nie może się udać – dodaje Michał. – My możemy wszystko podporządkować dzieciom, mamy wolne zawody, a i tak jest to częstojazda bez trzymanki.

– Na początku chciałam być idealna. Dzieci miały mieć wszystko na już, wszystko wyprane, wyprasowane, ugotowane, musiały być zabawione, musiały mieć pełną opiekę. – Ania przez chwilę milczy, wpatrując się w swoje dłonie. – Po trzech miesiącach coś we mnie puściło – mówi wreszcie. – Poczułam, że nie jestem ich matką, tylko opiekunką. Miałam w sobie ogromną potrzebę miłości do dzieci, a zamiast tego czułam pustkę, byłam sfrustrowana.

Czy wtedy nastąpił kryzys? Ania potwierdza kiwnięciem głowy. – Pojechałam do ośrodka i powiedziałam: zabierzcie je. Dopiero z czasem pojawiła się miłość – tłumaczy. – Najpierw do najmłodszego synka. To trwało około roku. Nawet nie wiem, kiedy pokochałam średnią córkę, ale mogło to być po około dwóch latach. Z trzecią córką, najstarszą... to dopiero musi się wydarzyć.

Zobacz także:

Czy dzisiaj, bogatsi o liczne doświadczenia, po trzech latach od adopcji dzieci, podjęliby tę samą decyzję? Na stojących na komodzie zdjęciach jest cała piątka. Wszyscy uśmiechnięci, tak zwyczajnie piękni. Przez chwilę w salonie trwa cisza. Michał bierze głębszy oddech i mówi, ostrożnie dobierając słowa: – Nie ma we mnie na ten temat niezachwianej pewności i nie mogę powiedzieć jednoznacznie, co bym zrobił. Nie ma też absolutnej pewności, aby powiedzieć, że żałujemy swojej decyzji. Ja jeszcze tego nie wiem – podsumowuje.

Ania milczy, ale w końcu pewnym głosem mówi: – Dzisiaj spędziłam dobry dzień z moimi dziećmi. To był naprawdę dobry dzień. Dzisiaj powiem, że nie żałuję. Dzisiaj podjęłabym dokładnie taką samą decyzję.

W OCZEKIWANIU NA SZCZĘŚCIE 

Dorota z Przemkiem mieszkają w Częstochowie. Spotykamy się nieopodal klasztoru jasnogórskiego. Jest ładna, wiosenna pogoda. Oboje tacy młodzi, jeszcze przed trzydziestką. Razem są ponad sześć lat. Przemek „od zawsze”, jak mówi, wiedział, że nie może mieć dzieci.

Po dłużących się niemiłosiernie siedemnastu miesiącach procesu adopcyjnego kilka miesięcy temu otrzymali kwalifikację z ośrodka. Łącznie minęły już dwa lata. Nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie usłyszą w swoim domu tupot dwóch par małych stóp. Dorota i Przemek zapewniają, że nie jest dla nich ważne, czy pojawią się chłopcy, czy dziewczynki. Ważne, że dzieci wreszcie będą, że skończy się ta ogromna tęsknota. Postawili jednak granicę wieku maluchów: trzy lata.

– Adopcja była dla nas naturalną drogą do rodzicielstwa, nawet nie braliśmy pod uwagę innych opcji – mówi spokojnie Dorota. – Sami pochodzimy z rodzin wielodzietnych i nie wyobrażam sobie, żeby nasze dziecko było jedynakiem – dodaje Przemek. – Teraz jest nam chyba najtrudniej – Dorota uśmiecha się smutno. – Każdego dnia mamy nadzieję, że telefon z ośrodka wreszcie zadzwoni. Właściwie codziennie wyobrażam sobie, że dzieci są już z nami, że możemy je przygarnąć, przytulić…

Nie wiedzą, czy od razu rozpoznają, że dzieci „są ich”, i przyznają, że nie są wolni od obaw. – Ale poradzimy sobie – mówi Przemek. – Razem jesteśmy silni naszym uczuciem. Bardzo się kochamy. Wiemy: może nam być trudno, lecz jesteśmy optymistami. Zdajemy sobie sprawę, że bycie rodzicem adopcyjnym to coś innego niż rodzicielstwo biologiczne. Dużo nad tym się zastanawiamy i rozmawiamy ze sobą na temat najważniejszych spraw dotyczących potrzeb dzieci i ich wychowania. Wydaje mi się, że niejedna para mogąca mieć biologiczne potomstwo nie ma tak przegadanych tych wszystkich tematów. Może to trochę górnolotnie zabrzmi, ale myślę, że rodzicielstwo adopcyjne jest dojrzalsze – konstatuje Przemek.

– Poza tym uważamy, że naszej miłości wystarczy nie tylko dla nas. Nie mamy wątpliwości: pokochamy nasze dzieci. To oczywiste! – zapewnia Dorota. – Mamy też szczęście, że moja rodzina nas wspiera. To bardzo pomaga – dodaje. Rodzice Przemka na razie nie są zachwyceni pomysłem adopcji. – Chyba po prostu się boją. Może to się zmieni, gdy pojawią się wnuki – mówi Przemek.

ZABRAKŁO MIĘDZY NAMI CHEMII

Z Janem spotykam się w kawiarni. Jest wczesny ranek, jesteśmy niemal sami, możemy swobodnie porozmawiać. Siedzi przede mną wysoki, przystojny mężczyzna z siwizną na skroniach. Budzi zaufanie. Sześć lat temu adoptowali z żoną chłopca.

Spełnienie ich marzeń. Żona tak długo tęskniła za dniem, w którym zostanie matką. A on tak bardzo chciał, żeby była szczęśliwa. Dziś Junior – jak nazywa go Jan – ma już jedenaście lat. Pokazuje jego fotografię: ładny, szczuplutki chłopiec o równie przenikliwym co Jana spojrzeniu. – Wiem, jest do mnie podobny. Sam czasem się zastanawiam, jak to możliwe, że tak bardzo. To mądry chłopiec. Dobry – opowiada Jan. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie potrafię go pokochać – kończy cicho.

Miało być inaczej. Czekali na dziecko prawie dziesięć lat. Nie da się opisać, ile wówczas przeszli. Po kilku nieudanych inseminacjach i in vitro, po wielu przepłakanych nocach zapadła decyzja o adopcji. Zanim jednak przeszli wszystkie konieczne procedury i ukończyli szkolenie, Jan był dobrze po czterdziestce. Jego żona miała czterdzieści jeden lat. – W ośrodku stawiano sprawę jasno: możemy adoptować, ale tylko starsze dziecko – relacjonuje Jan. – Junior przebywał w rodzinie zastępczej. Kiedy zobaczyliśmy go po raz pierwszy, żona płakała ze szczęścia.

Bardzo ładny, delikatny chłopczyk ujął ich spokojem. Nie sądzili, że to wyciszenie powinno ich zaniepokoić. Przez pół roku był dzieckiem idealnym. Wszystko chodziło jak w zegarku. Pozornie. Ich syn rozładowywał napięcie, masturbując się nawet kilka razy dziennie. Zaczął się obnażać przed rówieśnikami. – Patrzyłem na tego chłopca i zacząłem sobie zadawać pytanie: kim on właściwie jest? Żona płakała po nocach. Tym razem z bezsilności – wspomina Jan.

Rok po adopcji postanowili iść na terapię. – Nagle się dowiadujesz, że twoje dziecko zachowuje się tak ze strachu. Może pa- ni to sobie wyobrazić? – Pod opieką psychoterapeuty są do dziś. Junior nie ma już stanów lękowych, coraz więcej czasu spędza z ojcem, ale nadal mają barierę do pokonania. – Wierzę, że kiedyś w końcu nam się to uda.