„Słoiki”? – pyta Katarzyna. – Śmieszy mnie to określenie. Tym bardziej że absolutnie nigdy nie traktowałam Warszawy jako miejsca, gdzie będę tylko zarabiać. Miałam plan: skończę wymarzoną PWST w Krakowie, a potem przeprowadzę się do Warszawy. Bo zawsze byłam przekonana, że w Warszawie jest moje miejsce, życie i praca. Tu jest więcej możliwości, żeby się rozwijać, szkolić. Kraków był dla mnie troszkę za ciasny. Warszawa daje przestrzeń artystyczną.

Do stolicy aktorka zaczęła przyjeżdżać regularnie tuż po dyplomie w 2002 roku. na zdjęcia, castingi. Czasem na kilka godzin, na dzień. – Ale mieszkanie wynajęłam dopiero wtedy, gdy dostałam dwie role. Jedną u Andrzeja Strzeleckiego w musicalu „Złe zachowanie”. Drugą – w Teatrze Rampa u Jana Szurmieja, w spektaklu muzycznym „Wielka woda”, o Agnieszce Osieckiej. Moje początki w Warszawie kojarzę właśnie z tymi spektaklami. Tak weszłam w to miasto – kontynuuje aktorka. – Kiedy później zaczęłam występować w programach muzycznych u Włodzimierza Korcza, pomyślałam, że to wielka szansa, aby szkolić głos. Coraz więcej było tu takich „magnesów”. na pewno wtedy zazdrościłam – w dobrym znaczeniu tego słowa – młodym ludziom urodzonym w stolicy, że mają tyle możliwości.

Aktorka, choć miała prawo jazdy, lubiła przemieszczać się autobusami, tramwajami. – W ten sposób poznawałam miasto. Zwiedzałam je też podczas samotnych spacerów. Lubiłam jak to działało na moją wyobraźnię – wspomina. – Pierwsze mieszkanie w stolicy, na Żoliborzu, wynajęłyśmy z Agnieszką, moją przyjaciółką z Krakowa. Kiedyś obiecałyśmy sobie, że razem przeniesiemy się do Warszawy.

Przez kilka lat po dyplomie Kasia mieszkała też w Krakowie, bo grała w Teatrze Ludowym. Podróże z jednego miasta do drugiego zdarzały się nawet kilkanaście razy w miesiącu. Każde pieniądze Kasia inwestowała w siebie i realizację marzenia: w naukę śpiewu. no i w bilety na pociąg. Ale z tygodnia na tydzień stolica stawała się bliż- sza sercu, aktorka przyjeżdżała tutaj już jak do siebie. – W pewnym momencie pomyślałam, że nie mogę tak żyć: dwa miasta, dwa mieszkania, w każdym oddzielny zestaw ubrań, garnków, książek, płyt... Wiedziałam, że moim miejscem na ziemi jest Warszawa. Dalej od rodziców, ale to było moje wymarzone życie – śmieje się Katarzyna. – Miasto podoba mi się bardzo: jest dużo zieleni, coraz więcej ścieżek rowerowych. Oswoiłam to miejsce szybko. Ale każde święta spędzam z rodziną w Starym Sączu. Jeżdżę tam w weekendy i wolne dni albo rodzice przyjeżdżają do mnie i siostry, bo ona też przeniosła się do stolicy. Zobaczyła, że tutaj dobrze mi się żyje i sobie też dała szansę.

„Słoiki”? – Katarzyna nie kryje rozbawienia. – nie obrażam się za to określenie. To świetne, że można od mamy przywieźć zdrową, najlepszą na świecie zupę, taką, jaką pamięta się z dzieciństwa i do której zawsze się tęskni. Potwierdzam! Dostaję od mamy słoiki, nie tylko z zupą. Jestem jej za to bardzo wdzięczna, zwłaszcza teraz, kiedy mam malutkie dziecko i mniej czasu na gotowanie. Tak w ogóle nie wiem dlaczego to określenie niektórzy uważają za obraźliwe. Moja mama robi tak pyszne zupy, że jestem dumnym słoikiem (śmiech). „Słoiki” to również przyjezdni studenci, którzy z reguły oszczędzają każdy grosz. A życie w Warszawie sporo kosztuje – dodaje aktorka. I podkreśla: – Dla mnie Warszawa to już moje miasto, mój dom, moja rodzina. Nie wiem, czemu służy to oddzielanie nowych warszawiaków od zakorzenionych. Wiem, że niektórzy traktują Warszawę wyłącznie jako miejsce, gdzie się zarabia, a nie zapuszcza korzenie. Nie są tu zameldowani, nie interesują się nią. Ja jestem „słoikiem”, który pomidorową od mamy przywiezie, ale i utożsamia się z miastem. Mam na to odpowiednie dokumenty (śmiech). Lubię swój Mokotów, gdzie mieszkam. Lubię spacery, niespieszną kawę w pobliskiej kafejce. A Stary Sącz to moje dzieciństwo, błogość, natura, góry, wyciszenie, celebrowanie posiłków. Tam mam i rodziców, i teściów.

Aktorka twierdzi, że nigdy nie spotkała się z negatywnym stosunkiem do siebie czy innych, którzy do Warszawy się przeprowadzili. – Warszawiacy są bardziej odważ- ni, bardziej otwarci, bardziej im się chce. Ci, którzy tu przyjeżdżają, czasem niepotrzebnie się krępują, wątpiąc, czy coś potrafią. Zwłaszcza 15–10 lat temu przyjezdni mieli mniej wiary w siebie, w swoje możliwości, umiejętności. A i w rodowitych warszawiakach nierzadko jest taki obraz przyjezdnego: osoba zahukana. Tymczasem my, napływowi, wnosimy nową energię do Warszawy.