Patrzysz na niego i odpływasz. Nie potrzebujesz jeść, pić ani spać. A energii i tak masz za dwoje. Jesteś cierpliwa, kiedy on robi coś, co zrobione przez kogokolwiek innego wyprowadziłoby cię z równowagi. Nie dostrzegasz wad, za to jego zalety dwoją się i troją w twoich oczach. Zawalasz pracę, porzucasz przyjaciół, jeśli tylko wspomną, że on wcale nie jest tak idealnie do ciebie dopasowany. Nie liczy się nic i nikt. Bo jesteś… zakochana. Prawdopodobnie każda z nas przeżyła coś podobnego. Ale, na szczęście, nie każda zapłaciła za to wysoką cenę, dlatego że on okazał się totalną pomyłką.

Zuzka, 36 lat

Gdyby ktoś kilka lat temu opowiedział mi moją własną historię, pomyślałabym o nim same najgorsze rzeczy. Byłoby mi za kogoś takiego wstyd. Wiem, że wiele osób właśnie tak o mnie myśli. Nie mam co się dziwić ani obrażać. Rozumiem. W odróżnieniu od niezrozumienia tego, co kilka lat temu stało się ze mną. Mam fajną rodzinę. Oddanego, mądrego męża-kumpla. Może w naszym związku nie było już ognia i fajerwerków, ale też zejdźmy na ziemię – jesteśmy razem od piętnastu lat. Rutyna jest w takiej sytuacji normalna. Mamy dwoje zdrowych, pogodnych dzieci. Naprawdę wiele nas łączy. Co stało się ze mną cztery lata temu, nie wiem do dzisiaj. Ale żyję z ogromnym ciężarem, poczuciem winy. I chyba tego już nie uda mi się pozbyć.

Poznałam go w pracy. Współpracował z moją firmą przy jednym projekcie. Jest ode mnie młodszy o pięć lat. Uwodził mnie od pierwszego spotkania, ale nie ma co zdejmować z siebie odpowiedzialności – z każdym kolejnym dniem coraz trudniej było mi się opierać jego komplementom, czułym słówkom i gestom. Po miesiącu czułam, że sytuacja zaczyna wymykać się spod mojej kontroli.

Do pracy szykowałam się coraz dłużej. Zaczęłam chodzić na obcasach, do których mąż bezskutecznie próbował mnie namawiać. 

Niby próbowałam mu się opierać, ale w rzeczywistości byłam już w ten flirt zaangażowana po uszy. Nie wiem, kiedy zgodziłam się pierwszy raz na kolację. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Spotykaliśmy się coraz częściej. Zaczęłam kombinować w domu – późne powroty z powodu ważnych spotkań, weekendowe wyjazdy służbowe. Przestałam widywać dzieci, interesować się ich lekcjami, zebraniami w szkole. Przestało interesować mnie wszystko poza moim romansem. Mój kochanek nosił mnie na rękach i obiecywał życie w siódmym niebie. Po kilku miesiącach nie chciałam się z nim w ogóle rozstawać. Zaproponował mi wspólne mieszkanie, a ja już nie wyobrażałam sobie, że mogę z tego błogosławieństwa nie skorzystać. Kompletnie nie myślałam o swojej rodzinie, dzieciach, które zawsze były dla mnie bardzo ważne. Pewnego dnia wróciłam do domu i jakbym mówiła o prognozie pogody, poinformowałam męża, że jeszcze dzisiaj się wyprowadzam. Przepraszałam i tłumaczyłam, że rozumiem jego ból, ale nie mam innej możliwości, bo spotkałam miłość swojego życia i nie mogę nie wsiąść do tego pociągu. Dzieciom powiedziałam mniej więcej to samo. Spakowałam walizkę i pojechałam do Darka. Od następnego dnia dzwonili do mnie po kolei wszyscy: nasi przyjaciele, moja mama, teściowa. Obie prosiły o opamiętanie.

Co zrobiłam? Najpierw zaczęłam opowiadać brednie, że swojego męża nigdy nie kochałam i że moje życie z nim było udręką, a kiedy to nie pomagało, przestałam odbierać telefony. Nie przestraszyłam się nawet wtedy, kiedy przeczytałam SMS od mamy: „Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewała. Nie mam córki, tak jak twoje dzieci nie mają już matki”. Próbowałam utrzymywać z dzieciakami kontakt na tyle, na ile pozwalała mi intensywność mojego gorącego romansu. Czyli prawie wcale nie miałam dla nich czasu. Ale… kwitłam! Moja kobiecość miała się doskonale. Aż do dnia, kiedy od Darka usłyszałam, że „chyba nie jest jeszcze gotowy na stały związek” i „powinniśmy dać sobie więcej wolności”.

Zobacz także:

Mój świat się zawalił. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że zrównałam z ziemią swoje dobre życie dla gnojka, który miał… chwilową fanaberię. Rodzina nie chciała o mnie słyszeć. Dzieci miały wielki dystans. Jedyną osobą, która stara się mi wybaczyć, jest… mój mąż. Tylko że ja nie umiem wybaczyć samej sobie. Gdyby ktoś zapytał mnie, co widziałam w tym człowieku, szczerze musiałabym powiedzieć: „Nie mam pojęcia”.

Anna, 32 lata

Miałam 24 lata, kiedy poznałam Tomka. To był mój pierwszy poważny związek. Choć słowo „poważny” nie jest właściwe, ale tego wtedy nie wiedziałam. Spotkaliśmy się na ślubie mojej koleżanki, oboje zostaliśmy zaproszeni także na wesele i oboje pojawiliśmy się na nim sami. Już w kościele zwróciłam na niego uwagę. Wysoki brunet z ciemnymi oczami. Boski. Mój typ. I przeciwieństwo mojego ojca, który nas dawno temu zostawił. Fajnie ubrany. I taki normalny. To była moja pierwsza myśl. Nie bufon, nie mruk, śmiały, ale nie nachalny. Idealny! Poprosił mnie do tańca. Dwa dni później podjechał pod mój dom z kartonami, pakował moje rzeczy i przewoził je do siebie. I tak oto, w trzy minuty i w takt piosenki Whitney Houston „I will always love you” związałam się z kompletnie obcym facetem. Powiem więcej, czułam wtedy pewność, że słowa tego refrenu dokładnie opisują naszą historię, która właśnie się zaczyna i potrwa do końca świata. Wydawał mi się taki opiekuńczy. Miałam mieć w nim wszystko, czego nie dostałam wcześniej od żadnego mężczyzny. Po dwóch dniach zamieszkałam z nim, a tydzień później przyjęłam jego oświadczyny. Ślub zorganizował w trybie natychmiastowym. A ja na wszystko przystawałam.

Wyszłam za mąż. Nikogo się nie radziłam. Bo niby po co? Przecież byłam wybranką losu! Od ciągłego uśmiechu, który nie schodził mi z buzi, robiły się kolejne zmarszczki, które uwielbiałam wtedy tak samo, jak jego. To niezwykłe, ale ja naprawdę święcie wierzyłam, że trafiła mi się szóstka w totka. Sielanka, a raczej konkretnie mój stan zamroczenia, bo tak to dzisiaj nazywam, skończył się zaledwie po pięciu miesiącach. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym po raz pierwszy zobaczyłam w nim dokładnie to, przed czym próbowały ostrzec mnie mama, siostra i przyjaciółka. Rzeczywiście, wszystkie trzy niezależnie próbowały mi powiedzieć, że on zdecydowanie za bardzo „lubi” kobiety. Ja tego kompletnie nie widziałam i wściekałam się, kiedy one, w moim rozumieniu bezpodstawnie, zaczynały go krytykować. Mamę uważałam więc za frustratkę, siostrę za wkurzoną, że ja odleciałam i wszystko jest teraz na jej głowie, a moją najlepszą, sprawdzoną przez lata w prawdziwych bojach przyjaciółkę za zazdrosną o księcia z bajki. Nie widziałam także, a raczej nie chciałam widzieć, że Tomek niespecjalnie garnie się do pracy, lubi raczej słodkie lenistwo i nie przeszkadza mu, kiedy to ja wyjmuję w restauracji, supermarkecie czy na stacji benzynowej portfel i płacę nasze wspólne rachunki.

Rozwód brałam równie szybko, jak wychodziłam za mąż. Tylko tym razem to ja musiałam wszystko zorganizować. Mój były mąż prawdopodobnie nucił już wtedy „I will always love you” innej kobiecie.

Gośka, 40 lat

Czy wierzę w happy end, kiedy miłość zaczyna się nieprzytomnym zakochaniem? Już nie. To było powakacyjne spotkanie u moich znajomych. Wróciliśmy całą paczką z Grecji i obiecaliśmy sobie, że w tym samym składzie spotkamy się jesienią – powspominać, obejrzeć zdjęcia, przenieść się na moment w tamten czas. Tak też się stało. Tylko że na spotkaniu pojawiał się jeszcze ktoś, kto nie był z nami na urlopie. Kumpel z dzieciństwa męża mojej przyjaciółki. Był przejazdem w mieście i postanowił się odezwać. Pamiętam, jak wszedł do salonu. Wbiło mnie w kanapę. Nie był ani przystojny, ani w moim typie, ale spojrzał mi w oczy i zaiskrzyło. Głupio się przyznać, lecz w głowie już wtedy, po kilkunastu minutach, zaczęłam pisać nam romantyczny scenariusz. Przecież słyszałam o miłości od pierwszego wejrzenia. Dlaczego mnie nie miałoby to spotkać? Plan był taki: idę do kuchni, jeśli on pójdzie za mną, to będzie dobry znak. Poszedł. Przegadaliśmy całą noc. Reszta wspominała wakacje, a ja… zakochiwałam się w Piotrku. Do domu miał wracać następnego dnia. Został u mnie prawie tydzień. W pracy wzięłam z tej okazji wolne, mimo że nie chciano dać mi urlopu. Było mi wszystko jedno, co powie szef. Nawet utrata pracy nie wydawała mi się dramatem. Chciałam być z nim, tylko to się liczyło. Po tygodniu w niebie Piotrek wrócił do domu. A ja nie mogłam myśleć o niczym innym poza nami. Oszalałam. Spotykaliśmy się w każdej wolnej chwili. Przez trzy miesiące nie widziałam się z nikim poza nim. Dopiero długo potem zorientowałam się, że nie zadawałam mu w zasadzie żadnych pytań. Nic o nim nie wiedziałam, a leciałam do niego jak ćma do ognia. Bezmyślnie.

Nie mogłam opanować swojej euforii, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Od razu dostałam jeszcze większego bzika. Piotrek nie był taki szczęśliwy, ale ten szczegół też chyba wtedy wyparłam. Czekałam z niecierpliwością, aż moje szczęście się pomnoży. Wyobrażałam sobie, że nasze dziecko będzie podobne do tatusia. Tylko do niego. Piotrek, co prawda, nie był troskliwym opiekunem dla kobiety w ciąży, ale to też zobaczyłam już po wszystkim. To raczej ja opiekowałam się nim, kiedy wpadał w weekendy. Uwielbiałam to, więc z coraz większym brzuchem przygotowywałam kolacje przy świecach. Za każdym razem, kiedy wpadał, do jedzenia musiało być coś innego – tak uważałam – wykwintna, elegancka kolacja dla boskiego mężczyzny. Odpowiednio dobrane wino, które przecież mógł pić tylko on. Do kosmetyczki, fryzjera chodziłam regularnie jak nigdy. Będąc w ciąży, pilnowałam diety, aby przytyć tylko tyle, ile będzie to konieczne. Za wszelką cenę chciałam mu się podobać. Fakt, że tego nie doceniał, nie był dla mnie wtedy istotny. Wystarczyło, że bywał blisko.

Opamiętanie przyszło niemalże jednego dnia. To był dla mnie prawdziwy wstrząs. Wróciłam z Anią ze szpitala. Leżałyśmy z malutką w łóżku, a Piotrek stanął w progu sypialni. Popatrzyłam na niego i, tak jak nagłe olśnienie pokazuje się w kreskówkach, zapaliła mi się w głowie lampka: „Przecież on nie jest nam do niczego potrzebny. Co robi w moim domu ten obcy człowiek, który ma mnie w nosie? Tu leży moja maleńka córeczka, a ja kompletnie nic nie wiem o jej ojcu. Nie wiem i co gorsza… już wcale nie chcę wiedzieć”. Zostałyśmy same.

Adriana Klos psycholog, psychoterapeutka, związana z warszawskim Ośrodkiem Rozwoju i Psychoterapii Strefa Zmiany (www.strefazmiany.pl)

WARTO CHWILĘ ZACZEKAĆ...

Zakochanie to stan bardzo intensywnego pobudzenia seksualnego połączonego z niezwykle silnymi emocjami. Trudno nam wtedy racjonalnie patrzeć na rzeczywistość i często nie dostrzegamy wielu symptomów, które są już znakami ostrzegawczymi. To zupełnie naturalne, że zdarza się nam wtedy popełniać błędy, ale właśnie dlatego warto jest poczekać z ważnymi decyzjami. Dać sobie czas na pobycie razem, rozpoznanie wzajemnych podobieństw i różnic. Do adekwatnego odbioru sytuacji potrzebujemy emocji i rozumu, do którego możemy się odwołać. Dlatego lepiej zaczekać, aż te dwie drogi naszego postrzegania się zrównoważą. Jeśli jesteśmy samotni i nikogo nie krzywdzimy, warto przeżyć takie zauroczenie. To ważne doświadczenia które – nawet jeśli ostatecznie kończą się rozstaniem – uczą nas czego o sobie samym i o innych. Oczywiście lepiej zaczekać z zawieraniem małżeństwa czy zakładaniem rodziny, aby niepotrzebnie jeszcze bardziej nie skomplikować sobie życia. Koszty emocjonalne zawodu miłosnego są już wystarczającym obciążeniem. Jednak jeśli jesteśmy w związku, mamy dzieci, jak jedna z bohaterek, tym bardziej warto się zastanowić, co takiego się z nam dzieje. Co się stało z naszym związkiem? A może ten romans jest również wyrazem jakiegoś kryzysu?