SYLWIA WILK mieszkanka Wygwizdowa

Zaledwie trzydzieści domów po obu stronach drogi, stu mieszkańców, a z „atrakcji” jedynie sklep spożywczy. W tej małej wsi w województwie łódzkim nie ma kościoła ani szkoły. – Prawdziwy tu wygwizdów – śmieją się ci, którzy odwiedzają Sylwię. Zawsze gdy się przedstawia i mówi, skąd jest, reakcja jest identyczna – niedowierzanie, potem śmiech. I komentarz: „Ale obciach!”. Aż zagwizdał z zachwytu – Gdy byłam mała, nie wiedziałam, czemu to wszystkich śmieszy. Dla mnie to była zwyczajna nazwa – wspomina Sylwia, ubiegłoroczna maturzystka. Zrozumiała dopiero, gdy przeczytała w słowniku opis hasła „wygwizdów”. Dowiedziała się, że znaczy to samo, co: zaścianek, prowincja, pipidówka, zadupie. – Nie spodobała mi się ta wersja. Zaproponowałam więc własną – tłumaczy. Było tak: w piątej klasie polonistka zadała uczniom pracę domową: „Napisz, skąd pochodzi nazwa twej wioski”. – Żeby to ustalić, chodziłam od domu do domu, ale nawet najstarsi mieszkańcy nie znali odpowiedzi. Ktoś zasugerował: może od wiatru, który gwiżdże w polu? Uznałam, że to zbyt banalne – opowiada. Opisała historię chłopca, który od pierwszego wejrzenia zakochał się w pięknej dziewczynie. – Jej uroda była tak oszałamiająca, że aż zagwizdał z podziwu. Oczywiście zdobył jej serce i rękę. W miejscu gdzie młodzi wybudowali dom, powstała nasza osada. Romantyczne story, prawda? Nauczycielka postawiła mi za nie piątkę, doceniła wyobraźnię – mówi. – Trzeba ją mieć, gdy dorasta się z dala od wielkiego świata, w osadzie ukrytej wśród lasów. Pamiętam, jak na wysokiej lipie budowałam dom. Miałam gwoździe, młotek i deski. Między konarami, z pomocą taty, zbiłam z nich budkę. Wchodziło się do niej po spuszczanej drabinie – przypomina sobie. Tu jest mój McŚwiat Dziś po jej ukochanej budce nie ma już śladu, ale… pozostał w jej sercu. – Koleżanki z miasta radzą: „Uciekaj z tej wiochy”. Ja na to: „Wy chodzicie do McDonalds’a. Ja nie muszę, mam swój McŚwiat” – zapewnia Sylwia. Tylko raz się go powstydziła. – Na dyskotece poprosił mnie do tańca przystojniak. Po chwili skręcał się ze śmiechu, że podrywa pannę z Wygwizdowa – oburza się. Sylwia codziennie dojeżdża do Przedborza. Odbywa tu staż w szkole. Potem chce studiować prawo we Wrocławiu. – Może wtedy spotkam chłopaka, który pokocha mnie i Wygwizdów?

PAWEŁ URBANSKI mieszkaniec Zgonu

Nie mogłeś wybrać do życia wioski o nieco przyjemniejszej nazwie? – dziwią się znajomi Pawła Urbańskiego. Miłośnik Krainy Wielkich Jezior oraz żeglarstwa, kilka lat temu porzucił stolicę, by osiąść w Zgonie. W samym sercu Mazur, niedaleko Mikołajek i Mrągowa, prowadzi ośrodek wypoczynkowy „Wodan”. – Żartuję wtedy, że „zgon” mi niestraszny – opowiada. Dozgonna miłość A turystom straszny? – Nazwa ich szokuje, nieraz odstrasza. Czasem śmieją się, że są przesądni i wolą nie usłyszeć: „Zgon nastąpił w Zgonie” – opowiada pan Paweł. Raz był świadkiem takiej sceny. Kobieta tłumaczyła komuś przez komórkę: „Na kajaki? Tylko Zgon! Co? Nikt nie umarł, tak się wieś nazywa, cymbale”. Każdego lata obserwuje, jak turyści na widok tablicy z napisem „Zgon” zatrzymują się, robią zdjęcia. Potem kręcą głową z niedowierzaniem: „Kto wymyślił coś tak strasznego?”. – Reagowałem identycznie, gdy w młodości pierwszy raz trafiłem tu na wakacje –  wspomina. Miejscowy historyk wytłumaczył mu, że nazwy nie należy kojarzyć ze śmiercią. Wzięła się od staropolskiego słowa „zgonka”, czyli zaganianie. Przed polowaniem miejscowi zaganiali zwierzynę z lasu nad brzeg jeziora. – Nie ma się więc czego bać. Ponurą nazwę rekompensuje okolica: piękna puszcza, szlak kajakowy rzeką Krutynią i jezioro najczystsze w Polsce – zachwala. Ale przyznaje, że miał pewien kłopot. – Jak, używając nazwy wsi, reklamować ośrodek? Przewrotnie zacząłem zapraszać do Zgonu, jednocześnie tłumacząc pochodzenie nazwy. Jego syn postanowił wykorzystać nazwę, by promować bezpieczną jazdę. Wiosną zorganizował ogólnopolski zlot motocyklistów „Motozgon.pl”. Ku przestrodze. – O akcji pisała cała Polska – cieszy się pan Paweł. O czym marzy? – By turyści darzyli Zgon miłością. Dozgonną.

MAGDA MUSZKIET mieszkanka Zimnej Wódki

Dowcip krążący w internecie: Jasio rozwiązuje krzyżówkę. Nie zna hasła. Pyta: Tato, co to jest: „raj dla alkoholików”? Ojciec odpowiada bez wahania: „zimna wódka”. – No nie! – śmieje się Magdalena Muszkiet, nauczycielka języka polskiego, mieszkanka Zimnej Wódki na Opolszczyźnie. – Takich żartów swoim uczniom nie opowiadam – zastrzega. Ot, źródlany sekret I zaraz cierpliwie tłumaczy, jak wszystkim, którzy pierwszy raz tu trafiają: – „Wódka” nie oznacza procentów, jak się każdemu wydaje. Chodzi o źródlaną wodę. U nas nawet dziecko o tym wie – zapewnia. To także jej zasługa. – Na lekcjach czytamy legendę o księciu, który przejeżdżał przez okolicę. Było gorąco, poczuł pragnienie, w pobliżu dostrzegł bijące źródło. Napił się z niego i rzekł: „Jaka dobra zimna wódka”. Ot, cały sekret – uśmiecha się. – „Wódka” to pieszczotliwe zdrobnienie wody. Tej ci u nas dostatek. Mamy wiele źródełek bijących spod ziemi – chwali się. – Ale dla ludzi wódka to wódka. Tysiąc razy odpowiadałam na pytanie, czy zawsze mam w domu zimną wódkę. Na szczęście były też bardziej błyskotliwe dialogi. Choćby ten – zaczyna swą opowieść. – Byłam wtedy studentką, na zajęcia dojeżdżałam autem. Kiedyś mi się popsuło. Pchałam je na pobocze w deszczu. Na wykład dotarłam spóźniona i mokra. Profesor rzucił z przekąsem: „Pani prosto spod rynny? Mówię: „Nie, z Zimnej Wódki”. Roześmiał się i zapytał: „Nie szkoda było jej marnować?” – opowiada. – Oczywiście wszyscy myślą, że u nas się pije na umór. Nieprawda. Dawniej były tu winnice, mieszkańcy trudnili się wyrobem wina – mówi. A dziś, co wyróżnia wieś oprócz nazwy? – W Boże Ciało wszystkie telewizje nas pokazują! Układamy z kwiatów kobierzec, ponadkilometrowy. Idzie po nim procesja. By nie zwiądł, skrapiamy kwiaty „wódką”. Oczywiście zimną.

JADWIGA ZIÓŁKOWSKA mieszkanka Leni Wielkich 

Witamy w stolicy polskiego lenistwa! – taki napis na płocie zdenerwował kiedyś Jadwigę Ziółkowską, sołtysa Leni Wielkich na Kujawach. – Żart niskiego lotu, jak wszystkie o nas – ocenia. Niedawno ekipa energetyków modernizująca tutejszą sieć pozostawiła po sobie pamiątkę. Na budynku transformatora napis: „Nygusy Duże”. – Chcieli nas przedrzeźnić. Niech im tam! Ważne, że swoją robotę wykonali dobrze – kwituje sołtyska. – A wie pani, że radni gminy ulitowali się nad naszą rzekomą niedolą? Parę lat temu specjalną uchwałą odjęli od nazwy przymiotnik „Wielkie”. Zostaliśmy Leniami, zwykłymi, nijakimi – wspomina. I co? Ucieszyli się? – Skąd! Przeciwnie. Tak nas to wszystkich zirytowało, że zażądaliśmy, by „Wielkie” wróciło do „Lenie”. Lubimy naszą nazwę, jesteśmy do niej przywiązani. Wara od niej wszystkim ulepszaczom! Pracowici jak mrówki Nie wszyscy są dumni. W Leniach jest dyskoteka, znana w okolicy. Lecz jej szefowie podają za swój adres pobliski Dobrzyń. – Wstydzą się? Gdy chcieli mieć oświetlenie przy dyskotece, przyszli do mnie. Zemsta jest słodka: odesłałam ich do Dobrzynia! – opowiada. – Ja tam jestem dumna ze swej wsi. Leniwi? My? Nigdy w życiu! Jesteśmy pracowici jak mrówki. Co się dziwić? Obok nas, po sąsiedzku, wychował się sam Lech Wałęsa!

ELŻBIETA SZEJNA mieszkanka Nieba

To jest moje niebo, nie chcę mieć innego – śpiewa Anna Maria Jopek. – Też znalazłam swoje niebo. W świętokrzyskim Niebie – mówi Elżbieta Szejna, ekonomistka. – Jeśli jednak będę niegrzeczna, trafię do Piekła. To tylko pięć kilometrów stąd. Ale trudno się tam dostać. Droga wyboista – żartuje. W Zaduszki do jej domu zapukał kierowca. Zabłądził, na dodatek jego samochód ugrzązł w błocie. – Nieznajomy chciał ustalić, gdzie jest. Mówię, że w Niebie. Jak pojedzie prosto, dotrze do Piekła. Zrobił wielkie oczy. Zapytałam, jak się nazywa. A on na to: „ Dusza”. Wtedy to ja się wystraszyłam – śmieje się. Mieszkać w Niebie to prawdziwy raj, bo codziennie znajdzie się powód do uśmiechu. – Przykład? Wykręcam numer firmy: „Dzień dobry, dzwonię z Nieba”. Po drugiej stronie słyszę: „Witaj, aniołku”. Od razu robi się miło – podkreśla. – Nic dziwnego, że ludzie z Piekła przenoszą się do Nieba. Ale przekornie twierdzą, że u nich i tak są ładniejsze widoki. Ja tam wolę ich nie oglądać – zastrzega Elżbieta. – Gdzie mi będzie lepiej niż w Niebie?