Do widzenia pani prezes – powiedział strażnik, kiedy wieczorem wychodziłam z biurowca. – Do widzenia panie Henryku – odpowiedziałam. Starszy jegomość aż pokraśniał z zadowolenia. Najwyraźniej schlebiało mu, że pamiętałam jak ma na imię. – Jak tam pańskie zdrowie? Lepiej? – spytałam z troską, pamiętając, że kadrowa wspominała, że pan Henryk był w szpitalu. Radosny uśmiech natychmiast znikł z jego twarzy. – Ja… Ja wiem pani prezes, że zbyt długo byłem na chorobowym, ale już ze mną lepiej. Naprawdę – wyjąkał pobladłymi ustami. – Obiecuję, że to się nie powtórzy. „Ech, ci faceci” – pomyślałam już na parkingu po tym, jak z niemałym trudem uspokoiłam strażnika, że moje pytanie wynikało z czystej życzliwości. „Dlaczego oni tak się mnie boją?”. Byłam przecież całkiem sympatyczną babką a nie jakimś demonem zagłady. Owszem, prowadząc fi rmę spedycyjną, zarządzając taborem TIR-ów i sporą grupą kierowców, negocjując warte setki tysięcy złotych kontrakty, musiałam bywać stanowcza. Ale, czy to odzierało mnie z kobiecości? Po wejściu do domu miałam już fatalny nastrój. Po co mi te wszystkie sukcesy i pieniądze, skoro nikt na mnie nie czekał za progiem? Wyglądało na to, że rozwijając firmę, zgubiłam po drodze coś ważnego – miłość. Owszem, byłam kiedyś zakochana. Miałam nawet męża. To Andrzej, ponad dziesięć lat temu wpadł na pomysł założenia firmy transportowej. Zaczynaliśmy od jednego busa. On był kierowcą, ja walczyłam o zamówienia. Firma zaczęła się rozrastać. Mnie to wciągnęło, on nie wytrzymał tempa. Odszedł. Nalałam sobie kieliszek wina. Zaszumiało mi w głowie. Pod wpływem impulsu, rozebrałam się, a potem wyjęłam z szuflady czarną, seksowną bieliznę. Spojrzałam w lustro. Ujrzałam w nim czterdziestokilkuletnią, może odrobinę zbyt puszystą, lecz z całą pewnością ponętną kobietę. Czemu więc u diabła, od dziesięciu lat byłam sama? Dopiłam drugi kieliszek i położyłam się spać w wielkim, wygodnym i przeraźliwie pustym łóżku.

Połączył nas wiatr oddechów

– Przepraszam, ale nie mogę pani wpuścić. Nie ma pani identyfikatora – następnego ranka, wchodząc do pracy, usłyszałam nad sobą głos ochroniarza. Nie byłam w najlepszym humorze, odparłam więc lodowato: – Proszę otworzyć drzwi! Nasze spojrzenia się skrzyżowały. To był ktoś nowy, nie widziałam go wcześniej. Wysoki, o szerokich ramionach. Jego piwne oczy patrzyły na mnie bez najmniejszego skrępowania. Miał proste brwi, wysokie czoło i wydatną, bardzo męską szczękę. Krótko mówiąc – przystojniak o aparycji twardziela. Uśmiechał się. Najwyraźniej bawiła go ta sytuacja. „Ale zrobisz bratku minę, gdy się dowiesz z kim masz do czynienia” – pomyślałam. – Człowieku! Przecież to pani prezes! – zakwilił pan Henryk, wyskakując w cywilnych ciuchach (pewnie kończył swoją zmianę) z dyżurki. – Otwieraj! Z satysfakcją czekałam aż facet skoczy ze strachu pod sufit. Ale on… ani drgnął. – Wiem, że to pani prezes – odpowiedział. – Ale sam pan mówił, że otwierać drzwi wolno tylko osobom z identyfikatorem. – Proszę, oto mój identyfikator – zażenowana tą sytuacją, wyjęłam z torebki plakietkę. – Pięknie pani wygląda na tym zdjęciu – powiedział, oddając mi plastik. – Prawie równie olśniewająco, jak w oryginale. Co za tupet! Spiorunowałam go wzrokiem, ale on tylko znów się uśmiechnął i szarmanckim ruchem otworzył przede mną drzwi. – Mamy, zdaje się, nowego człowieka w recepcji? – kilka dni później zagadnęłam moją szefową kadr. Nic na to nie mogłam poradzić, ten nowy ochroniarz mnie intrygował. Z wzajemnością! Któregoś wieczora, wychodząc z pracy zobaczyłam w swoim odbiciu na szybie, jak taksuje mnie wzrokiem. – Adam jest na umowie próbnej, jeśli się pani nie podoba możemy go natychmiast… – Nie, nie – przerwałam. – Jestem po prostu ciekawa. Większość ochroniarzy to wojskowi emeryci. Panowie z brzuszkiem. A on… – To też były wojskowy – wyjaśniła kadrowa. – Był, jeśli dobrze pamiętam z jego cv, w oddziałach specjalnych. Walczył w Iraku i Afganistanie. Wywalili go za niesubordynację. „Niesubordynacja” – pomyślałam. Tak, to do niego pasowało. Tego samego dnia, po pracy, przy recepcji spotkałam Adama. Jak zwykle szarmancki, otworzył mi drzwi. – Skończył pan dyżur? – spytałam, kiedy wyszedł za mną na parking. – Godzinę temu – odpowiedział. – Czekałem już tylko, żeby pożegnać się z panią. Stanęłam jak wryta. Czyżby „mój” komandos był zwykłym lizusem? – Stara się pan o awans? – spytałam go z przekąsem. – Nie. Po prostu lubię zapach pani perfum. Słodycz i egzotyka. Tak pachnie pustynia. – Chciałby pan tam wrócić? Na wojnę? Po raz pierwszy Adam spojrzał na mnie bez uśmiechu. W jego oczach błysnęła dzikość. – Nie – odpowiedział zapalczywie. – Wszystko, czego bym chciał to żebyś… – urwał w pół słowa jakby ugryzł się w język. – Przepraszam, pójdę już – powiedział, odwracając się na pięcie. – Adam? – zawołałam, zanim zdążyłam się zastanowić, co robię. Zatrzymał się. – Może… Może cię, to znaczy pana, podwieźć. W którą stronę pan jedzie? Minutę później całowaliśmy się w moim aucie jak szaleni. Jego usta gniotły moje wargi, oddech niemal parzył mi twarz. – Marzę o tobie odkąd cię zobaczyłem – szeptał, delikatnie chwytając zębami płatki moich uszu. – Pragnę cię, chcę cię tu i teraz. Zrobiliśmy to. W moim samochodzie na parkingu pod firmą. Usiadłam na nim mocno ściskając mu głowę rękami. Na obnażonych piersiach poczułam żar pocałunków, szorstkość skóry jego policzków, gorący wiatr coraz szybszego oddechu. Nasze zespolenie było gwałtowne i szybkie jak pustynna burza. Wygięta w łuk, przyciśnięta do jego muskularnego torsu, pod powiekami ujrzałam eksplozję iskier, a chwilę później – w biodrach, udach i brzuchu – rozlewające się, gęste i słodkie jak syrop, gorąco. – Daj kluczyki, odwiozę cię do domu – usłyszałam jego szept. Podczas jazdy czułam się bezpieczna, zadowolona jak lwica po udanych łowach, rozmarzona jak nastolatka. Na miejscu Adam wziął mnie na ręce, jednym kopnięciem otworzył drzwi na klatkę schodową, jak z piórkiem wbiegł ze mną na pierwsze piętro. Niesiona w jego ramionach, poczułam przypływ kolejnej fali pożądania. – Zostawisz mnie teraz? – spytałam. Nachylił się tylko i – wciąż trzymając mnie na rękach – odpowiedział długim, delikatnym i namiętnym pocałunkiem. Nie wiem kiedy znaleźliśmy się w mieszkaniu. Nie pamiętam, kiedy trafiliśmy do łóżka. Tym razem kochaliśmy się powoli, czule, sycąc oczy widokiem naszych nagich, skąpanych w blasku nocnej lampki ciał. W jego ramionach czułam się jak bogini. Odgadywał wszelkie moje pragnienia, odnajdywał dawno zapomniane ogniska rozkoszy. Dawał i brał w taki sposób, że w pewnym momencie usłyszałam echo własnego krzyku. Takiej rozkoszy nie przeżywałam nigdy.

Kochany, czy zobaczę cię jutro?

Kiedy wchodziłam następnego dnia do pracy, czułam jak oblewa mnie rumieniec. Adam wyszedł ode mnie nad ranem, bo od siódmej miał dyżur. Czy już zdążył wszystkim pochwalić się swoim sukcesem? Obserwowałam czujnie twarze strażników, kierowców i sekretarki. Czy odnajdę w nich ślad złośliwych uśmieszków? Czy usłyszę za plecami szepty? Nie. Wszystko było jak dawniej. Adam się nie wygadał. Punkt dla niego. Nie znoszę mężczyzn, którzy chełpią się podbojami. Ale on był inny. Pewnie dlatego, wychodząc, bez skrępowania spytałam go jakie ma plany na jutro. – Jutro jest sobota, pani prezes – odpowiedział służbowo. – Nie mam dyżuru. – Wiem – odparłam. – I właśnie dlatego chcę cię wyciągnąć do kina. Żałujcie, że nie widzieliście miny poczciwego pana Henryka!