Witam bohaterkę naszych czasów!

O matko! Aż mnie wbiło w fotel! „Bohater naszych czasów” to powieść Lermontowa o człowieku, który w niczym nie może odnaleźć szczęścia, wszystko go znudziło, nie umie kochać!

Nazwałam tak Panią, bo moim zdaniem wielkim bohaterstwem jest w dzisiejszych czasach mieć rodzinę z piątką dzieci i jeszcze do tego intensywnie pracować zawodowo.

Może niepotrzebnie o wszystko obwiniamy złe czasy? Może powinniśmy siebie samych zapytać, czy to aby nie my jesteśmy temu winni? Przecież to jest nasz wybór, jak pracujemy, co wybieramy, jakie wartości w życiu codziennym są dla nas ważne, do czego w życiu dążymy.

Czasami nie ma się wyboru.

Rzeczywiście dziś rodzina nie ma wsparcia w instytucjach państwowych. Kobiety mają kłopoty, gdy wracają po urlopach do pracy. Te które zdecydowały się na urodzenie wielu dzieci i zostanie w domu, nie mają żadnej emerytury, a tym, które chcą godzić pracę zawodową z wychowywaniem dzieci, pracodawcy nie pozwalają na nieregulowany styl pracy. My z mężem uprawiamy wolne zawody i tu zupełnie nic nas nie chroniło.

Decyzja o piątce dzieci wymagała odwagi?

Zobacz także:

Czy odwagi? To się po prostu działo. Na początku byłam przerażona! Zaczynaliśmy z mężem od zera. Nikt nam nie pomógł, nikt nam nic nie dał. Ale nas to nie osłabiało. Wręcz przeciwnie – ten start od zera bardzo nas mobilizował. Wiadomo, że na początku były ogromne kłopoty finansowe. Mieszkaliśmy z Pawłem w garderobie w teatrze. Z dwoma zlewami i z interkomem, przez który wzywało się aktorów na scenę. Ale interkom się na szczęście wyłączał.

I ja właśnie taką postawę nazywam bohaterską!

Ja od zawsze wiedziałam, że rodzina, posiadanie dzieci jest dla mnie najważniejsze. Nie miałam żadnych wątpliwości w tej kwestii, mój mąż też nie miał i to mobilizowało nas, młodych do działania. To pragnienie dużej rodziny tak nas ustawiło, że wszystko zaczynało się powoli układać.

Żadnych wyrzeczeń, cierpień, depresji?

Nie miałam czasu na depresję! Wyrzeczenia były, ale cel był tak fajny, że tego nie czuliśmy!

Oj, wydaje mi się, że Pani troszkę idealizuje tę sytuację...

Owszem, przeszło mi koło nosa parę ról, bo kolejne dziecko rzeczywiście wiązało się z utratą kolejnej propozycji zawodowej. Ale nie było to dla mnie dramatem. Wtedy więcej rzeczy było na głowie Pawła, ale ja nigdy nie popadałam w przygnębienie z tego powodu. Nie byłam w furii albo depresji, że coś się kończy, bo urodziłam dziecko. Po prostu zrezygnowałam z pracy w teatrze. A gdy już odważyłam się na ten krok, okazało się, że życie jest gdzie indziej. Potem w serialu miałam mądrych pracodawców, którzy mi zaufali, kiedy im przedstawiłam mój plan i jak będę starała się pracować, mimo że mam dzieci. Pamiętam, że LOT się fajnie zachował i dał mi zniżkę, dzięki której mogłam z malutką Julcią latać na plan z Wrocławia do Warszawy. Dostałam wsparcie i dobroć od ludzi, w związku z tym chcę ten dług spłacić. Każdy etap życia niesie coś nowego, na każdym coś się traciło, ale też i coś zyskiwało. Poradziłam sobie także dlatego, że miałam rodzinę, która mnie bardzo wspierała. Mojego męża, który myślał tak jak ja, i w związku z tym łatwiej nam było uporać się z przeciwnościami. Pani tak mówi, że to bohaterstwo, ale ja sobie niewiele zawdzięczam. Natomiast wszystko zawdzięczam tym, którzy mnie otoczyli opieką i wsparciem.

Wychowując dzieci, wzorowała się Pani na swojej rodzinie?

Chciałam tworzyć własną historię. Nie wzorowałam się na nikim. Mnie wychowywała przez jakiś czas babcia i wiedziałam, że to jest fajne. Dlatego też chętnie korzystałam ze wsparcia dziadków. A poza tym czytałam dużo książek. To były poradniki na temat wychowania? Nie! Nie lubię poradników. To była literatura piękna, dzienniki, biografie. Tutaj jest wielka wiedza o życiu. Ale wracając do wsparcia moich i Pawła rodziców, to pamiętam, jak mieszkaliśmy z mężem w Łodzi i często jeździliśmy na tzw. lekcje edukacji teatralnej do różnych szkół. Te wyjazdy zarobkowe były jednocześnie dla nas ogromną frajdą. Pamiętam bardzo przejęte dziewczynki w białych bluzeczkach i granatowych spódniczkach, które czekały na nas w małych miejscowościach. Jechaliśmy pociągiem z malutkim Antkiem w wózku i kiedy przejeżdżaliśmy przez Zduńską Wolę, gdzie mieszkał dziadek, to on już stał na peronie i przechwytywał Antka. Potem kiedy wracaliśmy po zajęciach, przekazywał nam go z powrotem w trakcie postoju pociągu na dworcu. To była taka organizacja! I nam się chciało. Oczywiście, można też było odpuścić i powiedzieć: „Teraz mam dziecko, to ja się nie będę szarpać”.

Czyli byliście taką „nomadyczną rodziną”?

Tak, często zmienialiśmy miejsca zamieszkania, podróżowaliśmy z dziećmi. Czasami zbierałam burę w teatrze, gdy Antek czy Jasiek zachowywali się zbyt swobodnie.

Kobiety mają w sobie taką pierwotną siłę, a jak Pani mąż czuł się jako herszt takiej dużej rodziny?

Ja działałam intuicyjnie, a Paweł był jak myśliwy wychodzący na polowanie. Dużo pracował. Przerażały go niektóre moje pomysły: zamiana mieszkania czy budowa domu. A ja mówiłam: „Będzie dobrze”. I było.

Skąd się bierze taki optymizm!?

Kiedyś grałam w przedstawieniu „Kandyd” Voltaire'a. Uświadomiłam sobie wtedy, że należy uprawiać własny ogródek, czyli wbrew światu realizować swoje dążenia i nie przejmować się przeciwnościami losu. Jedyną receptą na zło świata jest uczciwa praca. Jest w Pani takie światło, emanuje z Pani niesamowita witalność. Mam w sobie energię i staram się ją sensownie spożytkować. Oczywiście, że rodząc dziecko, człowiek się staje niewolnikiem wiecznego niepokoju o drugiego człowieka. O jego zdrowie, przyszłość, wybór drogi życiowej. Ale dojrzałam też do tego, żeby być troszkę egoistką. Równowaga przecież musi być! To dlatego ostatnio wyłączyłam telefon i wyjechałam z moją przyjaciółką. To był czas tylko dla mnie.

Więc to dlatego nie mogłam się do Pani dodzwonić!

Nikt nie mógł. Czasami warto oderwać się od codziennych obowiązków i zrobić coś tylko dla siebie. Mój mąż na przykład jeździ dwuosobowym cabrioletem, który Antek nazwał „strategicznym samochodem ojca wielodzietnej rodziny”. Czasami wsiadamy do niego i jedziemy w siną dal.

Zazdroszczę...

Niepotrzebnie. Pewne rzeczy wypracowujemy w życiu przez lata. „Czas nas uczy pogody” – jak śpiewała Grażyna Łobaszewska.

Niech mi Pani powie szczerze, czy ładnie to grać burdelmamę w filmie swojego syna? Czy to było wychowawcze?

Antek zawsze mi obiecywał, że napisze mi taką rolę, która będzie przeciwieństwem Grażynki z „Klanu”. I ta jego etiuda jest być może pierwszym krokiem...(śmiech). A to, że mnie obsadził w roli burdelmamy, to dowód na to, że ma do mnie zaufanie.

Macie z mężem zasadę kompletnej otwartości, traktowania dziecka bardzo poważnie? Dzieci trzeba traktować poważnie.

I być z nimi szczerym. Efekt jest taki, że nasze dzieci zawsze mówiły prawdę. Nie stosują gierek, nie ściemniają. Zawsze jednak pozostaje pytanie, jak te dzieci w dzisiejszych czasach wychowywać, żeby świat ich nie pożarł.

Czy potraktowała Pani „sprawę Antka”, jako porażkę wychowawczą?

Nie. Oczywiście naganne było zachowanie Antka. Ale jeszcze gorsze było to, co działo się w tabloidach – kłamstwa, zdania, których się nigdy nie powiedziało, manipulacje.

Co Pani dała duża rodzina?

Rodzina dała mi wszystko. To jest mój świat. Innego sobie nie wyobrażam. Stałam się w niej pełnym człowiekiem. Bo po co się wiążemy z mężczyzną? Mamy być tanią siłą roboczą? Pogotowiem seksualnym? Chyba nie! Zawsze sobie myślałam, że miłość, rodzina, dzieci, to jest dążenie do pełni. Do pełni człowieczeństwa.

Macierzyństwo jest radością?

Dla mnie tak. Ale wypracowałam to sobie. Na początku zazdrościłam mojemu mężowi, że wychodzi, że ma spotkania, że jest twórczy. I wtedy mnie olśniło, i wypracowałam sobie taką postawę, że powinnam się włączyć w to jego twórcze życie, nie być zołzą, która go za to krytykuje. Musiałam w sobie pogrzebać głębiej i zrozumieć, o co mi chodzi w życiu. Jak już się wypracuje w sobie tę radość z bycia rodzicem, to jest świetnie.

Dzieci dojrzewają i będą wyfruwać z gniazda. Jak sobie z tym radzić?

Uświadomić sobie, że dziecko to nie jest moja własność. Staram się zaakceptować ich wybory, choć nie zawsze jest to łatwe. Ważne jest, żeby nie trzymać go wciąż za rękę, lecz towarzyszyć z boku. Każde nasze dziecko wie, że może na nas liczyć, że my nie zrobimy nic przeciwko niemu. A jednocześnie ma przestrzeń, żeby za swoje wybory uczyło się płacić samo. Chciałabym, żeby dzieci kiedyś zrozumiały, że życie jest przygodą i darem, a co z nim zrobią, zależy tylko od nich.

Dużo rozmawiacie w domu?

Tak. Mieszkamy pod miastem, więc często rozmawiamy w samochodzie. Uwielbiam nasze rodzinne rytuały, np. wożenie dzieci do szkoły. Kiedyś było to dla mnie problemem. Dzieci są naszymi ambasadorami w nowym pokoleniu. Pokazują nam, jak ciekawy jest świat. Julka czytała ostatnio „Małego Księcia” i pobeczała się po lekturze, a ja uświadomiłam sobie, że oswajanie niesie ze sobą ryzyko łez.

Jaki największy błąd robi się, wychowując dzieci?

Nie chciałabym się wymądrzać, sama robię dużo błędów, ale wydaje mi się, że najważniejsze jest budowanie relacji, rozmowa. Dziecko trzeba poznawać, trzeba się go uczyć. Rozmowa to kontakt prawdziwy. Nie chodzi o załatwianie potrzeb, o dbanie o dobre szkoły i zajęcia. Chodzi o to, by być naprawdę. Tylko wtedy dziecko mówi o tym, co czuje, co się z nim dzieje. Pyta mnie pani, jak wychowywać dzieci. Każdy musi znaleźć swój sposób. Na to, żeby było szczęśliwe i żeby umiało żyć. A tego żadna szkoła nie uczy.

My sami często nie wiemy, jak żyć.

Całe życie się tego uczymy. A dzieci z nami. Żyjąc. Dlatego z mężem mamy takie credo, cytat z Gałczyńskiego, z „Pieśni”: „Oto jest nasz dzień codzienny, nasze małe budowanie/, trud uparty i niezmienny, nieustanne kształtowanie”.