Kristen Stewart nie znosi szpilek, więc na wielkie wyjścia zakłada do sukni haute couture buty Nike i ma gdzieś, że jej stylistka prawie dostaje zawału. Drew Barrymore po pierwszej ciąży nie wróciła do dawnej figury. Kiedy internauci wytykali jej, że roztyła się do rozmiaru 42, odpowiedziała, że „woli przez godzinę zmieniać córeczce pieluchy, niż ćwiczyć przez pięć godzin dziennie z osobistym trenerem”. Jennifer Lawrence już po raz drugi zaliczyła wpadkę na rozdaniu Oscarów. Rok temu, gdy odbierała statuetkę dla najlepszej aktorki, przewróciła się, wchodząc po schodach na scenę. W tym roku – potknęła się na czerwonym dywanie, kiedy wysiadała z limuzyny. Gdy jakiś dziennikarz zapytał ją niedawno, jak się czuje na premierach swoich filmów, odparła, że wolałaby być w domu, leżeć na kanapie, jeść chipsy i oglądać nowy odcinek „Rodziny Kardashianów”. A kiedy cały świat zachwycał się kampanią, jaką zrobiła dla Diora, wyznała, że to wszystko zasługa Photoshopa, bo „normalny człowiek tak nie wygląda”.

W Wielkiej Brytanii brukowce drukują zdjęcia, na których Adele wychodzi z księgarni w rozciągniętym swetrze, conversach i legginsach. „Ma 30 milionów dolarów, a ubiera się jak przeciętny człowiek!” – zachwycał się dziennik „Daily Mail”. Scarlett Johansson też na co dzień nie przypomina seksbomby, jaką znamy z reklamy kosmetyków Dolce & Gabbana. Od podkreślających talię i biust sukienek aktorka woli bluzy z kapturem i dresowe spodnie. Nie mówiąc już o tym, że na dietę przechodzi wyłączenie wtedy, gdy wymaga tego od niej rola.

Nowe pokolenie: kobiety „low control”

Kobiety z generacji „low control” wyzwoliły się spod presji dbania o swój wizerunek przez 24 godziny na dobę. Pilnowanie tego, jak się wygląda, co się mówi i je, jest dla nich zbyt wyczerpujące. Top modelka Laetitia Casta otwarcie przyznaje, że bycie idealną jest nudne. Niedawno w wywiadzie dla brytyjskiego „Daily Mail” narzekała: – Ile można rozmawiać o dzieciach, dietach i kremach?! Do mężczyzny nikt nie powie: „Jak znajdujesz czas dla dzieci? A w wolnym czasie, co lubisz nosić?”. Kocham swoje dzieci, ale to, że jestem matką, nie jest tym, co jest we mnie najciekawsze. Z kolei rozprawianie o tym, jak dbam o cerę, jest mało interesujące i redukuje moją rolę w świecie do zera.

Modelka nie jest w takim myśleniu odosobniona. Coraz więcej kobiet zamiast nieustannie debatować o tym, jak bardzo są fit, jakie jedzą proteiny i jaką jogę uprawiają (zauważyłaś, że np. Jennifer Aniston od lat mówi w wywiadach tylko o tym?), wolą zajmować się czymś kreatywnym i mówić o sprawach bardziej profesjonalnych, np. o swojej pracy. Chcą być traktowane poważnie. Postrzegane jako osoby, które mają coś ważnego do powiedzenia, a nie jak słodkie idiotki, które znają się tylko na dietach. Zdaniem psychologów, z każdym rokiem rośnie liczba kobiet, które uznają, że w życiu trzeba sobie odpuścić. Szukając wytchnienia, wyłamują się ze zbroi „control freaków”. – Noszenie dziurawego swetra, jedzenie tego, na co mam ochotę czy odmówienie udziału w maratonie mody, nie jest buntem dla samego buntu, jeśli pomaga kształtować wewnętrzną autonomię – wyjaśnia Robert Rient, pedagog i trener treningu interpersonalnego.

– Rezygnacja z tego, do czego zachęcają reklamy i najróżniejszej maści eksperci, i skupienie się na własnych potrzebach, podążanie za swoim głosem, przypomina bunt nastolatka, który musi zanegować system wartości i wierzeń swoich rodziców, aby mógł znaleźć siebie, świat własnych priorytetów. Do podobnych ruchów co jakiś czas dochodzi w grupie ludzi zmęczonych, znudzonych, czasami wyczerpanych reagowaniem na kolejne oczekiwania stawiane przez zewnętrzny świat.

Zobacz także:

Perfekcjonizm zakodowany w genach

Przez dekady ideałem kobiecości były hollywoodzkie gwiazdy – zawsze pięknie ubrane, z idealną fryzurą i makijażem, który sprawiał, że wyglądały jeszcze bardziej idealnie i seksownie. Później na świecie pojawili się paparazzi i okazało się, że gwiazdy też mają „bad hair day”, dzień kiepskiej cery, a na dodatek chodzą w kapciach (nawet Bogusława Lindę, modelowego macho, sfotografowano w nich kiedyś przed domem). Gwiazdy wpadły w panikę. Przerażone, że zdjęcia paparazzi zniszczą ich starannie wypracowany wizerunek, zaczęły się stylizować niemal 24 godziny na dobę. Nawet gdy szły po zakupy, wyglądały jak gwiazdy. A my wpadałyśmy w jeszcze większe kompleksy.

Dziś, w epoce mediów społecznościowych, każda z nas jest gwiazdą. Na Facebooku, Instagramie, na swoim blogu... Mniej lub bardziej świadomie, wszystkie kreujemy swój wizerunek w sieci. Piszemy statusy z nadzieją, że zostaną skomentowane. Czekujemy się w miejscach, które są „cool”, licząc na dużo lajków. Robimy sobie 20 zdjęć i wrzucamy na Facebooka to najlepsze. A jeszcze wcześniej „przepuszczamy” je na Instagramie przez filtr Valencia, który rozświetli twarz tak, że nie będzie widać cieni pod oczami i pryszczy na brodzie. 25-letnia Agnieszka, office manager w dużej firmie, mówi, że kiedyś zanim wrzuciła coś na Facebooka, zastanawiała się, ile zdobędzie lajków. I notorycznie przejmowała się tym, co ludzie o niej pomyślą. – Nawet ubierałam się tak, żeby słyszeć od koleżanek z pracy komplementy – mówi. – Rok temu poznałam fantastycznego, mądrego życiowo chłopaka. To on pierwszy powiedział mi prosto w oczy, że nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem. I że najbardziej podobam mu się rano, gdy chodzę po domu z rozczochranymi włosami, nieumalowana i w piżamie. To tak naprawdę jemu zawdzięczam, że wyluzowałam i nabrałam pewności siebie. Teraz noszę, co chcę, skupiam się na zupełnie innych rzeczach. Poszłam na studia podyplomowe i żałuję, że wcześniej marnowałam czas na głupoty.

Z kolei 28-letnia Karina, malarka, przyznaje, że ciśnienie na bycie idealną zakodowały w niej mama i babcia. – Od dziecka byłam uczona kindersztuby. Babcia powtarzała, że kobiecie nie wypada wyjść z domu z nieułożoną fryzurą i bez makijażu. Mama ciągle mnie strofowała: „Ubierz się ładnie, jak idziesz do ludzi. Nie chodź do nikogo bez zapowiedzi, bo nie wypada. Nie mów podniesionym głosem, bo to nieeleganckie!”. Znajomi nieraz powtarzali: „Kara, spuść powietrze. Świat się nie zawali, jak wyluzujesz.” Ale ja nie potrafiłam. Zaczęłam powoli odpuszczać, zwłaszcza odkąd sama mam dziecko. Nadal nie wyjdę z domu bez podkładu na twarzy i maskary na rzęsach, ale po placu zabaw biegam za córką w lekko już spranych dresach i znoszonych trampkach, bo tak mi jest najwygodniej.

Najtrudniejszy pierwszy krok

Wiele z nas chciałoby sobie odpuścić i być bardziej wyrozumiałymi wobec siebie, ale to nie jest łatwe. Zaakceptowanie tego, jaka jesteś naprawdę, ze wszystkimi słabościami i wadami, wymaga ogromnej pracy nad sobą. – Jeszcze kilka miesięcy temu cały czas wolny poświęcałam temu, żeby całe moje życie było idealne – opowiada 31-letnia Marlena, stomatolog. – Chciałam fajnie mieszkać, świetnie wyglądać, bywać w modnych miejscach. To tak, jakbym miała tym udowodnić, że jestem coś warta. Któregoś dnia stwierdziłam, że to bez sensu. Męczyłam się na jodze, chociaż więcej frajdy daje mi energetyczny spinning. Od surowej ryby w sushi wolę mielonego z buraczkami w barze mlecznym. Kawa na sojowym mleku nigdy mi nie smakowała, więc wróciłam do mleka krowiego i mam gdzieś, co mówią dietetycy. Dziwię się koleżankom, które marzą, by mieć osobistego trenera. Ja wolałabym za te pieniądze wyjechać w fajną podróż.

Sława, niesława i grube dolary

Psychologowie zgodnie mówią, że im bardziej sobie odpuszczasz, tym bardziej zyskuje twoja pewność siebie. Inga, jedna z moich koleżanek, pali papierosy, nie pije czarodziejskich herbatek, a jak ma ochotę na fast food, idzie na hamburgera do McDonalda. – Żyję bardzo niezdrowo, więc zapewne umrę wcześniej niż moje koleżanki, które piją yerba mate i wzmacniają mięśnie kręgosłupa na pilatesie. Ale może umrę szczęśliwsza od nich? – żartuje. – A może wręcz przeciwnie? Będę żyła dłużej, bo podobno to szczęśliwi żyją dłużej? A ja jestem bardzo szczęśliwa. Może to lepsze dla zdrowia niż wieczne spięcie i sztucznie wymuszone kontrolowanie się na każdym kroku?

Rebel Wilson, która uchodzi w Hollywood za jedną z tych naprawdę wyluzowanych gwiazd, twierdzi, że to nieustanne spięcie i potrzeba pilnowania swojego wizerunku wynika u kobiet z kompleksów i czystej próżności. – Ludzie uważają, że mam wszystko bezczelnie gdzieś, a ja po prostu nie jestem próżna. Nawet gdy występuję w telewizji, nie za bardzo obchodzi mnie, jak wyglądam. Inne aktorki mówią: „Och, nie mogę dziś zjeść za dużo na lunch, bo kręcę scenę w bieliźnie”. Ja mam to gdzieś. Jem lunch, bo muszę po prostu mieć siłę – zdjęcia często kończą się grubo po północy, muszę mieć energię. I myślę, że kobiety powinny cieszyć się tym, jak wyglądają, i tym, że są zdrowe, a nie za wszelką cenę dopasowywać się do obowiązujących mód i stereotypów. Tak jak Anne Hathaway. Aktorka przez lata skrupulatnie budowała swój nieskazitelny obraz. W pewnym momencie stał się on dla widzów po prostu niestrawny. Kiedy rok temu odbierała Oscara, spadła na nią fala krytyki za to, że jej podziękowania były zbyt perfekcyjne. W internecie pojawili się nawet „Hathahaters” (to skrót od „Hathaway haters”), którzy pisali, że „mają dość tego chodzącego ideału o nieskazitelnej, alabastrowej cerze, białych zębach, nienagannej figurze, perfekcyjnie ułożonej fryzurze i w najpiękniejszych sukniach Valentino”.

– Intrygujące jest jednak to, że właściwie nikt nie potrafi powiedzieć, co takiego konkrentnie jest w Anne Hathaway, co sprawia, że nikt jej nie lubi. Po filmie „Diabeł ubiera się u Prady” była przez wszystkich uwielbiana. I nic dziwnego. Ale później za wszelką cenę starała się zaprezentować jako słodka, dobra, skromna i wdzięczna za wszystko osoba, a efekt był dokładnie odwrotny – skwitował Brian Balthazar, wydawca portalu „Pop Goes the Week”. Hathaway po Oscarach na kilka miesięcy zniknęła z życia publicznego, żeby ludzie od niej odpoczęli. Wróciła wyraźnie wyluzowana. Wcześniej na spacer z psem wychodziła w gigantycznych okularach przeciwsłonecznych, minisukience i świetnie skrojonym markowym płaszczyku. Teraz nosi podarte dżinsy, sneakersy i za dużą koszulkę bejsbolową. Ostatnio nawet pozwoliła się sfotografować, jak sprząta po swoim pupilu na ulicy kupę. To w jej życiu prawdziwy przełom.

Przypadek Anne Hathaway zwrócił uwagę Hollywood i sprawił, że dziś coraz więcej gwiazd stawia na naturalność. Z drugiej strony, ponieważ bycie „low control” jest modne, natychmiast pojawiło się mnóstwo gwiazd, które na wyluzowane tylko pozują. Beyoncé mówi na przykład, że jest dumna ze swoich kobiecych, szerokich bioder, ale wszystkie jej oficjalne zdjęcia są photoshopowane. Heidi Klum, choć stara się sprawiać wrażenie wyluzowanej mamy czwórki dzieci, tak naprawdę jest wyluzowana tylko raz w roku: na Halloween, kiedy przebiera się w fantastyczne kostiumy na swoim słynnym party. Cara Delevingne, która pochodzi z arystokratycznej brytyjskiej rodziny, nosi przez tydzień te same ciuchy, pali, imprezuje i notorycznie udaje, że ma za nic opinię innych na swój temat. Znajomi z jej bliskiego otoczenia mówią jednak, że to tylko kreacja, dzięki której modelka zyskała miliony nastoletnich fanów. Ta popularność z kolei przyciąga do Cary wielkie firmy modowe gotowe płacić miliony dolarów za to, by wystąpiła w ich kampaniach. W tym przypadku bycie wyluzowaną to po prostu doskonały biznes.

Ludzkie oblicze Hollywood

Bycie naprawdę „low control” oznacza koniec z robieniem dziubka i używania programów do obróbki zdjęć. I koniec spędzania godzin przed lustrem i na debatowaniu się, w co się ubrać. Oznacza natomiast pokazywanie się może nie zawsze z najlepszej, ale za to z najprawdziwszej strony. – Podejrzewam, że nie dostałam kilku fajnych ról w świetnych filmach, bo na spotkaniach z producentami żułam gumę – mówi Jennifer Lawrence. – Wiem, że ludzie nie akceptują takiego zachowania, szczególnie w Hollywood, gdzie liczą się konwenanse, ale nie zamierzam się z tego powodu zadręczać. Żuję gumę, bo to mnie uspokaja. Miałabym ją połkąć tylko dlatego, że komuś się to nie podoba? O nie! Słyszałam o badaniach, które pokazały, że taka guma nie rozpuściłaby się w moim żołądku przez siedem lat albo i dłużej! – I dodaje: –Nie obchodzi mnie, jak postrzegają mnie inni. Nienawidzę chodzić po sklepach. Szczerze mówiąc, moda w ogóle mnie nie interesuje. Na oficjalne wyjścia wybieram to, co będzie dobrze wyglądać na zdjęciach. Prywatnie ciuchy mnie nie kręcą. Chodzę na zakupy może raz do roku. Kupuję wszystko, jak leci i tyle. Zawsze najlepiej się czułam w spodniach sportowych i bez makijażu. Nie widzę powodu, żeby to zmieniać. Paparazzi zrobią mi zdjęcie, na którym niekorzystnie wyglądam i zobaczy je pół świata? No i co? Gdybym zaczęła się tym przejmować, już dawno bym ześwirowała! – wyznała Jennifer.

Aktorka jest ikoną pokolenia „low control” tak, jak nowym ideałem są bohaterki serialu „Girls” (na czele z Leną Dunham). Dziewczyny, które mają gdzieś slogany „healthy-fashion-cool”. Ich osobowość broni się sama. Bez całej tej otoczki złożonej z modnych diet, ciuchów i osobistego trenera. I to jest w nich właśnie najfajniejsze. Alber Elbaz, projektant Lanvin, powiedział kiedyś w „W Magazine”: „W dzisiejszych czasach trudno jest być kobietą. Media mówią, że musisz być świetna w pracy. Musisz być cudowną matką, świetną żoną i musisz być chuda. Kobiety próbują być idealne, a to niemożliwe. Nie można mieć idealnego ciała, idealnej kariery, idealnego faceta, idealnych dzieci i przy tym zawsze rewelacyjnie wyglądać. Ja nie lubię idealnych kobiet. Myślę, że w perfekcjonizmie jest coś niebezpiecznego. W idealnych kobietach nie ma nic ciekawego. Po perfekcjonizmie nie ma już nic...” Wiele kobiet już to zrozumiało. A ty?