Ja, moi bracia i reszta naszej ulicy spędzaliśmy dzieciństwo na obrzeżach małego miasteczka – właściwie na wsi. Byliśmy wychowywani w sposób, który psychologom śni się zazwyczaj w koszmarach zawodowych, czyli patologiczny. Na szczęście nasi starzy nie wiedzieli, że są patologicznymi rodzicami. My nie wiedzieliśmy, że jesteśmy patologicznymi dziećmi. W tej słodkiej niewiedzy przyszło nam spędzić nasz wiek dziecięcy – donosi z rozrzewnieniem autor tekstu. – To głos rozsądku, wołanie o zmianę. Muszę przyznać, że trochę się pogubiliśmy. Myślę tu też o nas – psychologach – mówi Agnieszka Carrasco-Żylicz. – Pomagamy rodzicom w wychowywaniu dzieci, ale zapominamy o tym, że to oni są najlepszymi ekspertami. Są w stanie samodzielnie kierować ich wychowaniem, mają przecież intuicję – dodaje.

„Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka go wyciągnęła i odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy się bawić na budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy.”

Namawiamy rodziców, aby zwracali uwagę na uczucia dziecka. Powtarzamy, że muszą starać się je zawsze rozumieć, współodczuwać, a wręcz pomagać dzieciom te uczucia przeżywać. Namawiamy do tego, że trzeba chronić, otaczać opieką. Tymczasem dyskomfort, przykre przeżycia, smutek, ból są potrzebne dzieciom, aby budowały swoje granice. Te uczucia mają im coś sygnalizować, mają informować o zagrożeniu, o tym że ktoś wkracza na ich terytorium. Jeżeli rodzice za wszelką cenę starają się łagodzić te stany, rozwiązywać za dziecko każdy problem, chronić przed każdą ewentualną niewygodą, zwyczajnie mu szkodzą. Często spotykam się w przedszkolach z rodzicami, którzy przychodzą apelować, bo ich dziecko np. czuje się nierozumiane, nielubiane albo zbyt często popada w konflikty. Chcieliby załatwić za dziecko kłopot, naprawić relacje. To nie jest najlepsze rozwiązanie. Dziecko samo powinno konfrontować się z trudnymi sytuacjami zwłaszcza jeśli sprawa dotyczy rówieśników. To wyzwala w nim siłę i własną inicjatywę. Dziecko uczy się przez swoje zmagania w działaniu. Nie wychowamy samodzielnych dorosłych, jeśli będziemy zbyt ingerować, podsuwać własne pomysły. Pozwólmy się przewrócić, nauczyć na własnych doświadczeniach, niekiedy potknięciach. Oczywiście naszą rolą jest czujne obserwowanie. Musimy mieć baczenie, żeby wiedzieć, czy nie ma potrzeby, aby podać rękę. Ale nie wyciągajmy jej za każdym razem. Nie wyciągajmy jej, zanim jeszcze nasze dziecko samo zdąży się zorientować, że pomoc jest mu potrzebna. Nie każdy smutek naszego dziecka, nie każda łza są depresją, z którą musimy walczyć u specjalisty. Podchodząc w ten sposób do naturalnych zmian nastroju, nie pozwalamy naszym dzieciom poznawać siebie, swoich reakcji. Nie każdy problem z nauką wymaga od razu terapii, walki z dysleksją, dysgrafią. Nie każda nerwowość to ADHD.

„Od zabawy mieliśmy siebie nawzajem. Nikt nas nie chronił przed złym światem. Musieliśmy sobie dawać radę sami. Mieliśmy tylko kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza nimi wolność była naszą własnością.”

Bardzo podoba mi się zdanie autora: „Wolność była naszą własnością”. Co to znaczy? Mieliśmy swoją przestrzeń. Świat, który należał tylko do nas. Dorośli nie mieli do niego dostępu. Obserwuję, że często dzieci nie potrafią się już same nudzić. Kiedy mają wolną sobotę, nie wiedzą kompletnie, co mogą zrobić z tym czasem, bo rodzice organizują życie dziecka, programując zajęcia co do minuty. Dziecko nie ma czasu na swobodną zabawę.

Zostaje pozbawione też samodzielności. Kiedyś dzieci dzięki swobodzie odkrywały siebie. Poznawały siebie. Spędzały czas według własnego pomysłu, inwencji. Budowały swoją społeczność. Zaprzyjaźniały się ze sobą. Miały kontakt z rówieśnikami. Te braki to dzisiaj naprawdę bardzo poważny i widoczny problem. Współczesne dzieci, w dobrej wierze chronione przez rodziców przed „złym światem”, często nie mają możliwości stykania się z innymi dziećmi. A to jest niezbędne. Grę w gumę, wspólne budowanie szałasów, zabawy pod trzepakiem zastąpiły lekcje baletu, języka angielskiego, wynajęte opiekunki. Dziecko do pewnego momentu obcuje wyłącznie z dorosłymi, a potem… cierpi. Kłopoty zaczynają się w szkole, kiedy poczucie wyobcowania, samotności zaczyna takim chronionym dzieciakom bardzo doskwierać. Owszem, są bardziej rozwinięte, może czytają lepiej, mają większą wiedzę niż koleżanki i koledzy w klasie, ale… kompletnie nie potrafią się między nimi odnaleźć. Dzieciństwo z kluczem na szyi to może przesada, ale zamknięcie pod kluczem to także wyrządzanie krzywdy.

„Nikt nam nie liczył kalorii. Żuliśmy wszyscy jedną gumę, na zmianę, przez tydzień. Jedliśmy niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi. Nikt nie umarł. Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli wiedzieli, że dla nas to wstyd.”

Zobacz także:

Bardzo często spotykam się teraz z tym, że dziecko jest absolutnie w centrum. Kiedy przychodzi na świat, wszystko zaczyna kręcić się wokół niego. Dla całej rodziny liczą się jedynie jego potrzeby. Dla matki mąż schodzi na drugi plan. Podam przykład: kobieta, wchodząc do domu, wita się najpierw z dzieckiem, a potem ze swoim partnerem. To są drobiazgi, które sprawiają, że dziecko czuje, iż jest najważniejsze. Mówimy to pośrednio, poprzez takie zachowania, i powtarzamy bezpośrednio: „Jesteś wyjątkowy, najlepszy, najpiękniejszy”. Od pewnego czasu przyjęło się, że to jedyny sposób na budowanie w człowieku poczucia własnej wartości. Wykreowaliśmy taki świat, w którym trzeba bez końca chwalić, głaskać, podkreślać walory. Tylko zapomnieliśmy, że potem, w przyszłości, nasze dziecko nie zawsze będzie dostawało od otoczenia podobne sygnały. Bo świat po prostu tak nie wygląda. Nasze dziecko też wcale takie nie jest. Kiedyś publiczne komplementy były wstydliwe, dzisiaj uważamy, że są na miejscu. Dziecko musi nauczyć się także mierzyć z porażką, ze swoimi słabościami. Samo wzmacnianie ego nie daje gwarancji sukcesu. Działając w ten sposób, przygotowujemy nasze dzieci do życia w bardzo nieżyciowych warunkach. Dodatkowo w tej obsesji stworzenia dzieciom idealnego dzieciństwa zapominamy kompletnie o swoich potrzebach, o swoim wolnym czasie. My nie mamy dla siebie piętnastu minut dziennie, a nasze dziecko wożone jest z jednego zajęcia dodatkowego na drugie. Dbamy o rozwój, o komfort emocjonalny i każdy inny. Pierzemy w specjalnych proszkach, wietrzymy, odżywiamy ekologicznie, niwelujemy zarazki. Przesadzamy.

„Do lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Mama nie bała się, że zje nas wilk, zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro tam doszliśmy, to i wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce był nagradzany paskiem.”

Nie chcemy oczywiście wracać do czasów paska. To, mam nadzieję, odeszło bezpowrotnie. Na to jest już społeczna zgoda i zabezpieczenia prawne. I bardzo dobrze. Ale rodzice muszą mieć autorytet. Wypracowany zupełnie innymi sposobami. Dziecko powinno mieć swoje miejsce w rodzinnej hierarchii i właściwe poczucie relacji rodzic – dorosły. Obserwuję, że często dzieci są traktowane po partnersku. Pytane o zgodę, o zdanie w kwestiach, o których nie powinny czy nie są jeszcze w stanie decydować. Musimy nauczyć się na nowo, że różnice między pokoleniami są istotne. Są rodzice, dziadkowie i dzieci. Każdy w tym porządku ma swoje miejsce. I to rodzice mają władzę. Mają prawo stawiać granice, stosować zakazy. Ale muszą być tu jasno ustalone kryteria. Dzisiaj jest mnóstwo poradników, treningów, podpowiedzi dla rodziców, dotyczących tego, które reguły powinny być priorytetem. Gubimy się w tym trochę. Im mniej będzie zasad do przestrzegania, tych najważniejszych, tym łatwiej będzie nam, rodzicom, je egzekwować, a dzieciom stosować się do nich. Kiedyś dzieci miały poczucie, że to rodzic ma swoje zdanie i potrafi egzekwować swoje postanowienia. Do tego musimy powrócić. Rodzic ma być stanowczy, konsekwentny i przewidywalny. Wtedy dziecko czuje się kontrolowane i odpowiednio „zaopiekowane”. Kiedy powiemy mu jasno, czego oczekujemy, będzie miało poczucie sprawiedliwości, bo będzie wiedziało, w którym momencie łamie zasady. Inaczej przyjmie więc też ewentualną karę jako konsekwencję swojego działania.