Czy my, Polki, jesteśmy bardzo zakompleksione?

Ewa Żeromska: Nie wiem, czy ktoś przeprowadził badania dotyczące tego problemu. Z mojego zawodowego doświadczenia wynika jednak, że jesteśmy bardziej zakompleksione niż Francuzki czy Amerykanki. Więcej przejmujemy się sobą, a przede wszystkim obsesyjnie martwimy się o to, jak odbiorą i ocenią nas inni.

Czy to znaczy, że jesteśmy wytresowane, aby siebie strofować na każdym kroku?

Ewa Żeromska: W pewnym sensie tak. Przez całe lata żyłyśmy w siermiędze, która objawiała się tak-że tym, w co się ubierałyśmy, jak wyglądałyśmy, w jaki sposób o siebie dbałyśmy. Nie było zbyt dużych możliwości. Od 15–20 lat, między innymi dzięki kobiecej prasie, panie zaczęły się uczyć dbać o siebie. Super. Tylko, niestety, z jednej skrajności popadłyśmy w drugą. Współczesne Polki zapragnęły być doskonałe w każdej dziedzinie. Chcemy być pięknymi kobietami, perfekcyjnymi pracownicami i jednocześnie idealnymi żonami, niezawodnymi matkami, wyzwolonymi kochankami, oddanymi przyjaciółkami. Frustrująca utopia. Niszczy nas. Kompleksy – niezależnie od dziedziny, jakiej dotyczą – biorą się z tego, jak same siebie postrzegamy. Kompleksów nikt nie przynosi nam w prezencie, nie wciska na siłę. One tkwią w naszej mentalności. Kobiety bardzo zakompleksione mają głębokie przeświadczenie, że bliźni nieustająco je oceniają, bez przerwy wyszukując słabe punkty. To nieprawda. Ludzie mają własne sprawy i nie poświęcają zbyt wiele uwagi innym. Każda z nas ma krąg osób, które są na tyle ważne, że warto liczyć się z tym, co myślą i jakie mają zdanie na nasz temat. Nie ma więc potrzeby starać się o to, żeby podobać się wszystkim. To nikomu się nie udaje.

Kilka dni temu zadzwoniła do mnie koleżanka, matka pięcioletniego chłopczyka. Z płaczem. Być może miała zły dzień, ale nie po raz pierwszy usłyszałam od niej, że jest beznadziejną matką: „Byliśmy na placu zabaw, cholera, wszystkie laski radzą sobie ze swoimi dzieciakami, a ja nie mogę ogarnąć Bartka”.

Ewa Żeromska: Jeśli moje dziecko jest rozbrykane, nie słucha, nie reaguje na uwagi, ucieka, to nie znaczy, że jestem złą matką. Najwidoczniej nie bardzo daję sobie radę i być może potrzebuję pomocy. Lepiej porozmawiać z kimś bardziej doświadczonym, niż obciążać się winą. Przecież chodzi o to, żeby znaleźć rozwiązanie, nie zaś się pogrążać. Bywa, że to poczucie winy rozrasta się do rozmiarów potwora z kilkoma głowami i wtedy tracimy grunt pod nogami.

W sprawach zawodowych dopuszczamy się podobnego gwałtu na swoim poczuciu własnej wartości?

Zobacz także:

Ewa Żeromska: Oczywiście tak może się zdarzyć. W pracy trafiamy na zazdrośników, ludzi zawistnych, takich, którzy próbują kopać pod nami dołki. Człowiek zakompleksiony automatycznie stwierdza, że to, co dostaje od takiego zawistnika, należy mu się. Nie ma w sobie dość siły, aby obronić to, co w nim dobre i wartościowe.

Jeśli to „dobre” w ogóle dostrzega.

Ewa Żeromska: To prawda, ale bywa przecież i tak, że rzeczywistość wysyła do nas czytelne sygnały, że ta wartość w nas jest. Dostajemy na przykład awans, nagrodę, słowną pochwałę albo słyszymy od szefa zwyczajne: „Jest OK”, a nasz kompleks sprawia, że nadal drżymy o swoje bezpieczeństwo. Podejrzewamy, że to na pewno przypadek, fuks albo pomyłka. Nie potrafimy przyjąć pochwały i w nią zwyczajnie uwierzyć.

Co zrobić, żeby ten niszczący mechanizm zatrzymać?

Ewa Żeromska: Zaakceptować pozytywny sygnał, nie wypierać go, nie umniejszać, nie lekceważyć, a przeciwnie, nadać mu odpowiednią wartość i cieszyć się każdym sukcesem. Choćby najmniejszym. Warto dostrzegać wokół siebie ludzką życzliwość. Jeśli ktoś nam pomaga, wspiera, chwali, to na pewno nie robi tego z litości, nie poklepuje nas protekcjonalnie po ramieniu, okazując wyższość. Po prostu odnosi się do nas z sympatią, na którą zasługujemy, i to trzeba docenić. Przed taką pomocą nie wolno się bronić. Jesteśmy zakompleksione w pracy, w macierzyństwie, mamy też wielkie kompleksy związane z naszym ciałem, z fizycznością. Wtedy zjawia się Mr. Right, a my albo chowamy się o szafy, albo… wręcz przeciwnie. Przeglądając się w jego pełnych zachwytu oczach, nasze kompleksy potra my na chwilę schować do szuflady. E.Ż.: Potrafimy, bo nie ma lepszego lustra niż oczy zakochanego człowieka. Zakochany mężczyzna potrafi skuteczniej wyleczyć kobietę z kompleksów niż najlepszy psychoterapeuta. Bardzo często miłość, przyjaźń zy zawodowy sukces w końcu nas z kompleksów leczą. Ale bywa, że partner odchodzi, a ja staję przed lustrem i znowu widzę to, co widziałam wcześniej. Albo może nawet kompleksy wracają wówczas ze zdwojoną mocą. E.Ż.: Na to nie można pozwolić! Chociaż zawód miłosny każdej z nas odbiera trochę pewności siebie, to przecież piękne i sławne kobiety też mają nieudane związki. Jeśli już raz byłyśmy w miłosnej relacji, to znaczy, że możemy się podobać, wyzwalać emocje. I to jest istotne. Tym razem nie wyszło, ale następnym razem, z innym partnerem, będzie lepiej. Każde doświadczenie czegoś uczy, a przynajmniej uczyć powinno. Zakompleksiona dziewczyna ma tendencję do tego, żeby za nieudany związek winić siebie. To bardzo złe podejście. Może on nie był właściwym facetem i dobrze się stało, że już go w naszym życiu nie ma. Trzeba wyciągnąć wnioski z tego, co było, i iść do przodu, z wiarą i pewnością, że przeżyjemy jeszcze coś pięknego. Czasem trzeba na to poczekać, ale na pewno warto. Nie ma sensu szukać w sobie wad i żyć w przekonaniu, że gdybyśmy były ładniejsze, miały większy biust albo mniejsze stopy, to żaden facet by nas nie porzucił. Jeśli nadmiernie skupimy się na swoich prawdziwych albo wymyślonych niedoskonałościach, to same sobie odbieramy radość życia. A przecież tego tak naprawdę nie chce żadna z nas. Zamiast więc koncentrować się na wadach, zacznijmy dostrzegać zalety. Trzeba wreszcie zacząć eksponować to, co w nas oryginalne i wyjątkowe. Nadmierna skromność nie jest cnotą. Każda z nas ma w sobie coś pięknego, tylko trzeba to zobaczyć i odpowiednio zaakcentować. Skupianie się na wadach utrudnia spełnienie. Na przykład w seksie. Bo tu fałda, tam rozstępy… E.Ż.: Warto wiedzieć – i pamiętać – że mężczyzna nigdy nie patrzy na kobietę tak, jak ona patrzy na siebie. Nie rozbiera nas na części. Podobamy mu się w całości albo w ogóle. Będąc w sytuacji intymnej, w łóżku, zamiast skupić się na tym, co dzieje się z nami w sensie emocjonalnym, zamiast skupić się na czerpaniu i dawaniu przyjemności, nieustannie myślimy o tym, jak bardzo niekorzystnie w danym ułożeniu wygląda nasze ciało. Czasem kobieta skarży się, że pozycja na jeźdźca nie jest dla niej, bo ma obwisłe piersi i boi się, że on to zobaczy. Dowcip polega na tym, że jemu te piersi się podobają i te po-śladki z rozstępami też. Miłość łagodzi spojrzenie. Przecież my także łagodnie patrzymy na mężczyznę, do którego coś poczułyśmy, i nie w głowie nam wytykanie mu jego wad. Raczej zjadamy go wzrokiem całego. Dlaczego nie potrafimy przyjąć, że w drugą stronę działa to identycznie? E.Ż.: Bo chcemy być doskonałe. Na łysawego, niskiego pana z brzuszkiem mówimy często: misiaczek, przytulanka. Proszę mi pokazać sytuację, gdy na zbyt puszystą kobietę – zwłaszcza inna kobieta – powie: słodziak. Nie! Powiemy: grubas, kaszalot, zaniedbana. Jemu odpuszczamy, sobie dokładamy! Możemy oczywiście uciąć sobie za dużą stopę w rozmiarze 42, pobawić się w Kopciuszka. Tylko czy wtedy jemu się spodobamy? Nie, gwarantuję, że on tego nie zauważy. A noga będzie nas bardzo boleć.