Rok temu zmarła moja mama. Rak zeżarł ją do ostatniego okruszka. Została bez włosów, bez piersi, bez węzłów chłonnych. Jak wydmuszka leżała i czekała na śmierć. Razem z ojcem chcieliśmy, by stało się to w domu. Przez dwa miesiące byłam przy niej dzień i noc. Czytałam jej na głos Prousta i Márqueza – uwielbiała „Sto lat samotności”. Czasem prosiła o Ksiegę Hioba. Gdy zapadała w nieprzytomny sen, śpiewałam jej Grechutę. „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy…”. Na mnie też czekała. Ale wtedy, latem 1999 roku, nie byłam w stanie tego zrozumieć…

Total war

To był początek wakacji. Skończyłam drugą klasę gimnazjum. Koszmarny czas. Hormonalne piekło,coraz trudniejsze przedmioty w szkole, chłopak dupek, reszta świata też do dupy. Samotna 15-latkai zbliżający się armagedon. Troche to zabawne, bo będąc małą dziewczynką, z podnieceniem czekałam na te piętnaste urodziny. Nie wiadomo dlaczego żyło we mnie wyobrażenie, że będzie to najpiekniejszy okres w moim życiu. Najpiękniejszy i najważniejszy. Co do tego drugiego się nie pomyliłam. Tego lata mieliśmy lecieć do Grecji. Właściwie to nawet się cieszyłam, choć wcześniej miałam zupełnie inne plany. Moje emocjonalne tornado wyhamowało, a mnie było jakby lepiej i lżej na duszy. Tato złagodniał. Nie truł o wartości nauki, odpowiedzialności, moralności i priorytetach. Wyjazd więc nie zapowiadał się strasznie, nawet pod okiem rodziców. Nie miałam pojęcia, że mama znów ma problemy ze zdrowiem. Kiedy jest się zbuntowaną nastolatką, niewiele się widzi oprócz siebie i swoich dramatów. Wiedziałam, że mama od paru lat ma z czymś kłopot, ale nie miałam pojęcia z czym. Nawet nie traktowałam tego poważnie. Tym razem miało być inaczej. Pamiętam doskonale ten gorący dzień. W domu wszystkie okna otwarte na oścież. Zero wiatru. Tropik. Wróciłam od Luśki, przyjaciółki, z którą miałam jechać nad morze. Z nią i paroma chłopakami z klasy. Ojciec zabronił wyjazdu, mówiąc, że nie ufa moim kolegom, których parę razy przyłapał gdzieś na piwie i fajkach. Zawsze mi powtarzał, że tacy jak oni skonczą tam, gdzie palą, czyli pod sklepem, a mnie stać na więcej. Byłam wściekła, ale jakoś mnie ta Grecją udobruchał. Wchodząc do domu, oznajmiłam, że sprawa załatwiona i wszyscy powinni być szczęśliwi, a ojciec najbardziej. Nie było komentarza. Coś ewidentnie wisiało w powietrzu. Tato snuł się od okna do okna. Niby oglądał coś, sprawdzał, komentował pogodę, ten skwar niemiłosierny, ale ja wiedziałam, że to tylko wstęp. Znam go jak własną kieszeń. Mama pakowała walizkę. Zdziwiłam się, bo coś za wcześnie jak na wyjazd. Gdy weszłam do pokoju, spojrzała na mnie wzrokiem tak przerażająco smutnym, że przeszedł mi po plecach lodowaty dreszcz. Do dziś pamiętam to spojrzenie. Granatowe oczy i gęsta firanka mokrych rzęs. Usiadłam obok niej. Zapytałam ,czy coś się stało. „Jesteś moim spełnieniem marzeń. Kocham cię” – powiedziała. Nie byłam w nastroju na poezję, na czułości. Nie za bardzo wiedziałam, o co chodzi, ale nie brzmiało to dobrze. Potem przyszedł ojciec. „Słuchaj, Ola, jest nam ciężko, ale musimy ci powiedzieć o czymś, o czym powinnaś wiedzieć. Nie polecimy do Grecji…”. Pauza... I tak patrzę na nich jak na nienormalnych, po czym zaczynam się histerycznie śmiać. Z tego gorąca albo ja czegoś nie zrozumiałam, albo tato robi sobie ze mnie jaja. Nie trzeba mieć grobowej miny, łez w oczach, zeby powiedzieć: nie jedziemy do Grecji. A potem szok i po chwili wściekłość, bo przecież przed chwilą powiedziałam Luśce, że w te wakacje na celowniku mam Greków. „Mama jest chora, jutro jedziemy do szpitala. To rak. Będzie miała podwójną mastektomię…” – ciągnał tato. I znów zimny dreszcz. „Jak to rak? Jak to mastektomia? Tak z dnia na dzień? I co mi jeszcze powiecie? Że jestem adoptowana?”. Przysięgam, właśnie to powiedziałam. Nie wiem dlaczego. A mama się rozpłakała i z trudem łapiąc oddech, jakby nie oddychała przez ostatnich kilka minut, zaczęła wyliczać, że już dawno powinna była mi o tym powiedzieć. Może wtedy, gdy pytałam, w którym szpitalu się urodziłam, czy bolało i czy tato się cieszył, że ma córkę. A może gdy dziwiłam się, że mam nos jak nie z tej rodziny, a oczy to po sąsiadach. Rzeczywiście, były takie momenty. Ale przecież wiem, w którym szpitalu mama rodziła, wiem o której godzinie. Tato chciał córkę, ale problem był z imieniem. Ola to kompromis ,bo na drugie mam Basia – tak chciał tato na pierwsze. I przecież mama mówiła, jak trudno było dostać się ojcu na salę poporodową, jak długo czekali na wypis, bo chora byłam, bo antybiotyk, bo dodatkowe badania. A nos to po jakiejś tam ciotecznej siostrze babci czy dziadka. A oczy? Kolor się zgadzał, chodziłoo kształt – też zadowoliłam się jakimś wyjaśnieniem. Nie pytałam z podejrzeń, raczej z ciekawości. To normalne, że dzieci chcą wiedzieć, skąd się wzięły, do kogo są podobne, jak to było, gdy były małe. Moja ciekawość została zaspokojona.

To jakiś żart?

Teraz zadudniło mi głowie tak, że poczułam zatkane uszy. Szok. Niedowierzanie. Strach. Złość. Wściekłość. Rozczarowanie. I znów wściekłość. Oszukali mnie. Zabawili się moim kosztem. Potraktowali jak smarkulę. Nie jestem ich własnością... O Boże, ja naprawdęnie jestem ich własnością! Wybiegłam z pokoju. Niewiele dotarło do mnie z tego,co przed chwilą usłyszałam. To jakiś żart? Nie umiałamposkładać tego w jedną całość. Uwierzyć, że tosię dzieje tu i teraz. Myślę, że wtedy było to dla mnie coś w rodzaju kolejnego kazania na temat mojej nieodpowiedniej postawy życiowej, po prostu nieprzyjemnej rozmowy, po której jestem wściekła na cały świat, bo ten się na mnie uwziął. Poczułam się tak, jakby ktoś wepchnął mnie do małej komórki i postanowił wrzucić tam dwa granaty. Dlaczego oni mi to powiedzieli? Dlaczego w ogóle nie powiedzieli mi wcześniej? O wszystkim. Strasznie to przeżyłam. Zamknęłam się w pokoju, próbowałam zasnąć, by zaraz po przebudzeniu stwierdzić, że to tylko sen. Obudził mnie tato, bo chciał pogadać. To nie był sen. A ja nie chciałam gadać. Przyszła mama i zaczęła przepraszać. Powiedziała,że nic się przecież nie zmienia. I nadal wszystko będzietak jak jest. Hola, hola! Jak nic się nie zmienia?! Po moim mózgu przejechał właśnie ciągnik z pługiem,a mimo to ma być jak dawniej?! Oczywiście mamie chodziło o to, że mnie kocha. Że chciałaby cofnąć czas, ale nie może, że żałuje. Że w ogóle nie wie, ile czasu jej zostało, by się mną nacieszyć. Niewiedziałam, jak z nią rozmawiać. Przecież mnie okłamała. A z drugiej strony jak bardzo musi być chora, że mi powiedziała właśnie teraz? Byłam totalnie rozchwiana. Bardzo mocno odbiło się to na życiu wszystkich. Rodzice nie wybrali dobrego momentu, właściwie wybrali najgorszyz możliwych. Gdyby powiedzieli mi to, jak miałam trzy–cztery latka, nie byłoby dziś problemu. Przyjęłabym to jak coś naturalnego. Poukładałabym sobie to w małej główce po swojemu, przyzwyczaiłabym się do pewnej wiedzy, a z czasem dowiadywałabym się czegoś więcej. Tak jednak się nie stało. A taka dawka szokujących informacji – adopcja, nowotwór mamy– w połączeniu z nastoletnim kryzysem, dojrzewaniem, samotnością i poczuciem jawnej niesprawiedliwości dała efekt bomby atomowej. Długo się po tym zbierałam. To był straszny czas. I dla mnie, i dla rodziców. Tamtego lata uciekłam z domu. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że po prostu wykorzystałam poczucie winy rodziców. Mama poszła do szpitala, a ja pojechałam z Luśką nad to morze. Że też człowiekw takich okolicznościach musi przekonywać się, że ojciec jednak miał rację. Przespałam się z jednym z chłopaków z klasy. Nie chcę o tym mówić – nie było cudownie i bardzo tego żałuję, nawet dziś. Po powrocie pojechałam do babci. O dziwo, nawet przez myśl mi nie przeszło, że ona też nie jest moja. Babcia pomogła ukoić część nerwów i lęków. Opowiedziała wszystko po kolei, zresztą potwierdzając wersję rodziców. Ja naprawdę byłam spełnieniem marzeń mojej mamy.

Barbara Aleksandra

Rodzice przyszli po mnie do domu dziecka, jak miałam niespełna roczek. Mama nie mogła mieć dzieci. Strasznie to przeżywała. Miała depresję. Babcia twierdzi, że już wówczas odbiło się to na jej zdrowiu. Odżyła dopiero wtedy, gdy tato zgodził się na adopcję. Nosiłam imiona Barbara Aleksandra, a moi biologicznimatka (Agnieszka) i ojciec (Rafał) zostawili mnie w szpitalu zaraz po urodzeniu. Podobno ktoś chciał mnie od razu adoptować – jacyś znajomi położnej– ale miałam kłopoty ze zdrowiem, długo byłamw szpitalu, najpierw antybiotyki, a potem jakieś poantybiotykowe powikłania. Ostatecznie trafiłamdo domu dziecka. Gdy moja adopcyjna mama po raz pierwszy mnie zobaczyła, podobno powiedziała, że już wie, dlaczego nie może mieć dzieci – bo ja na nią czekam, tam, w tym domu dziecka. Zakochała się we mnie od pierwszego wejrzenia. Tato też miał powiedzieć, że albo Baśka, albo nikt. Właśnie o to imię się sprzeczali – tato chciał, bym została Basią, mama upierała się, że powinni nazwać mnie inaczej. Ostatecznie odwrócili kolejność imion. I tak zostałam Olą. To ładna historia. Nawet wzruszająca. Powinnam być wdzięczna. Powinnam podziękować. Ale nie. Gdy postanowiłam wrócić do domu, nie mogłam się przełamać, by powiedzieć rodzicom, że bardziej boli fakt, że nie powiedzieli od razu, kiedy było to możliwe, niż to, że jestem adoptowana. Cztery lata dochodziłam do siebie. Ze zmiennym skutkiem. Raz wydawałomi się, że wszystko wraca do normy, zaraz jednak,czytając kolejne fora, nakręcałam się, że gdzieś tam daleko jest moja prawdziwa matka, która może tęskni, może szuka. A może jestem do niej podobna, może ten nos to po niej, a kształt oczu po tacie? A może mam rodzeństwo? Pod koniec liceum wszystko zaczęło wracać do względnej normy. Rozmowy z rodzicami zaczynały się kleić. Stali się jakby bardziej otwarci, miałam wrażenie, że zaczęli mnie traktować dużo poważniej. A może to ja wydoroślałam? Poszłam po rozum do głowy. Nie trzeba było mi tłumaczyć, że nie ten, kto cię spłodził, ale ten, kto wychował, jest twoim rodzicem. Wciąż jednak drapała mnie sprawa moich biologicznych rodziców. Luśka parę razy zaszczepiałami myśl, żeby ich po prostu odszukać. W Polsce problem jest jednak trudniejszy niż np. w Stanach, gdzie adopcja nie jest tajna. Rodzice widzieli, że to nie do końca zamknięty temat. Któregoś wieczoru tato sam go podjął.

Zobacz także:

Pomogę ci...

„Olu, a może ty musisz poznać swoją biologiczną mamę? Dobrze się zastanów, ale wiedz, że jeśli będziesz chciała, pomogę ci” – zaczął. Mama nie była zachwyconatym pomysłem, ale był to bardziej lęk, że mnie straci. Powiedziała tylko, że cokolwiek się stanie i cokolwiek zrobię, ona będzie przy mnie. „Nie urodziłam cię, Olu, ale jestem twoją mamą, bo cię wychowałam i bardzo cię kocham”. Nie dałam odpowiedzi tacie od razu. Trochę było mi niezręcznie. Po kilku tygodniach przełamałam się jednak i poprosiłam,żeby mi pomogli spotkać się z biologicznymi rodzicami. Miałam 19 lat. Wbrew pozorom formalności nie trwały długo. Na forach czytałam, że potrafi się to ciągnąć latami. Bardzo szybko dowiedzieliśmy się, gdzie mieszka matka. Nie zmieniła adresu, więc nie trzeba było szukać. Postanowiłam, że nie będę dzwoniła, tylko od razu tam pojadę. Tato, choć miałam jego wsparcie, dopytywał, czy jestem tego pewna. Miałam niesamowitego pietra, ale i pewność. Tak, zrobię to. Wyobrażałam sobie ten moment. Wzruszenie,łzy. Zapewne mama mnie przeprosi i wyjaśni. Wszystko stanie się jasne. Może z czasem się zaprzyjaźnimy, dowiem się o moich korzeniach, prawdziwym drzewie genealogicznym. Tyle wyobrażenia. Spotkanie z biologicznymi rodzicielami, a właściwie rodzicielką, było kolejnym zderzeniem z brutalną rzeczywistością. Matka mieszkała w bloku z lat 80. na Ursynowie. Dziewiąte piętro. Dzwonię. Otwiera kobieta, średnio zadbana. Pytam, czy nazywa się tak i tak, uzyskuję potwierdzenie. Jest zdziwiona, trochę zniecierpliwiona. Pomyślała pewnie, że jestem akwizytorką. „W czym mogę pani pomóc?”– pospiesza mnie, a ja nie mogę wydusić z siebie słowa. Nie mam nosa po niej ani oczu. W ogólenie jestem do niej podobna. Właściwie to chciałam uciec, mówiąc, że to pomyłka. Ale nabrałam rozpędu i na jednym oddechu wyrecytowałam swoje imię, nazwisko, datę urodzenia. I co usłyszałam? Do widzenia. Tak, powiedziała: do widzenia. Nie powiedziała, że to pomyłka, tylko po prostu:do widzenia. Poczułam się upokorzona. I wściekła. Tato znowu miał rację. Nie robiłam już kolejnych podejść. Nie chciałam. Nie wnikałam, czy to na pewno ona. Odechciało mi się. Już wtedy wiedziałam, że nie warto. Mam wszystko, czego mi trzeba. Po co to psuć?

***

Moja adopcyjna mama zmarła w nocy. We śnie. Leżałam obok niej. Rano obudziłam się tylko ja. Umyłam jej twarz, ubrałam. Nie zdążyłam powiedzieć, jak bardzo ją kocham... Od czterech lat pracuję jako psycholog rodzinny. Nieraz przychodzą do mnie mamy, które pytają, jak i kiedy powiedzieć dziecku, że jest adoptowane. Lepiej wcześniej niż później. I nigdy, gdy mają 15 lat– odpowiadam.