– Są ludzie, którzy potrafią korzystać z życia, i tacy, którym przecieka ono przez palce. To sprawa kompetencji i bycia na swoim miejscu. Jestem królową własnego losu i może dlatego jestem zadowolona – uśmiecha się Krystyna Mazurówna.

– Jestem niezłą tancerką, która wygrała tym, że była inna. W swojej osobowości, oryginalności. Każdy ma w sobie bogactwo, do którego trzeba się dokopać. Mam taką zasadę: robić to, co się chce. Życie jest za krótkie i za piękne, by się ograniczać, krępować myśleniem „co ludzie powiedzą”. Wszystkie ważne decyzje życiowe podejmuje błyskawicznie, nieodwołalnie, kierując się bliżej niesprecyzowanym wewnętrznym podszeptem. – Jestem takim „brzydkim kaczątkiem” podrzuconym do gniazda łabędzi, chociaż w moim przypadku lepiej powiedzieć: papugą.

Wyróżniała się w szarości PRL. Czerwone usta, zielone włosy i najkrótsza mini w Warszawie. – Czułam się w Polsce inna. W balecie uwierało mnie, że wszystkie gesty na scenie są ściśle sprecyzowane i nie wolno mi wyjść poza układ nawet na milimetr. Gdy wyskoczyłam w 1963 r. do Paryża na 3-tygodniowe stypendium, odkryłam jazz, to, że można łamać schematy, a istotne są kreatywność i wyobraźnia. No, wtedy to już się rozbisurmaniłam na dobre!

W tamtych czasach uwierał wszechobecny strach. – Ludzie bali się mówić, robić to, co myśleli, chcieli. Ja się buntowałam. Moja choreografia szokowała w PRL, bo wtedy w balecie nie znano niczego prócz rzędu łabędzi. Estetyka tańca klasycznego jest dla mnie do dziś muzealna. Byłam solistką, ale wzięłam rozwód z Teatrem Wielkim i klasycznym baletem. Dla władzy był to policzek. Nie rozumiano, co tańczę, ale paradoksalnie to, co robiliśmy na scenie z Gerardem Wilkiem, podobało się: jeździliśmy z występami po całej Polsce. Tańczyliśmy w fabrykach i na dożynkach. Gdy założyłam własny zespół Fantom, tancerze, którzy przyjęli moją propozycję, złożyli wymówienia w teatrze. Uznano to za sytuację niebezpieczną. Stałam się wrogiem publicznym, ba! wrogiem ustroju.

Koncert z okazji 22 lipca w PRL. Na widowni Gomułka i notable partyjni, na scenie najlepsze śpiewaczki operowe i oni: Mazurówna z Wilkiem. Tańczą do etiudy Karola Szymanowskiego. Na puentach, ona w czarnym trykocie, tylko na czubku głowy płomień czerwonych włosów. „Mazurównie nie wypłacać wynagrodzenia” – nazajutrz zarządził I sekretarz. – Jego zdaniem mój kostium był przeerotyzowany – wspomina tancerka. – Wiele osób chciało mnie hamować. Ale ja takie persony ze swego otoczenia eliminuję. Odeszła więc od męża, znanego publicysty K.T. Toeplitza, który chciał zmienić ją w grzeczną damę na salonach.

- Mężczyzna nie musi być piękny fizycznie, musi mieć to coś. Mnie fascynowała zawsze inteligencja, talent. Miałam trzech mężów i ze trzy wielkie miłości w życiu. Po związku z Toeplitzem był romans ukryty z Mrożkiem, miłość do Wacka Kisielewskiego, krótkie małżeństwo z Plucińskim, potem francuskie z Jeanem Pierre’em Bluteau, muzykiem. – Zakochuję się średnio raz na 10 lat. Czy pokazywałam palcem i mówiłam „ten będzie mój”? Ja cały czas tak robię! Inaczej niż koleżanki, które zastanawiają się, jak spodobać się facetowi. Dla mnie ważne, co facet ma zrobić, abym to ja zwróciła na niego uwagę! Nigdy nie brałam w rachubę, że mogę się nie spodobać. Nie dlatego, żebym miała przewrócone w głowie. Pewność siebie wykształca się z czasem, gdy zaakceptuje się swoje wady.

Co najmniej dwa razy zaczynała od zera. Gdy wyjeżdżała z Polski, była na szczycie: dwadzieścia kilka lat, tańczyła, robiła choreografię we wszystkich teatrach w Polsce i w telewizji, jeździła zachodnim autem, miała piękne mieszkanie na Starówce. – Żyć nie umierać, ale mnie to znudziło. Bo co jeszcze zrobię? Pięć kolejnych programów baletowych? Wtedy władza postawiła mi ultimatum: albo wyjadę, albo zespół pójdzie w kamasze. Wsiadłam więc do samolotu z jedną walizką i 8-letnim synem Kasprem. Wcześniej zrobiłam imprezę: „Bierzcie, co chcecie, i tak tego nie upchnę do samolotu”. Wtedy w domu trzeba było mieć kryształowe kieliszki, srebrną zastawę, świeczniki, antyki. Za ciężkie dla mnie, więc poczułam, że się z tego wyzwalam. Teraz mam wszystko plastikowe, zielone, żółte, czerwone. Rzeczy nic nie znaczą. W Paryżu zamieszkała w polskim hotelu. Potem mieszkanie na 6. piętrze bez windy i ciepłej wody. Przez pierwsze 9 miesięcy szuka pracy jako tancerka.

Zobacz także:

Dwadzieścia lat później, gdy kończy pięćdziesiątkę, ryzykuje ponownie. Ma męża, a z nim dzieci: Baltazara i Ernestynę (są dziś muzykami). Męża zaprasza na kolację z szampanem i obwieszcza: odchodzę. – Zostawiłam mu wszystko: duże mieszkanie w Paryżu, dom na wsi, dwa samochody, dwa koty i psa. Wyszłam z 5 dolarami. Dziś mieszkamy naprzeciwko, na tej samej ulicy, i jesteśmy przyjaciółmi.

Ja ciągle prowokuję ryzyko. Lubię. Była na balu Polsatu, wszyscy mówili „będziemy szaleć do rana”. – Poszłam: jest knajpa, zimne zakąski, gorące dania, alkoholu do woli, ale gdzie ta zabawa? Po drugim kieliszku zaczęło mi się kręcić w głowie, wróciłam do hotelu. Bo co to znaczy „bawić się”? Dla mnie zabawa to wywiad, spotkanie, wizyta, podróż… i ja sobie takie zabawy stwarzam. Układanie choreografii, nowe zawody, których się podejmowałam, by zarobić. To są dla mnie „zabawy”.

Nienawidzi odpoczynku i wakacji. – Jak tylko wypocznę, fatalnie wyglądam. Tajemnica życia jest energią! Zaskakuję samą siebie. To jest najprzyjemniejsze. Nie wiem, co będzie jutro, za miesiąc. Ludzie, zdarzenia artystyczne – to nakręca. – Kiedyś przyjechała do Warszawy na 6 dni i zobaczyła 8 spektakli. – Ja uwielbiam chodzić nawet na te złe. Najważniejsza w życiu jest intensywność, jedyne, dla czego warto żyć. Najgorsze jest czekanie. I strach. Większość ludzi popełnia błędy ze strachu. Przed śmiercią, starością, opinią innych. A przecież jesteśmy panami tego świata. Mnie śmieszy określenie: przyznała się do swego wieku, aborcji… Jakbym popełniła przestępstwo. To dla mnie rzecz normalna. We Francji zalegalizowano związki homoseksualne i adoptowanie przez takie pary dzieci. I dobrze.

Z grubsza jestem za wszystkim, co postępowe. Śmieszy ją, że to, co energiczne, zwykło nazywać się „młode duchem”. – Znam wielu młodych, którzy są kompletnie załamani, w depresjach. A ja… doceniam życie, cieszę się nim, ale właśnie dlatego, że wyeliminowałam to, co mi nie pasuje. Stoję na własnych nogach, nie czekam, by wygrać w totka ani poznać sponsora, któremu uwieszę się na ramieniu i portfelu. Kiedyś pewien rajdowiec kupił mi różę w barze nocnym o 3 rano. Jedną i w dodatku zwiędłą. Szalenie się w nim kochałam. Pracowałam wtedy jako kelnerka. Za całą miesięczną pensję kupiłam 100 długich róż i posłałam mu.

Ludzie i dziś reagują na nią ze zdziwieniem, niektórzy z dezaprobatą. – Przed chwilą Szwed w windzie hotelowej skomplementował moją fryzurę i styl, ale „sam bałbym się tak wyglądać”. To żadna odwaga mieć zielone włosy! Odwaga to jest skok ze spadochronem. Ciągle się boję, choć korci mnie, żeby na 80. urodziny to zrobić. – W Paryżu, Nowym Jorku zatrzymują ją co chwila na ulicy, łapią za ubrania. „Masz świetny płaszcz, kapelusz, buty”. – Gdy w Polsce podejdę, by skomplementować ciekawie ubranego przechodnia, dziwnie na mnie patrzy. Mężczyźni sądzą, że jakaś stara chce ich poderwać. Panienki uciekają w popłochu.

– Wynajduje ciuchy na całym świecie, np. w sklepie na wsi znajduje cudowne czerwone mitenki. A potem słyszy: „Ty to widać, że z Paryża”. Fryzurę może zmienić z dnia na dzień. – Od wczoraj mam czarne końcówki, z czerwonej plerezy został tylko kosmyk. Makijaż: dziś na powiekach seledyn, zielony i czerwony. Jutro pewnie niebieski, rudy i żółty. Nikt na Zachodzie nie odważyłby się powiedzieć, że w TYM wieku już mi czegoś nie wypada. W Polsce ciągle mi to wypominają. Pewien dziennikarz spytał mnie, jak długo kobiecie wypada nosić mini. „Do 55”, mówię. „A pani nosi!”. „Proszę pana, ja dziś byłam na wadze: 54 i pół”.