Mam wrażenie, że biegniesz przez życie bez tchu. Skąd w Tobie ta zawziętość, ambicja, która nie pozwala Ci się zatrzymać, powiedzieć: „Wystarczy, już dziękuję”?

Jan Wieczorkowski: To, o czym mówisz, dotyczy spraw zawodowych, w życiu prywatnym szukam raczej spokoju. Ale w pracy rzeczywiście mam poczucie, że ciągle jest jeszcze wiele do zrobienia. Myślę, że moje ambicje wynikają z tego, iż jako dzieciak uprawiałem sport.

Narty?

Jan Wieczorkowski: Kto się wychował w górach, jeździł na nartach. U nas też była taka tradycja. Tata jeździł, ja też. Chodziło o to, żeby być najlepszym.

Jakieś sukcesy?

Jan Wieczorkowski: W narciarstwie alpejskim kiedyś byłem nawet dwunasty w Polsce! Raz w województwie trzeci, w Rabce w ścisłej dwójce. Oczywiście, najpierw zupełnie nie umiałem przegrywać. Ale się nauczyłem, właśnie dzięki sportowi.

Po przegranej kopałeś, gryzłeś, ryczałeś?

Zobacz także:

Jan Wieczorkowski: Zdarzało się. Porażki mocno bolały, i to w każdej dyscyplinie, którą uprawiałem. W motocrossie młodzików, w tzw. jeździe obserwowanej, czyli trialu, gdzie pokonuje się przeszkody, zwalone drzewa, głazy, ostre podjazdy, i w rajdach enduro. Na motocyklu ścigałem się z tymi samymi chłopakami, z którymi zimą jeździłem na nartach, oni też byli dobrzy.

Byłeś nieśmiały?

Jan Wieczorkowski: Tak, oduczyłem się tego dopiero w szkole teatralnej i na zdjęciach próbnych. Musiałem – człowiek zblokowany, spięty, zamknięty nie poradzi sobie w tym zawodzie.

Ale w liceum najważniejszy stał się już nie sport, lecz kino? Czy to prawda, że nakręciłeś wówczas film?

Jan Wieczorkowski: Thriller „Świadkowie”. Taką etiudę, której akcja dzieje się w górach: góral zabija górala, widzi to dwóch turystów. Grało dwóch moich kolegów z klasy i ja. Stałem też za kamerą, pisałem scenariusz. Fajna zabawa. Było trochę paniki, bo robiliśmy to tuż przed maturą. Potem montowaliśmy materiał na kasetach VHS, podkładaliśmy przez komputer muzykę, kolega robił napisy, więc wyglądało to profesjonalnie, tak nam się przynajmniej wydawało. Premiera odbyła się w klasie. Wydrukowaliśmy plakaty, bilety były po trzy złote. Sama pani dyrektor przyszła, zapłaciła… Bardzo jej się podobało.

Robienie filmów tkwiło w Twojej głowie od dawna, od liceum. Wtedy nie wychodziłeś z kina?

Jan Wieczorkowski: A gdzie można było siedzieć, jak nie zajmowało się sportem? Albo w barze, albo w kinie. Ja siedziałem w kinie. Czasami w barze, ale w kinie częściej. Pamiętam kino „Śnieżka” w Rabce. Nie wiem, jak prosperuje, ale istnieje do dziś. Mieszkałem blisko. Pod kinem można było spotkać mnóstwo znajomych. Pierwszym filmem, który nas absolutnie zachwycił, były „Gwiezdne wojny”. Mieliśmy najwyżej osiem, dziewięć lat – dostaliśmy jak obuchem po głowie. George Lucas pokazał nam nowy, piękny świat. Obejrzałem ten film ze trzydzieści razy. Mam wrażenie, że odmienił moje dzieciństwo. Nabrało kolorów.

Sam wpadłeś na pomysł szkoły teatralnej? Rodzice nie mieli nic przeciwko temu?

Jan Wieczorkowski: Na to, żeby zostać aktorem, wpadłem w podstawówce po obejrzeniu „Powrotu do przyszłości” Roberta Zemeckisa. Rodzice nie mieli nic przeciwko temu, ale zanim się dostałem, próbowałem trzy razy.

Szkoła teatralna dała Ci pewność siebie?

Jan Wieczorkowski: Oduczyła mnie nieśmiałości. Musiałem otworzyć się przed kolegami i profesorami, pokazać, co mi w duszy gra. Pamiętam, że było to fantastyczne doznanie: powoli nabierać pewności siebie. To właśnie w szkole po raz pierwszy poczułem, że jestem na swoim miejscu, stworzony do tego, co robię, czego się uczę – do przekazywania emocji i dzielenia się nimi z widzami. Dużo wtedy pracowałem. Z perspektywy czasu widzę, że to był fajny okres.

Na studiach aktorskich zajęcia trwały od rana do wieczora. Miałeś czas na życie towarzyskie?

Jan Wieczorkowski: Wolnego czasu było mało, ale wieczorami spotykaliśmy się gdzieś na mieście. Nie było do czego wracać, bo człowiek mieszkał w akademiku albo w jakimś wynajętym pokoju, wtedy nikomu nie zależało, by mieć ciepły kąt, tylko żeby jak najwięcej przebywać wśród bohemy, którą tworzyliśmy sami. Gadaliśmy o filmie, teatrze, muzyce, piliśmy tanie wino, piwo. I paliliśmy papierosy kupowane na sztuki.

I pewnie Ci się wydawało, że za chwilę otworzą się przed Tobą wszystkie drzwi. Miałeś jasny plan na życie po studiach?

Jan Wieczorkowski: Był 97 rok. Miałem już dyplom przypieczętowany nagrodą na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. Ale co dalej? Nie bardzo wiedziałem. Iść do teatru? Próbować w filmie? Byłem z tą nagrodą u paru dyrektorów pytać o pracę. Nie było żadnego entuzjazmu z ich strony. Prawda jest taka, że we mnie też nie było specjalnie zachwytu nad teatrem. Wiedziałem, że chcę grać w filmach. Dobrze się czułem przed kamerą. I pomyślałem, że nie ma co kombinować…

I wtedy trafiła się rola Michała Chojnickiego w „Klanie”? Potem u Jacka Bromskiego „U Pana Boga za piecem”?

Jan Wieczorkowski: Mój debiut to „Dzień wielkiej ryby” Andrzeja Barańskiego.

Reżyserzy Bromski, Barański mieli wpływ na Twój rozwój?

Jan Wieczorkowski: Dali mi dużo swobody, umówiliśmy się, że gram zgodnie z intuicją, a oni powiedzą mi, czy jest dobrze, czy nie. Generalnie mówili, że dobrze. Bromski reagował, jak przeginałem. Ale w sumie praca szła sprawnie. Dobrze trafiłem, bo ten film zdobył mnóstwo nagród, m.in. nagrodę publiczności na festiwalu w Gdyni. Byłem w szoku, kiedy przy pełnej sali Teatru Muzycznego staliśmy i czekaliśmy, aż skończą się owacje, a one trwały i trwały. Czułem się wyróżniony, ważny i bardzo szczęśliwy. Chyba już nigdy później nie poczułem czegoś takiego.

Rozumiem, że taki sukces był dla Ciebie potwierdzeniem, że dobrze zrobiłeś, odchodząc z „Klanu”. A kiedy po raz pierwszy w tej Twojej pracy ktoś utarł Ci nosa, tak że pomyślałeś: „Koniec – rzucam to, zajmę się czym innym”?

Jan Wieczorkowski: Tak to ja miewam raz na miesiąc! (śmiech) A na serio chyba po raz pierwszy mniej więcej dwa miesiące po filmie Bromskiego, gdy na ten film nie było żadnego odzewu. Dziś wiem, że każdy z aktorów to przeżywa, ale wtedy się przejmowałem. Wiadomo, w takiej sytuacji człowiek traci poczucie własnej wartości.

Jak odreagowywałeś te stresy? Alkohol?

Jan Wieczorkowski: Aktorzy zwykle odreagowują je w barze. Dlaczego miałbym robić inaczej? Knajpy są dla ludzi… Wtedy dostałem pierwszą nauczkę, że nie ma co oglądać się na recenzje, opinie. Trzeba po prostu uprawiać swój zawód najlepiej, jak się potrafi. Dawać z siebie wszystko; to jedyne, co mogę robić. Eric Clapton powiedział, że każdy koncert gra tak, jakby był jego ostatnim. Mnie też zależy, żeby to, co robię, wyglądało dobrze. Nie lubię dziadostwa. Nie lubię amatorki.

Wreszcie dostałeś zaproszenie do „Fali zbrodni”. Radość?

Jan Wieczorkowski: To był przełom. W końcu ktoś dał mi szansę, żebym mógł pokazać mroczną barwę mojego aktorstwa. Grałem faceta, pod koniec dość zdesperowanego, postać, która ma dużo do stracenia, która niesie w sobie jakąś dramaturgię, konflikt. Genialnie by było zagrać kogoś takiego w kinie, niestety, to mi się na razie nie udało. Ale „Falę zbrodni” spośród moich telewizyjnych ról cenię najbardziej. Miło wspominam też Wrocław, gdzie kręciliśmy serial, cały ten okres spędzony z Mirkiem Baką, Agą Dygant, reżyserem Filipem Zylberem, producentami Basią i Rafałem Widajewiczami. To była praca i wakacje jednocześnie.

Wtedy, przyznasz, nikt by nie powiedział, że kiedykolwiek spoważniejesz. Miałeś opinię flirciarza! Ale przyszedł czas na dorosłe role, np. w „Czasie honoru”, i na dorosłe związki. Swoją partnerkę poznałeś w pracy?

Jan Wieczorkowski: Pozwolisz, że nie odpowiem. To wyłącznie moje prywatne sprawy.

Ale chyba jesteś szczęśliwy, że zostałeś tatą?

Jan Wieczorkowski: Ojcostwo jest super! To fantastyczne, jak mój syn Janek, który ma dopiero dwa lata, bierze małą perkusję i wali w bębny, a ja gram na gitarze. Coś tam sobie podśpiewuje… Najwyraźniej idzie w stronę frontmana jakiejś rockowej kapeli! (szeroki uśmiech) Namiętnie ogląda teledyski mojej ulubionej Foo Fighters. Wie, czego chce: „Teraz puścimy to, teraz tamto…”. Mnie cieszy, że jest takim rockandrollowym dzieckiem.

A Ty nie miałeś rockowych epizodów w swoim dzieciństwie?

Jan Wieczorkowski: (śmiech) Jak miałem dziesięć czy dwanaście lat, też udawałem, że mam kapelę. To były czasy, kiedy ojciec nagrał mi biały album Beat lesów. Myślę, że muzyka rozwija Janka.

Jesteś zwariowanym, nadopiekuńczym ojcem?

Jan Wieczorkowski: Nadopiekuńczym? Nie… Staram się nie zwariować na przykład na temat zakładania szalików…

Przykładnie chodzisz z synem na spacery?

Jan Wieczorkowski: Albo wyjeżdżamy za miasto.

Między Tobą a Twoją partnerką obowiązuje klasyczny podział ról na męskie i damskie?

Jan Wieczorkowski: Żadnych ostrych podziałów. Każdy robi to, co akurat może.

Ale rozumiem, że Ty nie dotykałeś pieluch?

Jan Wieczorkowski: Dlaczego nie? Nie ma powodu, dla którego miałbym tego nie robić.

Marzy Ci się, żeby Janek poszedł w Twoje ślady i też był aktorem?

Jan Wieczorkowski: Nieważne, czy będzie taki jak ja. Ważne, żeby miał szczęśliwe dzieciństwo, żeby było mu dobrze w życiu.

Bo żyje się po to, żeby spełniać swoje pragnienia? Tak powiedziałeś kiedyś w wywiadzie.

Jan Wieczorkowski: Tak powiedział Tede w jednym ze swoich utworów. Każdy ma marzenia. Dlaczego ich nie spełniać? Ja się pod tym podpisuję.

Janku, już niedługo kończysz czterdziestkę. Możesz powiedzieć, że Twoje największe marzenia się spełniły?

Jan Wieczorkowski: Te z dzieciństwa, żeby być aktorem – tak. Gdyby czas miał się cofnąć, pewnie też wybrałbym tę samą drogę, choć wtedy wszystko bardziej złote mi się wydawało…

Marzyłeś o domu, samochodzie, wysokim standardzie życia?

Jan Wieczorkowski: Trzeba rozróżnić marzenia od zachcianek. Może kiedyś chciałbym mieć na przykład nowe auto; to jest zachcianka – jak się będzie psuło to, które mam, a będę miał środki, to je kupię. Marzenia to coś innego. Na przykład takie, aby kiedyś zrealizować własny film. Mieć tyle pieniędzy, żeby wyprodukować coś od początku do końca. I żeby mi nikt nie mówił, jak mam to robić. Później sprzedaż, dystrybucja, wszystko po swojemu, tak jak jest w kinie ar tystycznym. A tak w zasadzie moim marzeniem jest, żeby wszyscy byli zdrowi i bogaci, i się lubili.

Marzy Ci się duża rodzina?

Jan Wieczorkowski: Bardzo. Taka włoska! Lubię Włochów za tę ich rodzinność: wspólne posiłki przy dużym stole i rozmowy do późnej nocy.

Masz taką smagłą karnację. Może w Twoich żyłach płynie włoska krew?

Jan Wieczorkowski: (śmiech) Chybabym o tym wiedział! A wiem tylko tyle, że moja rodzina pochodzi z Galicji.