Na najnowszej płycie „Szlaf-Rock&roll” śpiewa Pan piosenki, które kiedyś napisał Pan dla innych wykonawców. Dlaczego?

Andrzej Poniedzielski: Zawsze nasuwa się takie pytanie. Dlaczego, skoro z pierwszymi wykonaniami się zgadzam. Ale kiedy się pisze tak długo, jak ja piszę, to potem następuje autoweryfikacja. Pod pewnymi tekstami mogę jeszcze się podpisać, pod innymi wolałbym już nie. Niektóre piosenki zostają w człowieku, niektóre nie. I zostały te wybrane na płytę. Poza tym nagranie piosenki to kontakt człowieka z m-szyną. Nie uważam się za wokalistę. I proszę, żeby tak mnie nie nazywać, a na pewno żeby to nie rozeszło się po mieście, bo może spowodować falę samobójstw wśród prawdziwych wokalistów.

Skoro płyta, to i koncerty. Inny klimat niż w kabarecie...

Andrzej Poniedzielski: Inny klimat, inna publiczność – taki kontakt lubię najbardziej. Zaprosiłem do udziału w koncertach kobiety. Na płycie jest song o rozmowie z Bogiem. Sam próbowałem z Nim rozmawiać, ale rozmowa nam się nie kleiła. Po latach zorientowałem się, że Bóg postrzega podmiot swego stwórstwa jako kobietę i mężczyznę. Rozmawiając tylko ze mną, ma kłopotliwe wrażenie, że rozmawia z połową tego, co stworzył. Kobieta jest warunkiem i czasem powodem do życia mężczyzn. Nawet nie czasem.

Po prostu musi być!

Andrzej Poniedzielski: Tak, i nie podważajmy tego modelu. Rozmawiamy tak o różnych sprawach. Od Boga począwszy, na szczęściu skończywszy.

A czym według Pana jest szczęście?

Zobacz także:

Andrzej Poniedzielski: Próbuję stawiać tezę, że ono występuje w trzech postaciach: szczęście, „szęsie” oraz to, na czym upływa nam 90 proc. naszego życia, czyli na próbie zrównoważenia szczęścia i nieszczęścia.

Przed nieszczęściem ludzie uciekają. Niefajnie dziś przyznawać się do smutku, zwątpienia?

Andrzej Poniedzielski: Przez całe życie – i rzeczywiste, i artystyczne – z tym walczę. Mam teorię, ale i dowody, że człowiek, podobnie jak woda, ma trzy stany skupienia: smutek, radość i stan równowagi chwiejnej. W tym trzecim stanie spędzamy dużo czasu. Poza tym błąkamy się między tymi skrajnościami. Jest skłonność do apoteozowania wesołości. Są nawet dowody medyczne, że śmiech to zdrowie. Oczywiście każda gimnastyka okolic klatki piersiowej jest zdrowa, ale ja bym smutku nie wykluczał. Nie można go się bać, lepiej z nim się pogodzić, bo wówczas nie jest aż tak bardzo dojmujący i nie prowadzi do depresji. Pewien poziom stabilnego smutku jest potrzebny. Mam na myśli równowagę. Ta epoka jest szybka, mocna i ludzie się zastanawiają: dobrze, popłaczę, ale czy będę miał czas otrzeć łzy?

Nadal ludzie pytają, dlaczego Pan smutny?

Andrzej Poniedzielski: Nadal, chociaż już udowodniłem, że mam w sobie ogromne pokłady optymizmu. Tylko nie obnoszę się z tym. Bardzo łatwo – przy ciągłym używaniu śmiechu – spaść do poziomu wioskowego głupka. Organizmem trzeba sterować. Bez powodu sobie go nie rozszczelniać w górnych partiach.

„Ile trzeba sił, by nie biec, nie gonić” śpiewa Pan. Jaki musi być Pan silny zatem!

Andrzej Poniedzielski: W tym względzie mocarzem i półbogiem! Trzeba tę siłę zbierać. Tak naprawdę, jeśli mam dokądś iść, to najpierw... siadam. Siadam i zastanawiam się, czy tam czasem już nie byłem. Czy już tego nie widziałem? Czasem bywa, że idę, a czasem tej podróży sobie zaoszczędzam.

Pośpiech jest Panu obcy?

Andrzej Poniedzielski: W ogóle nie lubię, gdy ktoś mi coś narzuca. Ale też nie kontestuję i protestuję przeciw tej epoce. To byłaby głupota. Moja babcia mawiała: „Nie ma co się obrażać na deszcz, trzeba tylko mieć parasol”. Jedyne, czego mogę próbować, to uzyskać partnerstwo z tą epoką. Polega to na tym, że idę pół kroku za nią. Jeśli jej na mnie zależy, obejrzy się. A jeżeli nie – trudno.

Trudno dziś znaleźć inteligentną rozrywkę, nienachalny dowcip. Tęskni Pan za tym, co mija?

Andrzej Poniedzielski: Tęskni się za tym, co nas budowało. Co nie znaczy, że teraz patrzy pani na ruinę. Znalazłem na swój wizerunek określenie z dziedziny konserwacji zabytków: ruina trwale zakonserwowana. Proszę jednak nie sądzić, że ta ruina wyłącznie tęskni. Największy kłopot z naszą epoką – i o to się rzeczywiście boję – polega na tym, że przyszło nam żyć w epoce obrazkowej, bardzo sugestywnej. Moje dzieci inaczej przeżywały młodość. Miały gotowe obrazki. Teraz nie ma miejsca na wyobraźnię, ponieważ prawdziwą rzeczą stymulującą ludzką wyobraźnię jest słowo. Cokolwiek robię na scenie, próbuję słowu tę funkcję przywrócić. Mam to szczęście, że na moje koncerty przychodzą ludzie mojego pokolenia, wiedzeni tęsknotą za dawnym sposobem bycia. Ale przychodzą również bardzo młodzi. Nawet licealiści! Co daje mi wielką radość. Czasem zerknę na takiego i widzę, że on już w drugim moim zdaniu utracił ze mną kontakt. I jego wzrok sugeruje, że tego kontaktu nigdy nie odzyska. Oj, bywa niedobrze, chociaż im tego nie wyrzucam. Dobre jest, że młodzi mimo wszystko nie stracili genetycznej ciekawości świata, mimo że wszystko mają już gotowe, podane na tabletach i smartfonach.

Jak Pana usposabia jesień?

Andrzej Poniedzielski: Zawsze bardzo lubiłem jesień, jako że nie mam poukładanych spraw ze słońcem.

I Pan, i słońce jednocześnie nie wychodzicie na dwór!

Andrzej Poniedzielski: Tak. Kiedyś jesień odczytywałem jako stabilizację, zwłaszcza gdy dochodzą jeszcze bodźce zapachowe wynikające z opadających i gnijących liści, ognisko, kartoflisko, wierzba płaczka i Chopin w tle… W tym roku ze smutkiem odebrałem koniec lata.

Śpiewa Pan „Idę tęsknić”. Za czym obecnie?

Andrzej Poniedzielski: Sam nie wiem, za czym. Podobnie jak reszta świata, ale Słowianin tęsknotę ma w sobie. Stąd nasze umiarkowane porozumienie z Zachodem i Południem Europy. Lepiej ze Wschodem. Słowianin nie musi mieć za czym tęsknić, żeby tęsknić! Za młodością się nie oglądam. Obejrzeć się to nie sztuka, sztuką jest potem wrócić do poprzedniego stanu. Choćby z przyczyn ortopedycznych.

Święty spokój...? Zgadłam?

Andrzej Poniedzielski: Tak. Nie jestem specjalnie zdziwiony, bo zawsze chciałem go mieć. I myślę, że to jest warunek mojego życia w ogóle. Nie sądziłem, że mi jeszcze się wydarzy coś, co mną poruszy. Tym czymś okazały się narodziny moich wnucząt. I ich sześcio- i pięcioipółletnie bycie. Słyszałem opowieści o zwariowanych dziadkach, za bardzo w to nie wierzyłem. Ale sam przekonałem się, że to rodzaj zjawiska atmosferycznego. Mały żywioł. Wielu rzeczy od nich się uczę.

Czego?

Andrzej Poniedzielski: Człowiek widzi, jakim w życiu obrósł „tłuszczem przyzwyczajeń”. A dzieci pokazują, że może należałoby zrobić remanent: ile mamy siebie w sobie. Czasem warto sprawdzić, ile z tego przenosi się na nasze decyzje życiowe i te codzienne. W iluż procentach składamy się z przyzwyczajeń, automatyzmów. Dzieci ich nie mają. Pokazują czarno na białym, jak można być sobą.

Rozpieszcza Pan wnuczki?

Andrzej Poniedzielski: Oczywiście. Są to jedyne osoby, które wiele rzeczy mogą ze mną zrobić. Ale zadaniem dziadka jest pokazać tę stronę życia, gdzie nie działają nakazy i zakazy. A obowiązkiem moich dzieci jest wychowanie i przygotowanie moich wnucząt do życia w epoce, która będzie całkiem inna niż obecna. Mam jednak plan… Zamierzam dokonać zemsty…

Tak? Słucham? Na kim?

Andrzej Poniedzielski: Na swoich dorosłych dzieciach. Zaproszę obie wnuczki na weekend. Są w takim wieku, że mogę je nakarmić, ułożyć spać, już nie wymagają szczególnej opieki. Zaprosić, poprzewracać w głowach, zmienić system wartości i w poniedziałek oddać rodzicom zmienione nieco – miałem podobnie ze swoimi dziadkami. Mimo tego całego aspektu „zemsty” ma to wartość rozwijającą. Rodzice pewnych rzeczy im nie pokażą, nie opowiedzą. Mam taki zakątek na działce, do którego nikt nie zagląda. Jak porosły, tak rosną tam chaszcze, drzewa… To mój tajemniczy ogród. Do tej pory sam tam chodziłem. W tym roku zaprowadziłem wnuczki. Szczęśliwe! Nikt im nie pokazał takiego świata. Nawet rodzice, bo nie mają go w zasięgu ręki.

Syn jest grafikiem, zresztą okładka płyty to jego dzieło...

Andrzej Poniedzielski: …i synowej.

Córka ukończyła edukację artystyczną. Pana dzieci podążają artystyczną ścieżką. Artystyczny miały dom.

Andrzej Poniedzielski: I nie było im łatwo. Za to dość wcześnie z racji nieobecności rodziców uzyskały rodzaj samodzielności myślenia, życia. Nie płaczą dziś z tego powodu. Przeciwnie, mnóstwo rzeczy wiedziały szybciej niż rówieśnicy wychowywani pod kloszem. Ten margines trzeba dać człowiekowi w dowolnym wieku.

Jest Pan przedstawiany jako poeta, konferansjer, autor piosenek, felietonista, dyrektor literacki. Czy mimo to wciąż pyta Pan siebie: Kim chciałbym być?

Andrzej Poniedzielski: A tak! Z tego pytania bierze się chęć działania w ogóle. „Poeta, poeta”... coś mi w tym określeniu nie pasowało, może dlatego, że poetę wyobrażałem sobie inaczej – nie wyglądał tak jak ja. Z wiekiem dopiero zauważyłem, że jestem poetą użytkowym. To jest jak „pies myśliwski niepraktykujący”. Nie żebym był tak zakochany w słowie albo w samym tworzeniu, a taki, według mnie, jest poeta. Dość twardo stoję na ziemi, choć jestem w stanie czasem się unieść. Bezpieczną wysokością jest 1,50 m. Bo to i widać troszkę więcej, a i rodzina na to patrząc, myśli: „Wróci, wróci”