Święta w rodzinnym Białymstoku wspomina Anna Romantowska:
– To był czas magiczny, towarzyszyła mu tajemnica, oczekiwanie. Metafizyka. Przygotowaniami do Wigilii zajmowała się mama, osoba głęboko religijna. Zaczynało się od dekorowania domu, przystrajania obrazków świętych. I choinki.
– Zawsze mieliśmy świeże drzewko, o którego ubranie dbałyśmy my, dzieci – mówi aktorka. – Wszystko robiliśmy sami: zabawki z wydmuszek, jakieś koguciki, pajacyki, kleiliśmy kilometrowe łańcuchy z kolorowego papieru. Teraz jest inaczej, wszystko można kupić. W święta nie piło się alkoholu, mama nie podawała nawet wina domowej roboty. Nie było też 12 potraw – to był dom, w którym się nie przelewało. Ponieważ pościliśmy już ze dwa dni przed Wigilią, czekaliśmy na kolację wygłodniali.

Smakołyki mamy

Pamiętam, że mama na długo przed świętami piekła na wigilijny stół takie chrupiące bułeczki, malutkie jak brukselka, chyba z mąki i wody, jadło się je potem, maczając w trzykrotnie zmielonym maku. Były pyszne. Ich smak pamiętam do dziś. Nie wiem, skąd wziął się ten przepis, przypuszczam, że z domu rodzinnego mamy, która była repatriantką z Wilna. Na wigilijnym stole zawsze były również zupa grzybowa, śledź z cebulką, ryba smażona, kompot z suszonych owoców, bakalie, orzechy. Kutia (z pęcaku, maku i bakalii) była rodzajem deseru – ukoronowaniem wieczerzy. Jedliśmy proste dania, które jednak wtedy jawiły się nam jak prawdziwa uczta. Do dziś pamiętam zapachy wszystkich potraw. W dorosłym życiu nigdy nie udało mi tej wyjątkowej atmosfery powtórzyć.
Co roku czekałam też, że wreszcie przemówią do mnie moje ukochane koty. Niestety, milczały, rano słyszałam tylko od rodziców, że owszem, mówiły, ale akurat spałam. Odkąd dorosłam i w wigilijny wieczór nie zasypiam przed północą, rozmawiam z moim kotem do rana.