Ostatnie dni sierpnia, Edynburg. Kevin Spacey kończy swoje przemówienie na Międzynarodowym Festiwalu Telewizyjnym. Opowiadał o kulisach powstawania „House of Cards”, dramatu politycznego nominowanego do nagrody Emmy. A teraz właśnie wymienia na jednym oddechu inne seriale, które uważa za absolutne perełki: „Rodzina Soprano”, „Wołanie o pomoc”, „Trawka”, „Homeland”, „Dexter”, „Sześć stóp pod ziemią”, „Deadwood”, „Układy”, „Synowie Anarchii”, „Oz”, „Prawo ulicy”, „Czysta krew”, „Zakazane imperium”, „Mad Men”, „Gra o tron”, „Breaking Bad”. Jego zdaniem „są najmocniejszym dowodem na to, że królem telewizji jest kreatywność” – kończy w burzy braw i okrzyków emocji.

Seriale! To nas dziś wciąga. Kłótnie na forach o to, który najlepszy, osiągają wysoką temperaturę. I nie ma jednej odpowiedzi. „Mroziu” tak pisze w sieci o swojej top liście. Numer jeden: „Breaking Bad” – klasa sama w sobie. Odpowiednik wzorca metra z Sèvres wśród seriali. Dwa: „Homeland” – aktorsko poezja plus najlepszy cliffhanger sezonu. Trzy: „Gra o tron” – Oscar za scenografię i kostiumy. Super dialogi i intryga plus coś, co ktoś kiedyś określił słowami: „spodziewaj się niespodziewanego”. Cztery: „W garniturach” – za to, że jest to jedyny serial prawniczy, który mnie wciągnął. Pięć: „Spartakus” – za krew, pot i łzy. Najlepsze walki i ta obfitość kobiecych piersi... Sześć: „Dexter” – za to, że dalej oglądam i się nie nudzę. Siedem: „The Walking Dead” – za najlepszy lek na frustrację: weź bejsbola i efektownie rozwal zombiaka. BTW nie lubię horrorów, wampirów, wilkołaków i... zombie też nie, ofkors. Osiem: „Banshee” – za pamiętne sceny walki MMA szeryfa z murzynem i albinosem oraz bezbłędną postać azjatyckiego geja. Dziewięć: „Hannibal” – za klimat. Dziesięć: „Demony da Vinci” – za lekkość, luz, odjechane pomysły da Vinciego i obowiązkowo za hrabiego Rario. Ale zaraz pod tym postem „Okocz” komentuje: „Dla mnie »Homeland« skończył się w połowie drugiego sezonu. Po zdemaskowaniu Brody’ego z serialu zniknęły podchody między bohaterami – zabawa w kotka i myszkę, gdzie postawiony niemal na straconej pozycji Brody nieraz okazał się kotem”.

Co kilka miesięcy w serwisie Wirtualne Media można sprawdzić, jakie są aktualnie najchętniej oglądane przez nas seriale. Ale wielu z listy „Mrozia” tam nie ma. Bo portal pisze o tych produkcjach, które pokazuje telewizja, a dziś seriale ogląda się w sieci. Na laptopie, tablecie i w czasie, o którym zdecydujemy sami, na dokładkę wybierając spośród dziesiątek tytułów, a nie tych kilku, które nam proponują w programie. O to m.in. chodziło w wojnie o ACTA – nie tylko o wolność słowa, ale właśnie o darmowe filmy i takież seriale. Bo jak się nie zdenerwować i nie szukać wyjścia, kiedy telewizja emitująca siedem sezonów „House’a” nagle ogłasza, że finałowego nie kupi. Joanna Stempień-Rogalińska, rzeczniczka prasowa TVP, napisała rozwścieczonym widzom jedno zdanie wytłumaczenia: „Oglądalność serialu wyraźnie spadła, a poza tym warunki dystrybutora nie były dla nas korzystne”. Parę miesięcy później decyzję zmieniono.

Grzecznie czy pod prąd?

Serial medyczny to jeden z gatunków ukochanych przez widownię, nie tylko w Polsce, ale też na całym świecie. Jest ich mnóstwo, mamy rodzimych „Lekarzy” i amerykańskich „Chirurgów”, „Emily Owens, M.D.”, „Monday Mornings” czy „Bez skazy”... Szpital to oswojony teren. W zwykłym życiu lekarze złoszczą się, że co rusz trafia im się pacjent, który żąda diagnozowania, o jakim słyszał w serialu. Przez ostatnie lata niezwykle wzrosła ogólna znajomość terminów medycznych, ale jak może być inaczej, skoro doktor House w prawie każdym odcinku mówi: „To sarkoidoza”.

Znane są trendy wykreowane przez seriale. TVN-owski „Przepis na życie” nakręca u nas modę na gotowanie. Na stronie serialu można znaleźć blog kulinarny i sprawdzić przepis na danie z ekranu. Chętnych na placek drożdżowy z rabarbarem, jaki upiekła główna bohaterka Anka, nie brakuje. Polskie stacje powoli zmieniają zdanie, że u nas taki serial jak choćby „Dexter” nie miałby swojej publiki, bo polski widz nie jest gotowy na historię o seryjnym mordercy. Przez ostatnie lata edukacji na amerykańskich produkcjach ten widz staje się wyrobiony, wybredny i pełen oczekiwań.

Leszek Lichota, można go zobaczyć m.in. na antenie TVN w „Prawie Agaty”, ma swoje zdanie: – Zachodnie seriale potrafią być kontrowersyjne, obrazoburcze, zmysłowe, wyrafinowane w formie i przede wszystkim zaskakujące. U nas zmiany idą dość opornie, z racji tego, że serial, aby zarobić na siebie, musi trafić do tzw. szerokiej widowni. A ona w Polsce ze względów kulturowych nie jest jeszcze gotowa na np. „Rodzinę Borgiów” – serial o papieżu, który między orgietkami wycina w pień swoich przeciwników politycznych, czy „Breaking bad” – o chorym na raka sympatycznym nauczycielu chemii, handlującym amfetaminą, który swoich wrogów rozpuszcza kwasem w wannie. Żadna stacja w Polsce by tego nie puściła w prime timie – dodaje. To prawda. Ten ostatni można było próbować oglądać w Polsacie. Próbować, bo zmieniano godzinę emisji, czasem puszczano dwa odcinki naraz, co wciągnięty w historię widz musiał przypłacać zarwaniem nocy. A serial jest świetny, ma na koncie sześć nagród Emmy.

Zobacz także:

– Parę lat temu serial w Polsce to była moim zdaniem w całości tektura i paździerz. Nic dziwnego, że aktorzy się wtedy odżegnywali od grania w takich produkcjach – mówi aktorka i scenarzystka „Przepisu na życie” Agnieszka Pilaszewska. – Dziś coraz większą wagę przywiązuje się do warstwy wizualnej, scenariuszowej. Widz domaga się różnorodności i tych seriali, które są – nazwijmy je – wypasione, dopieszczone, ekskluzywne, bo emitowane nie dzień w dzień, ale raz w tygodniu. I one są w tej chwili robione przez operatorów i reżyserów filmowych, którzy kiedyś o serialach słyszeć nie chcieli. I są coraz lepsze, mamy czym się pochwalić. Pokazywany w telewizji publicznej historyczny „Czas honoru”, inspirowany losami polskich dywersantów podczas II wojny światowej, dostał na New York Festivals srebrny medal w kategorii akcja i Platinum Award na WorldFest Independent Film Festival w Houston.

Serial lepszy niż kino

– Trzeba ryzykować, świadomość widowni jest coraz większa, należy się do niej dostosować, bo ona tego potrzebuje – tłumaczy Pilaszewska. – Jeśli na czymś kiedyś polegniemy, to właśnie na tym, że nie będzie można powiedzieć słowa, które jest partykułą emocjonalną, rozmawiać o gejach, partyjnych opozycjach. W Stanach też mają z tym problem, ale tam jest różnorodność: pewne produkcje są ułożone, wylizane, grzeczniutkie – mają bardzo szeroką rzeszę odbiorców – a inne nie. Pilaszewska sama jest fanką seriali: – Oglądam wszystko, co wchodzi. Są już u nas rzeczy świetnie zagrane, wyreżyserowane, opowiadane, gdzie historie mają pointę. Nie jest to jeszcze prawdziwa sztuka, jak to się zdarza na świecie, ale w Ameryce seriale zawsze były stawiane wyżej niż kinematografia. Pamiętam, kilkanaście lat temu widziałam się w Nowym Jorku z Evą Rubinstein i podpytywałam, co się dzieje w kinie. Już wtedy mi powiedziała: „Kino? Jest dawno nieważne, to, co najważniejsze, dzieje się w telewizji”.

Oczywiście, że i na naszym podwórku sięgamy coraz głębiej i poszerzamy horyzonty, staramy się być coraz lepsi, ale te prawdziwe szczyty są jeszcze przed nami. Te seriale, o których pieje świat: „Californication”, „Zagubieni” „Z Archiwum X”, nawet banalny „Seks w wielkim mieście” czy medyczna „Siostra Jackie” – one wszystkie robione są na takim poziomie, który dla nas stanowi niedościgły wzór. Zmiana postępuje, rewolucja dzieje się na naszych oczach, bo widz się na tym kształci, rozpaskudza i – mam nadzieję – będzie żądał więcej i więcej od rodzimych produkcji.

Taki kostiumowy majstersztyk „Rodzina Borgiów” przydałby się i u nas. Polska miała arystokrację: Zamoyscy, Czartoryscy, to nie są zawsze piękne postaci, ale jak najbardziej do filmowych opowiadań, to są charaktery. Gdyby się udało, to mógłby być piękny serial kostiumowy. Widzowie „Borgiów” nie kryli zachwytu nad renesansowym przepychem produkcji. Dyskutowano o haftowanych butach papieża, wystudiowanych fryzurach Lukrecji i Giulii Farnese. Tu każdy odcinek był jak wyjęty prosto z XV-wiecznego obrazu. Stroje, architektura, krajobraz – idealnie zgrane, wysmakowane, przepiękne. A do tego tła dochodzą kreacje aktorów i w wypadku tego serialu najwyższe emocje – zakazana miłość, bezwzględna walka o władzę.

Zbiorowe szaleństwo

– Ale amerykańskie seriale mają to do siebie, że nawet jak mnie w nich nie porwie bohater, to na sto procent realia, tak było z „Mad Man” – opowiada Julia Pietrucha, aktorka gra główną rolę w „Blondynce” emitowanej w TVP. – Nie miał szczególnie porywającej fabuły, ale charakteryzacja, szczegóły oddające klimat tamtych czasów, Ameryki lat 60., to wszystko razem było genialne. Akcja w „Mad Man”, serialu o pracownikach agencji reklamowej, toczy się rzeczywiście powoli, ale fani nie narzekają. Oceniany jest każdy nowy garnitur, w jakim pokazuje się Don, Roger czy którykolwiek inny z męskich bohaterów. A kobiece kreacje spowodowały gwałtowny powrót mody retro. Są nawet strony w sieci, gdzie analizowane jest symboliczne znaczenie każdego z elementów garderoby! A kostiumografka produkcji Janie Bryant dostała propozycję poprowadzenia programu, którego uczestnicy będą przygotowywać stroje stylizowane na konkretną epokę albo też ikonę kina.

Wygląda na to, że serial może wywołać zbiorowe szaleństwo. – Seriale mają swoje fan page’e – mówi Julia Pietrucha. – Widzowie mogą na nich głosować nad tym, co dalej powinno się zdarzyć. Mają wpływ na to, jak potoczy się akcja, mają poczucie uczestniczenia w całości. Tak było np. z serialem „Galeria”, w którym grałam. Niesamowite, w jaki wchodzi się z publicznością kontakt. Film jest tego pozbawiony. Na film nie zawsze mamy czas po pracy, co innego serial. Nie trwa dwóch godzin, odcinek to kilkadziesiąt minut przyjemności, z obietnicą kolejnej. I tu tkwi haczyk. Wiemy, że kiedy tylko przyjdzie nam na to ochota, możemy znów spotkać swoich ulubionych bohaterów. Dopóki scenarzyści będą nas zaskakiwać, my będziemy do nich wracać z ciekawością.

Najaktywniejsza chyba serialowa społeczność to ta skupiona wokół „Gry o tron”. Serial realizowany jest na podstawie serii powieści fantasy „Pieśń Lodu i Ognia” George’a R.R. Martina. Do dziś powstały trzy sezony. Dwa kolejne są w trakcie produkcji, ale to nie koniec książkowej sagi. Problem w tym, że autor wciąż ją pisze. Podczas panelu, który zorganizowano z okazji premiery ostatniej z wyemitowanych części, Martin zapowiedział, że fani będą musieli cierpliwie czekać, aż poznają całą historię. Pisze właśnie zamykający tom „Wiatry zimy”. – Pracuję nad nim. Będzie trzeba długo poczekać. Mam jeszcze wiele, wiele stron do napisania, a to dlatego, że zamierzam umieścić w niej kilka świetnych rzeczy, mnóstwo krwi, ognia, śmierci i zniszczenia, i kruków powracających na grzędy – powiedział. „Pisz jak wiatr” – śpiewa mu amerykański duet komediowo-muzyczny. Greg „Storm” DiCostanzo i Paul Sabourin, znani jako Paul and Storm, napisali piosenkę zatytułowaną „Write Like the Wind”, w której błagają pisarza o pośpiech. „Prosimy, pamiętaj o tym, że w czasie, który miałeś, William Szekspir ukończył 35 cholernych sztuk”. Robi wrażenie, że wyrażają tym wolę milionów! I to jest coś, co można nazwać krótko fenomenem serialu.