Dbanie o związek to we-dług wielu z nas jedno z najtrudniejszych zadań, jakich podejmujemy się w życiu. Zakochać się – żaden problem, wtedy wszystko dzieje się samo. Ale to, co potem, to już ciężka codzienna praca. Z opowieści naszych bohaterek wynika, że coraz rzadziej mamy ochotę, gotowość podjąć się tego wyzwania. Czy nie-chęć do walki o miłość, o związek to znak naszych czasów? Czy jesteśmy zbyt leniwi, mniej dojrzali, częściej zmęczeni, czy może bardziej roszczeniowi niż nasi rodzice, dziadkowie? A jeśli tak, to dlaczego, skoro płacimy za to tak wysoką cenę – samotność, powtarzające się poczucie porażki…

Julia, 26 lat

Tomka poznałam na czwartym roku studiów. Wysoki, wysportowany brunet – powiedzmy mój typ. Wygłupiam się, wygląd nigdy nie miał dla mnie wielkiego znaczenia. Nie zakochałam się w jego idealnie umięśnionym ciele, ale w jego poczuciu humoru, błyskotliwości, bezkompromisowości i głosie, który przyprawiał mnie i wszystkie moje przyjaciółki o dreszcze! Po pół roku zdecydowaliśmy się na ślub. Na co czekać, skoro czujesz, że to ten właściwy. Tomek myślał o mnie tak samo, więc w pewną sobotę w małym rodzinnym gronie powiedzieliśmy sobie „tak” na całe życie. Po jakimiś czasie, dość standardowo, opadły emocje, feromony zastąpiła proza życia. Zaczęły się drobne konflikty, nieporozumienia. Głów-nie dotyczące finansów. Oboje przyzwyczajeni do totalnej niezależności, własnego portfela, nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Każda kolejna dyskusja o stworzeniu nowego konta bankowego, na które oboje będziemy przelewali część swoich pensji na wspólne opłaty, wydawała mi się coraz bardziej żenująca. Czułam się z tym nieswojo, bo jak rozpisać życiowe wydatki co do grosza, jak to potem co do grosza rozliczać? No i jeszcze pojawiła się kwestia kredytu na kupno mieszkania – mnóstwo formalności, a wraz z nimi poczucie, że rozmawiamy ze sobą nie jak partnerzy życiowi, tylko biznesowi: „Ty dasz tyle, ja dam tyle”, „Ustalmy warunki kontraktu”.

Nawet nie pamiętam, które z nas pierwsze powiedziało: „Chyba do siebie nie pasujemy”.

Któreś z nas jednak to powiedziało, a to drugie widocznie musiało przytaknąć, skoro postanowiliśmy się rozstać. W ten oto sposób nasze małżeństwo trwało… rok i dwa miesiące. Niedługo. Wieczory spędzane z Tomkiem zamieniły się w samotne rozważania nad sensem życia, w pustym łóżku, często z kieliszkiem wina w ręku i nierzadko we łzach. Zastanawiam się, niestety, już po fakcie, jak mogliśmy tak łatwo, bez żadnej walki powiedzieć „pas”. Przecież to był związek na całe życie. Przecież obiektywnie nic strasznego między nami się nie wydarzyło. To nie były powody, które skazują związek na niepowodzenie.

Marysia, 33 lata

Moi rodzice są małżeństwem od trzydziestu pięciu lat. Wielokrotnie byłam świadkiem ich sprzeczek, nieporozumień, a potem cichych dni, aż w końcu tego, jak mijają emocje, a oni siadają przy kuchennym stole, przegadują każdy problem, każdą różnicę zdań i dochodzą do porozumienia. Oni nie są ewenementem. Mają przyjaciół, trzy pary z podobnym stażem. W tamtych domach, znam je dobrze, także bywało i bywa głośno, nerwowo. Oni ze sobą co ja-kiś czas się nie zgadzają, to normalne, ale nikt nie ma pomysłu, aby z tego powodu składać pozew o rozwód. W każdym z tych domów zdarzały się prawdziwe, poważne problemy: choroba dziecka, kłopoty finansowe, a nawet bankructwo, śmierć bliskich, niebezpodstawna zazdrość… A oni to wszystko przetrwali. Razem. I mówią jednym głosem, że warto o siebie walczyć. Te wszystkie przemyślenia towarzyszą mi od kilku tygodni, bo w moim krótkim, dwuletnim związku coś zaczęło szwankować. Niby nie stało się nic strasznego, ale nie dogadujemy się ze sobą. Przyjaciółka, której od kilku tygodni rzeczywiście bardzo narzekam na swojego faceta, powiedziała lekko: „Po co ty się tak męczysz, właściwie dlaczego wy się nie rozstaniecie?”. Moja pierwsza myśl – tak, to najlepszy pomysł! Dajmy sobie spokój.

Zobacz także:

Może lepiej, żeby każde z nas poszukało sobie kogoś, z kim będzie dogadywało się lepiej. Najlepiej – bez słów!

Ale chwilę później zaczęłam myśleć, że to chyba cholernie niedojrzałe, szczeniackie podejście do życia. I tego, co w nim ważne. Coś nie działa, więc od razu wyrzucić to na śmietnik? W dodatku wyrzucić na śmietnik miłość? Przecież nawet do szwankującej pralki wezwałam ostatnio fachowca, nie kupiłam nowej tylko dlatego, że w starej popsuł się programator. A chcę rozstać się z Wojtkiem, zamiast zatroszczyć się o związek? Uświadomiłam sobie, że przez ostatnie pół roku spośród naszych znajomych rozstały się aż cztery pary. Kiedy czytam w czasopismach sprzed kilku miesięcy artykuły o znanych małżeństwach, widzę, że połowa z nich to już przeszłość, mają innych partnerów. Te myśli zestawiłam z refleksjami właśnie o moich rodzicach i ich pokoleniu. Oni o związki walczą. I chyba tak powinno być. Trzy z moich czterech koleżanek, które rozstały się ze swoimi partnerami, miały już kogoś innego i ani jedna z tych znajomości nie przetrwała. Rozstawały się, bo chciały być szczęśliwsze, chciały znaleźć kogoś „bardziej odpowiedniego”. Nie znalazły i żadna z nich nie powiedziała mi, że jest teraz szczęśliwa. Trudno nad takimi spostrzeżeniami przejść do porządku dziennego. Zastanawiam się, skąd we mnie chęć, aby w tak radykalny sposób rozwiązywać problemy w związku. Przecież miałam zupełnie inne wzorce, a zachowuję się jak księżniczka na ziarnku grochu. Moje pokolenie postępuje niczym rozpuszczony dzieciak, który wyrzuca zabawki, ponieważ mu akurat dzisiaj nie pasują! Porozmawiałam szczerze o tym wszystkim z Wojtkiem. Postanowiliśmy spróbować rozwiązywać problemy na bieżąco, a nie okopywać się po dwóch stronach barykady. Bo… my wcale tak naprawdę nie chcemy się rozstać.

Kamila, 31 lat

Kiedy skończyłam trzydzieści lat, przyszedł czas na pierwsze poważne podsumowanie. Bilans mnie przeraża. Mam za sobą kilka związków. Wszystkie się rozpadały. A gdy ktoś pyta mnie o powody, nie umiem wymienić konkretnego. Do niedawna mówiłam sobie lekko: „Nie wyszło z nim, więc idę dalej”. I tak od dziesięciu lat „idę sobie dalej”, a idąc, coraz częściej ze smutkiem zaglądam w parku do wózków. Ludziom mogę opowiadać różne bajki na temat swojej miłosnej przeszłości, mogę dopisywać ekspartnerom listę wad, które uniemożliwiały budowanie związku, ale sama przed sobą już nie mam ochoty się wygłupiać! To nie byli – przynajmniej dwóch, trzech z nich – mężczyźni, z którymi przy odrobinie wysiłku nie mogłabym spróbować zawalczyć o miłość. Analizując swoje niepowodzenia, zauważyłam nieciekawy mechanizm: moje pokolenie to ludzie, którzy podświadomie wierzą, że zasługują na coś wyjątkowego. Ja taka jestem i tacy byli moi partnerzy. W mowie każdego z nas zbyt często pojawia się słowo „ja”: „Ja potrzebuję”, „Ja zasługuję”, „Ja oczekuję”, itd. Tak było w każdym moim związku. Naprzeciwko siebie stawały takie dwa „ja” i nikt nie miał ochoty iść na kompromis. Bardzo spodobał mi się ten trend, tak silnie promowany przez terapeutów, dbania o swoje potrzeby, ale kiedy patrzę na swój ostatni związek – chyba za daleko w tym poszliśmy. Dlaczego?

Rozstaliśmy się z Jankiem, bo… nie mogliśmy dogadać się w sprawie sposobu spędzania wakacji! Aż wstyd się przyznać, że z tak głupiego powodu rezygnuje się z miłości.

Niebezpieczna jest ta łatwość w podejmowaniu decyzji o końcu relacji. Ciągle słyszę wśród swoich znajomych: „Nie ten, to inny”, „Nie ta, to następna”. Czekamy na jakiś cud, na kogoś, kto „uszyty będzie na miarę”. A efekt jest taki, że wieczory spędzam z przyjaciółkami, też singielkami, niekoniecznie z wyboru. Najpierw idziemy na imprezę, pełne entuzjazmu, a potem lądujemy u którejś z nas w domu i śmiech zamienia się w łzy. Czuję się cholernie samotna. I przerażona, że los już dawał mi szansę, a ja z egoizmu, przekonania, że gdzieś za rogiem na pewno czeka lepsze, nie umiałam z niej skorzystać. Skończę sama. Mam świetną pracę, w firmie daję z siebie wszystko. Bo przecież wiem, że każdy sukces w życiu wymaga wysiłku. Tylko jakoś w miłości nigdy nie byłam na niego gotowa.

Współpraca:

Małgorzata Liszyk-Kozłowska  - psychoterapeutka, stworzyła Pracownię Rozwoju Osobistego MALIKO (www.maliko.com.pl)