Piękna i smukła. Paląc, wdaje się w zabawny dialog z kelnerem. Papierosów nie rzuci, zapowiada. Lubi ten nałóg. Ma jeszcze drugi – a w hierarchii pierwszy, niezmienny od zawsze – aktorstwo. Ono determinuje życie artystki. Mieszka sama w domu z ogrodem. Ale nie ma mowy o samotności. – Nie nudzę się ze sobą. Idę swoją drogą, niosąc niezależność jak sztandar – mówi.

Ma za sobą cztery poważne związki. – Moja świadomość mężczyzn i siebie samej jest duża. Nie umiałam dostosować się do partnerów, nie godziłam się na kompromisy. Nawet gdy starałam się nie być tak egocentryczna, moja natura okazywała się silniejsza. Z trzech związków to ja odeszłam. Wszystkie jednak oceniam pozytywnie. Każdy coś mi dał. Dzięki nim poznałam siebie i wiem, że aby nie ranić, lepiej żyć samodzielnie. W każdym tego słowa znaczeniu. Z byłymi się przyjaźni. – Kiedy np. z Francji przyjeżdża do kraju Robert, mój pierwszy mąż, zatrzymuje się u mnie – uśmiecha się.

Scena przede wszystkim

Pobrali się, gdy miała 20 lat. – To ojciec mojego jedynego dziecka, córki Inki. Ona nie chce, bym o niej opowiadała. To przez silną niechęć do mojej pracy. Bo dla mnie aktorstwo zawsze było na pierwszym miejscu. Córka ma o to do mnie żal do dzisiaj. Urodziłam ją na czwartym roku szkoły teatralnej. Do zawodu wchodziłam z bagażem. Nie radziłam sobie z macierzyństwem – przyznaje. – Byłam dumna, że mam dziecko, ale gdy pojawiały się zawodowe zobowiązania, zastępowała mnie niania. A był to czas, kiedy grałam bardzo dużo.

Świadomość tych trudnych relacji doszła do głosu podczas prób „Sonaty jesiennej” według Bergmana w Teatrze Ateneum. – Gram Charlottę, słynną pianistkę, która dla kariery poświęciła własne córki. Jest potworem w ludzkim ciele, którego pod koniec spektaklu powinno się nienawidzić. Ale tak ją zagrałam, że jej się współczuje. Ona klapy na oczach miała tak wielkie, że pozbawiły ją świadomości, iż rani bliskich – wyjaśnia. – Moją bohaterkę przefiltrowałam przez siebie. Próby trwały ponad 2 miesiące. To była permanentna trauma. Odnalazłam w Charlotcie siebie, własne doświadczenia. Mogłam tylko zagryźć wargi i przeć do przodu. To zresztą cała ja, w całym swoim życiu. Uparta, bezkompromisowa.

Z drugim mężem wyjechała do Włoch. – Mieszkaliśmy w Rzymie. Klimat, kultura, miasto... Marzenie. To były lata 70. Wyskoczyłam tam w pełni sławy. Jechałam, myśląc: zostanę na zawsze. Ale związek się skończył. Bo ja nie mogłam żyć bez grania w Polsce. Co z tego, że byłam z ukochanym w pięknym miejscu, skoro wciąż myślałam o zawodzie? Moja dusza nie nadaje się do emigracji. Wróciłam. – Czy dziś żałuje czegoś? Zamyśla się, robiąc pauzę. – Trudne pytanie. Znając moje podejście do aktorstwa, postąpiłabym tak samo. Ale wiem, że popełniłam wiele błędów… Pogodzenie zawodu z życiem było niewykonalne.

Mówi o sobie: „Jestem z innego rozdania”. – Pojęcia „gwiazda” i „kreacja” są dziś wyświechtane. Teraz nazywa się tak kogoś po jednej roli w serialiku. Ja wolę określenie „dobry aktor”. Ktoś, kto przez lata sprawdził się w wybitnych rolach – tłumaczy. Aktorstwo nazywa największą namiętnością swego życia. – Bycie aktorem jest permanentnym dążeniem. Gdybym powiedziała, że jestem spełniona aktorsko, to co bym robiła? Chcę wciąż udoskonalać siebie. Jestem uzależniona od zawodu.

Na ekran wprost z widowni

Tata aktorki, skrzypek z warszawskiej Filharmonii, nawet na emeryturze ćwiczył codziennie po 5 godzin. – Raz go spytałam, po co. Odrzekł: „Jakże ja mogę przestać grać, jak to moje ukochanie?!”. Absolutnie go dziś rozumiem.

Zobacz także:

Muzyka i w jej życiu jest obecna. Uwielbia Mozarta, Bethoveena, Haydna (przy muzyce poważnej uczy się roli) czy jazz klasyczny: Oscara Petersona, Ellę Fitzgerald, Grapellego. – Rodzice, by poskromić moją energię, posłali mnie do szkoły o rok wcześniej. Nic z tego nie wyszło! – uśmiecha się. – Z siostrą, Małgorzatą Niemirską, grałam na pianinie. Miałam też słabość do siatkówki, której to przyjemności rodzice – bojąc się o moje palce – mi zakazali. Gdy przez piłkę złamałam palec, utaiłam ten fakt. Oto pamiątka do dziś. Zrósł się krzywo – pokazuje dłoń.

Miała 13 i pół roku, gdy na poranku symfonicznym, podczas przechodzenia przez rząd krzeseł do swoich miejsc, została zagadnięta przez naczelnego „Filmu”. Miesięcznik szukał kandydatek do konkursu „Piękne dziewczęta na ekrany!” – Mama się zgodziła. Pan Edward Hartwig zrobił mi zdjęcia, na których wyglądam na 20 lat. Kiedy ukazało się, miałam ledwie 14! Konkurs wygrałam. Zapraszano mnie na próbne zdjęcia do Łodzi. Jeździłam z mamą. Nic z tego nie wyszło – nie wiem, byłam marna czy mama postawiła warunek: najpierw nauka? Zresztą chciałam być siatkarką, pediatrą, iść na ASP. Decyzja o aktorstwie pojawiła się tuż przed maturą.

Aktorka zaprzecza rozpowszechnianym pogłoskom, jakoby debiutowała w „Kanale” Wajdy czy w „Zezowatym szczęściu” Munka. – Nie mogłam, bo byłam wtedy w podstawówce, w liceum! Ale z ciekawości latałam z koleżanką na plany zdjęciowe, stałam za sznurkiem, przyglądając się pracy ekipy. A że byłam ładna, miałam nieprawdopodobnie grube włosy, zaczęto brać mnie do statystowania – wyjaśnia.

Piękna i groźna

Popularność przyniosła jej tytułowa rola w serialu „Doktor Ewa” (1970 r.), w którym leczyła ludzi w wiejskiej przychodni. „Niechby mnie nawet truła, skoro jest taka ładna” – pisali widzowie. Uroda, zaraz po talencie, była i jest jej niezaprzeczalnym walorem. – Ona ma świadomość tego, że się podoba. I dojrzałym facetom, i tym naprawdę młodym – potwierdza jej koleżanka. A znajomy, aktor i piosenkarz Michał Bajor, dodaje: – Niejeden mężczyzna wodzi za nią oczami, niejedna kobieta patrzy na nią z zazdrością. – Owszem, bywam podrywana – przytakuje z uśmiechem Ewa Wiśniewska. – Klasyczna już jest sytuacja, gdy rozmawiam z jakimś mężczyzną, a nagle pojawia się żona, łapie go za rękę i słodzi: „My z mężem bardzo panią kochamy”. Raz nie wytrzymałam: „Dowartościowała mnie pani. Nie wiedziałam, że jestem do tego stopnia groźna”.

Kiedyś po zdjęciach do „Cudzoziemki” jechała autem z kierowcą. – Dla żartu puściłam do niego oko. Odwrócił głowę z niesmakiem. A ja uświadomiłam sobie, że jestem ucharakteryzowana na 80-letnią staruszkę – uśmiecha się. – Przemijanie? Starość jest nieunikniona, naturalna. Nie rzuca mnie to ani na kolana, ani w ramiona chorobliwej zapobiegliwości. Może kiedyś, kto wie? Czas sprawia jedynie, że bardziej od siebie wymagam. Mam większą świadomość – mówi. Teraz, jak twierdzi, jest na zakręcie. – Jeszcze się na tyle nie zestarzałam, żeby na ekranie być babką, prababką. A dziewczyną już być nie mogę. W efekcie nie ma teraz dla mnie ciekawych propozycji. Musiałabym się postarzeć albo odmłodzić. Podejrzewam, że jeśli dojdę do wieku Danusi Szaflarskiej, role się pojawią – mówi. Obecnie gra w „Sonacie” w Ateneum i w „Bostońskim małżeństwie” na deskach warszawskiej Sceny Prezentacje. – Nic nowego nie próbuję – kończy. Jedna z jej koleżanek po fachu ujmuje to tak: –To jak rasowego araba trzymać w stajni.

W oczach przyjaciół

– Ona nie tylko młodo wygląda. Młoda jest jej dusza – przekonuje aktorka Dorota Landowska. – Spędziłyśmy wiele godzin w garderobie. Nie było między nami bariery wynikającej z wieku, którą z innymi artystami odczuwa się i pod innymi względami. Dużo rozmawiałyśmy. Ewa nie epatuje tzw. życiową mądrością, typową dla ludzi doświadczonych. Dopiero poproszona o radę wprost odpowiada, dopytując się jeszcze: „Czy naprawdę chciałabyś wiedzieć?”.

– Ja każdego chcę poznać i, może niesłusznie, obdarzam kredytem zaufania i przyjaźni. Tych których już mam, selekcjonuję. Ostatnio kategorycznie. Nie chce mi się już motać. Wcześniej bywało, że starałam się czegoś tam nie zauważać – tłumaczy aktorka. Z tymi, których jest pewna, urządza towarzyskie posiedziska. Jest na nich wieloletnia przyjaciółka, mecenas Krystyna Pociej: – Jeśli ktoś ją zawiedzie, odwraca się, zrywa kontakt, nie ma przebacz. Od wielu lat jeździmy paczką nad Bałtyk, do Chałup. Ewa wodzi tam rej. Rozluźniona, sypie dowcipami. Dusza towarzystwa! To typowe dla niej: jak pracuje, to na 100 procent, a jak baluje, to też na 100. I z nią się nie plotkuje. Z nią się rozmawia.

Michał Bajor, który zna aktorkę ponad 20 lat, mówi: – To piękny ptak w barwnych piórach. Zna swoją wartość jako artystka i kobieta, ale nie obnosi się z tym. Lubię w niej tę szczyptę nonszalancji: zawsze zrobiony fryz, ciuch, przy jednoczesnym luzie i poczuciu humoru. Jest koneserką dobrej kuchni, uwielbia grać w brydża. I potrafi zaszaleć! To kobieta, która korzysta z życia, ale zna granice.

Bliskie jej naturze jest Południe: Włochy, Hiszpania. – Z niej aż wylewa się temperament! To włoska dziewczyna, zresztą świetnie mówiąca po włosku – podkreśla Landowska. – Tak samo prowadzi samochód: to znaczy, żywo komentuje wszystko wokół. A jeśli ktoś jej podpadnie… Nie radzę zajeżdżać jej drogi czy nagle włazić na jezdnię! – Nie przebieram w słowach – potwierdza aktorka. – Jestem porywcza, reaguję natychmiast. Ale jeśli nie od razu, to już nigdy. W pracy ta „kawa na ławę” paradoksalnie pomaga. Bo wybuch jest natychmiastowy i ja o nim od razu zapominam. Może dlatego Jurek Hoffman jest mi tak bliski, bo równie temperamentny. Mam do niego zaufanie. Wyznaję jasne zasady stosunków międzyludzkich. Prawda ulepsza. Nie znoszę natomiast plotkarstwa.

– Niektórzy zwyczajnie boją się jej bezpośredniości – zauważa Dorota Landowska. – Bywało, że próbując spektakl, miałyśmy odmienne zdania. Ewa mówi, co myśli, ale nie złośliwie. I jest otwarta na uwagi. Fascynuje mnie w niej, że jest prawdziwym człowiekiem. A naprawdę niewielu ludzi stać, by w tym zawodzie być szczerym.

Słaba-silna

– Raz powiedziała mi: „Nikt naprawdę nie wie, jak wiele mnie pewne rzeczy kosztują”. Niektórzy wolą być postrzegani jako niewzruszeni, by chronić swoje delikatne wnętrze. Taka jest Ewa. Sądzę, że w środku ma wielkie pokłady czułości – mówi Landowska. Ewa Wiśniewska, postrzegana jako kobieta silna i zasadnicza, uśmiecha się. – Nie wyglądam na osobę wątpiącą, ale doświadczam ciągłego szarpania się między akceptacją a odrzuceniem przez publiczność. Niekiedy dziwi mnie siła braw, gdy ze sceny schodzę niezadowolona z siebie. Denerwuję się przed każdym spektaklem… Wszystkie role kosztują mnie dużo łez, potu i krwi. Ja nie ślizgam się po powierzchni. Kopię w sobie.