Wyjechał Pan z Polski, mając 19 lat, wrócił jako 36-latek. Czy kariera sportowa, ciągłe zmiany miejsca zamieszkania wzmagały tęsknotę za domem, rodziną?

Mariusz Czerkawski: Wtedy tego nie czułem. Uważałem, że mam najlepsze życie, jakie można mieć. Wstawałem i cieszyłem się, że jestem zawodowym hokeistą. Spełniałem swoje marzenie, nic poza tym nie istniało. Tęsknota pojawiła się, gdy miałem 34 lata. Wkrótce czekało mnie rozstanie z drużyną bostońską w NHL. Wiedziałem też, że jeszcze rok pogram w Szwajcarii i zakończę karierę. Wtedy chciałem wracać do kraju. Mentalnie przygotowywałem się na nowy rozdział w życiu. Ludzie dziwili się: „17 lat za granicą i ty wracasz do Polski?”. A ja nie widziałem siebie nigdzie indziej, jak właśnie tu. To było we mnie i nigdy się nie zmieniło, choć mieszkałem w pięknych miejscach: w Nowym Jorku, Bostonie, Montrealu, Toronto, Zurichu. Zawsze mnie ciągnęło do Polski, do rodziny, przyjaciół, znajomych, bo są to ludzie z wyboru. Mogę autem pojechać do Szczecina czy na turniej golfowy do Międzyzdrojów, wyskoczyć z rodziną na tydzień, dwa, ale wiem, że w Warszawie mam swoją bazę.

Jest Pan człowiekiem domowym?

Mariusz Czerkawski: Domatorem? Nie do końca. Uwielbiam wyjeżdżać, mieszkać w hotelach. Jestem zawsze w ruchu, w tym miesiącu przejechałem 4 tys. km. Sport jest cały czas obecny w moim życiu: 20 lat grałem w tenisa, od 3 lat zastąpił go golf. Tu jest adrenalina, rywalizacja, strategia pola. Wczoraj wróciłem z turnieju pod Warszawą. Dreszczyk emocji mam cały czas.

Wyjazd do Szwecji był tą pierwszą furtką do wolności?

Mariusz Czerkawski: U mnie w domu liczyło się poszanowanie pracy. Mama była od pilnowania spraw szkolnych, od tego, bym nie bazgrolił w zeszytach, sprzątał w swoim pokoju, a tata – od dyscypliny, powrotów do domu. Używki, jak piwo czy papierosy – o tym nie było mowy. Głowę by mi urwali! Irytowało mnie, że rodzice chodzili na mecze, interesowali się, jak mi idzie. Tata wypominał, gdy nie strzeliłem bramki, choć sam nigdy nie grał w hokeja. Była krytyka i trochę grania pod presją. Wiedziałem, że nie mogę zagrać byle jak, bo gdy wrócę do domu, będzie dyskusja. Wyjeżdżając do Szwecji, trochę się od tego pilnowania wyzwoliłem.

Czym jest dla Pana rodzina?

Zobacz także:

Mariusz Czerkawski: To stabilność, spokój, oaza, źródło energii, odpowiedzialność, co wiąże się z racjonalnym myśleniem. Wszyscy chyba mówią podobnie, ale taka jest prawda. Mam 40 lat i bardzo doceniam to, że mam żonę, wspaniałego 3-letniego synka Iwo. I córkę Julię, która wczoraj skończyła 15 lat [patrzy na zegarek]. Tak, wczoraj, bo w Los Angeles jest 9 godzin wcześniej. Zastanawiam się, czy jeszcze imprezuje… Chyba nie, bo tam jest 1 w nocy.

Czy tę drugą rodzinę założył Pan w dobrym momencie swego życia?

Mariusz Czerkawski: Na pewno byłem dojrzalszy. Wiedziałem już, jaką wartością dla sportowca jest rodzina. Z Emilią, drugą żoną, pobraliśmy się pięć lat temu, gdy już wiedziałem, że kończę karierę. Dwa lata po ślubie urodził się Iwo. Dla mnie to był idealny moment: mam więcej czasu dla siebie i rodziny, jestem spokojny, dojrzały.

Czy po doświadczeniach poprzedniego związku do drugiego podchodził Pan inaczej?

Mariusz Czerkawski: Na pewno. Wszystko ma znaczenie. Inaczej myśli o sobie i rodzinie 20-latek, a inaczej 40-latek.

Wyprowadził się Pan z domu, kiedy Julia miała niecały rok. Dziś córka mieszka z mamą, Izą Scorupco, w Los Angeles.

Mariusz Czerkawski: Widujemy się sporadycznie. Na pewno nie tak często, jak bym chciał. Ale gdy się spotkamy, to jest intensywnie: lubię patrzeć na swoje dzieci, gdy są razem. Oczywiście, obawiałem się, że nie będę miał wpływu na wychowanie Julki, ale nie mogłem nic zrobić. Żyjemy na dwóch kontynentach. Postanowiliśmy z Izą, że każde z nas robi swoje. I tyle.

Pozostajecie w dobrych relacjach?

Mariusz Czerkawski: Każde z nas ma partnera, założyliśmy nowe rodziny. Ustaliliśmy, że nie będziemy opowiadać w gazetach o tamtym życiu. Z szacunku do siebie, naszych rodzin, dzieci.

Pamięta Pan singlowanie po rozwodzie? Używał Pan życia?

Mariusz Czerkawski: Oczywiście, że tak. Było „no strings attached”: nic na hamulcu, wszystko bez wyrzutów sumienia. Przerobiłem to singlowanie. Wystawne kolacje, jachty, limuzyny, strzelanie po ścianach z butelek szampana, skakanie po stołach i chodzenie z ochroną, nie dlatego, że ktoś mi groził, tylko po co do toalety przepychać się przez tłum? Trzech ludzi zrobi drogę… Być singlem to nie mieć nawet stałej dziewczyny. Nikomu nie musiałem tłumaczyć się, prosić o pozwolenie. Te cztery lata po rozwodzie były fajne. I dobrze, że mi się przydarzyły, bo już wiedziałem „co się z czym je”. Gdy kilka lat później poznałem Emilię, okazało się, że w życiu jest coś fajniejszego. I tym bardziej doceniam to, co mam. Jeśli teraz ktoś zaproponowałby mi powrót do singlowania, odmówiłbym. Uważam, że dziś mam lepsze życie. Jeszcze gdy się wyciszałem, niektórzy próbowali mi wmawiać, iż jestem playboyem. Taka łatka przylgnęła do mnie po paru latach balangowania.

Skandali jakichś nie było...

Mariusz Czerkawski: Wtedy nie było przy mnie paparazzich, ludzie nie fotografowali mnie komórkami, nie nagrywali iphonami. I dlatego przyjemnie było dać na luz.

Ale kobiety do Pana lgnęły?

Mariusz Czerkawski: Nie!!!??? Żartuję (śmiech). A na poważnie: człowiek singiel, imprezujący w czasie, gdy nie gramy meczów, gdy jest lato – daje pewne sygnały, ma coś takiego w oku, w grze ciała. Zabawa zaczyna się, gdy dwie osoby tego chcą. Nawet nie trzeba być superprzystojniakiem. Teraz już takich sygnałów nie wysyłam.

Dwa małżeństwa, zawsze z Polkami!

Mariusz Czerkawski: W życiu nie związałbym się z nie-Polką! Oczywiście mówimy o stałym związku. Wspólny język, kultura, mentalność, związki rodzinne, znajomi. Wziąć sobie kogoś z innego krańca świata – to musi być potwornie zakręcone. Zawsze wiedziałem, że będę z Polką.

O swojej obecnej żonie Emilii mówi Pan: fajny człowiek.

Mariusz Czerkawski: Zauroczenie to jedno, może minąć, a gdy para jest razem, jak my, 10 lat, ważna jest codzienność. To był od początku bardzo intensywny związek. Przed ślubem mieszkaliśmy ze sobą 5 lat w różnych miejscach na świecie. To, że ktoś ma długie nogi czy ładne włosy, w dłuższej perspektywie nie ma znaczenia. Najważniejsze okazuje się bycie ze sobą, nawet jak nic konkretnego się nie robi. U nas wszystko się zgrało. Śmiejemy się z podobnych rzeczy, mogą oczywiście być spięcia, bo w czymś nie do końca się zgadzamy, ale i tak znajdujemy wspólny język. Polubili się nasi przyjaciele – to też było ważne. Z początku sądziliśmy, że przydarzyła się nam wakacyjna miłość, bo Emilię poznałem u znajomego na przyjęciu, na początku lata, gdy przyjechałem do Polski…

... a ta piękna blondynka nie chciała dać Panu numeru swego telefonu, tak?

Mariusz Czerkawski: Tuż po rozwodzie nie szukałem nowej partnerki życiowej. Tak samo Emilia. Miała 23 lata, ja „trzy dyszki” i myślałem tak: no to sobie pociągnę jako singiel jeszcze kilka lat, około czterdziestki zacznę myśleć o ustatkowaniu się. Ale miłość była silniejsza. Pamiętam, jak po wakacjach wyjeżdżałem do Montrealu. Zawsze się cieszyłem, gdy zaczynał się nowy sezon, treningi, a wtedy zdałem sobie sprawę, że cały czas myślę o Emilii, tęsknię… O co chodzi? Pomyślałem: muszę zaprosić ją do siebie. Nie chciałem, by było tak, że ona wpadnie do mnie na tydzień do Montrealu, a potem za pół roku, rok ja przyjadę do Polski i znowu się spotkamy. Podjąłem decyzję.

Był taki moment, kiedy Emilia pomogła Panu psychicznie w karierze. Sprawdzian związku?

Mariusz Czerkawski: Nigdy nie wiadomo, co człowiek może zrobić, gdy jest ciężko. Dla sportowca balangi czy wylewanie smutków przy butelce whisky to koniec kariery. Trening zajmuje 2–3 godziny, a później jest jeszcze życie. Fajnie, gdy jest ktoś koło ciebie, a ja miałem Emilię. Rozmawialiśmy o wszystkim, wspierała mnie w trudnych momentach, przy niej mogłem zapominać o stresie, zdrowo i normalnie funkcjonować. Cieszyłem się na powroty do domu. Nasz związek zaczął nabierać fajnego kierunku i stało się dla nas naturalne, że chcemy się pobrać i resztę życia spędzić ze sobą. Dziś jestem uśmiechniętym, zadowolonym z życia, spełnionym 40-latkiem. I wierzę, że jeszcze dużo wyzwań, emocji przede mną.