Jestem w kropce. Jeśli napiszę, co naprawdę sądzę o wspomnianej książce, narażę się nie tylko tobie, ale też 20 milionom fanek, które ją kupiły. Z dbałości o własne samopoczucie i lakier mojego samochodu nie podpiszę się więc pod opiniami, że powieść E.L. James to nic więcej niż cieniutko napisane soft porno dla mamusiek. I że wiersze Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej albo „Dziewięć bram twego ciała” Guillaume’a Apollinaire’a mają po stokroć więcej erotyki niż ciągłe przygryzanie dolnej wargi przez główną bohaterkę książki albo korki analne, które skwapliwie aplikuje jej kochanek. Nie będę również przyklaskiwał tym, którzy bezlitośnie szydzą z modelu współczesnego „księcia na białym koniu”, ucieleśnianego przez Christiana Greya – bogatego jak Jan Kulczyk, młodego jak Mateusz Kościukiewicz, pięknego jak Olivier Janiak i genialnego jak Mark Zuckerberg, a przy okazji porąbanego jak Hannibal Lecter. Bo jeśli ktoś wierzy, że tacy mężczyźni rzeczywiście istnieją, a do tego tylko czekają, by usidlić jakąś szarą gąskę z prowincji, której będą kupować laptopy, perły, drogie ciuchy i telewizory plazmowe w zamian za seksualną uległość i gotowość do wspólnego zamykania się w luksusowej sali tortur, to powinien mniej jeść wieczorem, żeby mieć lżejsze sny.

Jeśli w życiu przeczytało się więcej niż jedną książkę, łatwo jest pastwić się nad E.L. James. Jednak dużo trudniej rozwiązać zagadkę: skąd wziął się fenomen jej popularności? Pytanie zawarte na końcu twojego listu jest poniekąd odpowiedzią. Pokazuje, jak bardzo zmieniły się oczekiwania kobiet wobec mężczyzn. Jesteście coraz bardziej samodzielne, „samozadbane”, przedsiębiorcze, wyemancypowane, świadome, więc nie rozglądacie się już lękliwie za żywicielem, obrońcą i przywódcą stada, u którego boku mogłybyście wić gniazdo dla różowych bobasów, tylko pytacie pewnym głosem: „gdzie są ci faceci, którzy potrafią sprawić kobiecie przyjemność?”. Przy okazji sukces trylogii o Greyu i Anastasii pokazuje, jak zaniedbana jest sfera erotycznych wytworów popkultury adresowanych do kobiet. Niemal cały pornoprzemysł nakierowany jest na potrzeby facetów, jakby wychodząc z założenia, że szczyt erotycznych marzeń pań to fantazje o przystojnym hydrauliku, który pod nieobecność męża serwisuje kolanko, ale bynajmniej nie to przy zlewie. Tymczasem E.L. James chyba nie tyle udało się obudzić w milionach czytelniczek „wewnętrzną boginię”, ile dać im mocne alibi, żeby mogły wreszcie bez skrępowania mówić o potrzebach, o których do tej pory co najwyżej nieśmiało szeptały.

PS. Jeśli komuś się zdaje, że E.L. James „jedzie po bandzie”, polecam książki Charlotte Roche. Przy jej opowieściach, znacznie ciekawszych literacko, historie o Greyu to bajki dla grzecznych pensjonarek.