Miejsce stworzone dla tych, którzy marzą o tropikach, luksusie i kolorowych drinkach serwowanych przez pięknych, śniadych kelnerów. O bajkowych plażach: zieleni palm kokosowych, szmaragdzie wody i oślepiającej bieli piasku drobniutkiego jak mąka. Obrazek wprost z folderów biura turystycznego? Owszem, tyle że to natura, bez odrobiny photoshopa. Miałam się sama o tym przekonać. Wraz z dwiema koleżankami postanowiłyśmy „naładować akumulatory” energią słoneczną na Dominikanie. Grudniowy wyjazd zapowiadał się jako błogie lenistwo nad rajskim brzegiem oceanu lub nad basenem.

Hotel powitał nas ujmującą uprzejmością wszystkich pracowników, od recepcji poczynając, na ogrodniku kończąc. Zamieszkałyśmy w małym turystycznym miasteczku otoczonym murem, z bramą otwierającą się tylko dla autobusów wiozących gości. Tak wygląda większość dominikańskich hoteli. Za ogrodzeniem parki, sklepy, restauracje, baseny, korty do tenisa i hale do squasha. Nawet domy, w których mieszka obsługa. Na wyciągnięcie ręki wszystko, czego życzyć sobie może turysta kupujący wyjazd all inclusive. Nie opuszczając strefy hotelowej, można nurkować, uczyć się kitesurfingu, a potem tańczyć całą noc w rytm merengue. Uczestniczyć w kursach językowych, turnieju kometki – do wyboru. O lenistwie można zapomnieć. Organizatorzy dbali, byśmy nie zmarnowały ani chwili. W przerwach między atrakcjami delektowałyśmy się daniami kuchni hiszpańskiej i francuskiej, ale nade wszystko karaibskimi przysmakami: świeżymi rybami i owocami morza. Nie zapomnę ich smaku, nieporównywalnego z tym, co można dostać w najlepszych nawet warszawskich restauracjach w czwartki, kiedy to podobno są świeże dostawy tych specjałów. Nie zapomnę też smaku świeżo wyciskanego soku z pysznych owoców. Taką ambrozją oraz wspaniałą dominikańską kawą, mocną, aromatyczną i bardzo słodką, raczyłyśmy się co rano na tarasie, żeby nabrać sił na spotkanie kolejnego dnia.

Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wyściubiła nosa poza hotel. Na zachód, 28 km od kompleksu hotelowego Puerto Plata, jest La Isabela – osada, którą Kolumb nazwał tak na cześć królowej Hiszpanii. Tu zatrzymał się podczas pierwszej ekspedycji, tutaj powrócił z drugą. W zatoce zacumowało wówczas siedemnaście statków i ponad tysiąc mężczyzn zniosło z pokładów wszystko, co potrzebne, żeby zacząć nowe życie. Materiały, narzędzia, nasiona i sadzonki roślin, bydło i konie. Tak zaczęła się historia Nowego Świata. Żeglarze przywieźli również trzcinę cukrową, która na wyspie znalazła idealne warunki. Jej plantacje są dziś na Dominikanie wszędzie – przekleństwo i nadzieja biednych mieszkańców. Przekleństwo, bo praca na nich to katorga, nadzieja, bo to często jedyne źródło utrzymania. Dziś z La Isabeli zostało niewiele. Północne wybrzeże opasuje pasmo Kordyliery, które zatrzymuje powietrze znad Atlantyku. Jest tu wilgotno i mgliście, okoliczne bagna nie sprzyjały kolonizacji. Bartolomeo Kolumb, który w imieniu brata miał zarządzać wyspą, przeniósł się na południe, zakładając miasto Nueva Isabela, które potem nazwano Santo Domingo. Miasto leży u ujścia rzeki Ozama do Morza Karaibskiego. Niektórzy mówią, że przypomina rozłożony hiszpański wachlarz. Coś w tym jest: główne uliczki najstarszej części, Zona Colonial, rozchodzą się promieniście od portu w głąb wyspy, a klimat starego hiszpańskiego miasta czuje się na każdym kroku. Z małą domieszką nonszalancji i prowizorki w stylu latynoskim. Pałace i fasady domów bogatych patrycjuszy pysznią się przy krzywym bruku ułożonym jak bądź z kocich łbów. Ogniste bugenwille zwieszają się z misternie zdobionych balkonów i kutych balustrad, a pod nimi odpada tynk, pokazując kolejne warstwy przeszłości. W wąskich zaułkach dawną świetność przykrywa warstwa spieczonego w upale kurzu. Ale to tylko dodaje im uroku i świadczy niezbicie, że pamiętają XVI wiek i pierwszych Europejczyków. Gdy spaceruje się nadmorskim bulwarem, nie trzeba specjalnie wysilać wyobraźni, by zobaczyć flotyllę korsarzy, ba, nawet Wielką Armadę.

Misjonarze, którzy przybyli tu z Kolumbem, przynieśli na wyspę katolicyzm, który z czasem pomieszał się z wierzeniami tubylców i afrykańskich niewolników. Do dziś mieszkańcy Dominikany są bardzo przesądni. Boją się zwłaszcza tego, co może być fucú, czyli złym znakiem. Za fucú ponoć uznają nazwisko Kolumba, więc należy wymawiać je możliwie rzadko. To nie jest łatwe, bo pamiątki związane z odkrywcą są na każdym kroku. Jego imieniem nazwane zostały m.in. latarnia morska i centralnie położony plac, ulubiony przez turystów, uczniów i gołębie, które zlatują się tłumnie w okolice kawiarnianych ogródków, obsiadają latarnie i posąg żeglarza. Przy południowej pierzei placu króluje bryła katedry Primada de America. Koniecznie trzeba wejść do środka, by się przekonać, jak jest ogromna. Pod krzyżowym sklepieniem znajduje się czternaście monumentalnych kaplic, a podziemne krypty kryją prochy Kolumba. Choć to nie do końca pewne, bo o miejsce spoczynku jego doczesnych szczątków spierają się Hiszpanie, Włosi i oczywiście mieszkańcy Dominikany. Koniecznie trzeba też pospacerować Calle da las Damas, najstarszym deptakiem Santo Domingo. Szpaler eleganckich kamieniczek, które tu zostały pieczołowicie odrestaurowane, wiedzie od Fortecy Ozama do Alcázar de Colón. W pałacu, gdzie urzędował syn Krzysztofa, dziś mieści się muzeum.

Wyprawa do Santo Domingo to okazja, by poznać południowe wybrzeże Dominikany. Tam plaże, obmywane przez spokojne, ciepłe Morze Karaibskie, są jeszcze piękniejsze. Ostatni punkt programu – przejażdżka łodzią daleko od brzegu, gdzie morze utworzyło naturalny, płytki basen. Co jest lepszego niż kąpiel w krystalicznej wodzie po dniu pełnym wrażeń? Na koniec przewodnik pokazuje coś jeszcze: miejsce, gdzie na piaszczystym dnie leżą rozgwiazdy. Jest ich mnóstwo, malutkie i ogromne. Jak klejnoty w szlachetnej oprawie lazuru. Kolumb potrzebował miesięcy żeglowania, by odkryć ten raj. Nam wystarczyło dziewięć godzin lotu. Ale tak jak on, przekonałyśmy się, że warto tu wracać. Niejeden raz.