Nigdy nie byłem macho i z tego, co widzę w lustrze, to chyba już nie będę (śmiech). A jeśli chodzi o PR, to jestem po prostu najgorszy. Do tego zakompleksiony. Poszedłem do podstawówki rok później, bo źle wypadłem na badaniu u pani psycholog. Podała mi dwie talie kart, tak że prawie nie mogłem ich objąć, i kazała rozdawać lewą ręką. One mi się rozsypały, popłakałem się i rok kiblowałem w przedszkolu. Chodziłem na zajęcia z przystosowania do życia. Od tego się zaczęło moje dążenie do perfekcji.

Miałem 17 lat, kiedy ojciec zmarł na zawał podczas kręcenia filmu. Był kimś, kogo podziwiałem. Dużo go nie było, jeździł po całym świecie. Ale też często nas wszystkich – mnie, brata, siostrę, mamę – ze sobą zabierał. Krążyliśmy między kontynentami. Co pamiętam najlepiej? Dom na plaży w Malibu, w weekend chodziliśmy z Paulem Newmanem na hamburgery, w przerwie między zdjęciami lecieliśmy na Hawaje. Nie afiszowałem się z tym. To nie jest żadne moje osiągnięcie. Na pewno ma znaczenie, że tyle widzieliśmy na świecie i że byliśmy razem, nigdy nie mieliśmy niani. Kiedy urodził się mój brat Michał, mama zrezygnowała z kariery zawodowej, choć jej własna była wtedy bardziej rozkręcona niż kariera ojca. Podziwiam i doceniam to. Czuję się szczególnie szczęśliwy, że mieliśmy takie dzieciństwo. Ojciec był dla mnie surowy. Gdy przebiła mi się dętka w rowerze, mówił: „to sobie zmień”, a młodszemu Michałowi się pomagało. W tej chwili potrafię to docenić. Chciał, żebym był samodzielny. Powiedział, że pierwszy samochód kupię za własne pieniądze. Jaką miałem satysfakcję, jak kupiłem 10-letnią hondę civic. Ojca niestety już przy tym nie było. Ale miał duży wpływ na to, jakim jestem człowiekiem.

Mam taki żal do losu, że nie zdążyłem nic od niego podpatrzeć na planie. Rok po jego śmierci zacząłem robić fotosy i szwenkować. Ciężka robota, dużo zależy od reżysera, na ile dopuści cię do procesu twórczego. A ja zawsze chcę dać coś od siebie. Zdjęcia do „Drogówki” zaczęły się w styczniu, a ja rozmawiałem z Wojtkiem Smarzowskim o scenariuszu już od maja. Rzucałem pomysły, z niektórych skorzystał i to jest fantastyczne. Jak zaczyna się ujęcie, zapominam o świecie, ważny jest dla mnie f lm. Przy „Domu złym” wbiegłem dwa razy do płonącej stodoły, zabiłbym się, gdyby nie było kogoś, kto mnie odciągnął. Dziadek wykłada w łódzkiej Szkole Filmowej, którą kończyłem. Jak on nic nie mówi, jest to w zasadzie pochwała (śmiech). Wiem, że to, co robię ostatnio, mu się podoba. Dość długo byłem sfrustrowany, trzeba było dziesięciu filmów, zanim dostałem szansę, żeby robić zdjęcia. Ale gdyby nie to, że pracowałem z tyloma reżyserami, operatorami, na pewno „Róża” czy „Wygrany” by tak nie wyglądały. Staram się nie popaść w rutynę, że od razu powiedzą: „Aaa, to Sobociński”. Pytasz, za co może pokochać mnie kobieta? Może za poczucie humoru?