Komu jest bliski klimat dawnej Galicji, powinien koniecznie pojechać do Lwowa. I to szybko, zanim rozpłynie się i zmiesza z ukraińską współczesnością. Ja wybrałam się tam wiosną tego roku, z mężem i jedenastoletnim synem. Była to część wyprawy na dawne polskie Kresy, w poszukiwaniu przeszłości. Wybór kierunku okazał się idealny, czas zatrzymał się we Lwowie naprawdę. Miasta nie zburzyła wojna, a brak pieniędzy na remonty sprawił, że wiele miejsc wygląda tak, jakby wciąż trwały lata trzydzieste.

Kiedy spacerowaliśmy po uliczkach, czując pod stopami krzywiznę starego bruku, który pamięta XIX wiek i dorożki (one wciąż tu są, jak kiedyś do worków z owsem zlatują się chmary wróbli), przypomniał mi się „Wysoki Zamek” Lema, jego autobiografia z czasów lwowskiego dzieciństwa. Bohater akurat w wieku mojego syna i jak on wrażliwy na zadziwiające niespodzianki rzeczywistości. Lem pisał o lwowskich zapachach – woniach niemal namacalnych, podstępnie wypełzających spod drzwi kawiarenek i sklepów korzennych, wabiących do cukierni, czasem w ciemne podwórka. Ulegliśmy im także my, racząc się lwowskim plackiem z ciasta miodowego, z kremem i suszonymi śliwkami. Ta sama dziecięca ciekawość popychała nas w zaułki, kazała podglądać życie w podwórkowych studniach przez niedyskretnie uchylone bramy. Dosłownie na każdym kroku dokonywaliśmy jakiegoś odkrycia. Na froncie szarej kamienicy, niezrażona towarzystwem łuszczącej się farby, tablica upamiętniająca Fredrę, w podwórzu inskrypcja dotycząca Artura Grottgera. Gdziekolwiek spojrzeć, wyzierają stare polskie napisy: „Mydlarz”, „Uważaj, schody” albo stylizowany „Fryzjer”, który znów ujrzał światło dzienne, bo odpadł płat farby.

Obejrzeliśmy to, czego pominąć nie sposób: ratusz, kamienice na Rynku: Czarną i Sobieskich, kościół ormiański, katedrę, kaplicę Boimów, Operę. Tę ostatnią jedynie z zewnątrz, ale obiecałam sobie, że gdy tu wrócę, wybiorę się na spektakl, usiądę na widowni. Tym razem przysiadaliśmy na ławkach ze zdobnymi kutymi oparciami w kształcie lwów, chłonąc atmosferę i przypatrując się przechodniom. W niedzielne przedpołudnie spacerowali niespiesznie, zajadając się lodami (lodziarzy wyjątkowo tu wielu), przystając przy kioskach z gazetami, które wyglądają jak przeniesione z filmu o Szczepku i Tońciu.

Z kolei na straganach przy Rynku i w bocznych uliczkach rozłożyli swoje skarby antykwariusze. Lwów od zawsze był ośrodkiem akademickim i centrum wydawniczym. Do dziś bez trudu można tu znaleźć perełki: liczące dziesiątki, jak nie setki lat woluminy, i po polsku, i po ukraińsku. Nieśmiało dotykałam pożółkłych kart. Gdyby nie to, że zabytków nie można przewieźć przez granicę, pewnie skusiłabym się na zakup.

W centrum Lwowa kursują tramwaje. Za 1 hrywnę (45 groszy) można przejechać spory kawał drogi. Ale co to za jazda! Wagony poruszają się po starych torach z prędkością 5 km na godzinę, majestatycznie i z godnością. Do niedawna w tramwajach urzędowały babuszki-konduktorki w kolorowych fartuchach. Z długich rolek odrywały małe bileciki. Na obiad zatrzymaliśmy się w lokalu u pani Stefy, by spróbować barszczu ukraińskiego. Smakował doskonale, lecz inaczej niż w Polsce. Zajrzeliśmy do kawiarni Szkockiej, gdzie przesiadywał Stefan Banach, twórca słynnej lwowskiej szkoły matematycznej. Ponoć pisał wzory na kawiarnianym stoliku, a gdy zabrakło miejsca, ścierał i pisał następne.

Ostatni punkt naszego pobytu we Lwowie, obowiązkowy dla wszystkich Polaków, to Cmentarz Łyczakowski. Przy bramie babuszka-bileterka (lwowskie babuszki, zawsze takie same) po polsku wyjaśniła, jak iść, by trafić do najsławniejszych. Turystów było niewielu, jeszcze mniej odwiedzających swoich bliskich. Odnaleźliśmy grób Banacha, Konopnickiej. Paliliśmy lampki, wsłuchując się w ciszę. Jeszcze tylko sąsiadujący z Łyczakowskim Cmentarz Orląt, w popołudniowym słońcu jaśniejący bielą odrestaurowanych nagrobków. I refleksja nad czasem, który dla tych chłopców zatrzymał się, gdy mieli po kilkanaście lat.

Wiele prawdy jest w stwierdzeniu, że gdy ktoś raz odwiedzi Lwów, będzie chciał do niego wrócić, i to niejeden raz. I ja jestem pewna, że tu wrócę. Nie na dzień czy dwa, lecz na dłużej, by poczuć genius loci, przekonać się znów, że są takie miejsca, gdzie prawa czasu nie obowiązują.

Zobacz także: