Zakochać się można od razu: w tych wulkanicznych wyspach jest coś, co przyciąga jak magnes, coś, co sprawia, że chce się tu ciągle wracać. Co to jest? Nie wiem. Może ocean, z którym tutaj trzeba rozmawiać? Góry? Albo muzyka, kabowerdyjska morna, z tą bolesną, ale i słodką tęsknotą za czymś nieokreślonym.

Zaledwie cztery i pół godziny lotu od Lizbony i przenosisz się w zupełnie inny świat. To już nie Europa, lecz i nie Afryka, choć geograficznie archipelag do niej należy, położony zaledwie 600 kilometrów od brzegów Senegalu. Samolot zniża się nad krajobrazem wręcz księżycowym, pod tobą ziemia mieni się wszystkimi odcieniami beżu, brązu, żółci, pustynnego złota. Zieleni na niej nie ma. Ten, kto – poniekąd zgodnie z nazwą – wyobrażał sobie zielony, soczysty gąszcz, będzie zawiedziony. Tak jak Portugalczycy, którzy przypłynęli tu w XV w. Mieli nadzieję na tropikalny raj, podobny do tego z Madery. Pierwszą z odkrytych wysp archipelagu nazwali Boa Vista – piękny widok. Ale wyspa okazała się pustynią, na którą wiatr przynosi piasek z Sahary. Dziś znana jest z morskich żółwi. Przypływają tutaj samice z całego świata, żeby na plażach Boa Vista złożyć jaja. W jedną, jedyną noc w roku dzieje się magia. Żółwiątka wykluwają się z jaj i wszystkie wędrują w stronę morza. Jeśli tylko będziesz mogła, zobacz to koniecznie. Warto się pośpieszyć, bo wokół przybywa hoteli z basenami, identycznych jak wszędzie indziej na świecie. Żółwice mają coraz mniej miejsca dla siebie. Choć trzeba przyznać, że kabowerdyjczycy bardzo dbają o przyrodę, żółwie objęli ochroną.

Będąc na Cabo Verde, nie sposób uciec od historii. Pięć stuleci temu, gdy dotarli tu portugalscy odkrywcy, wyspy były bezludne: skrawki wulkanicznej ziemi rozrzucone po Atlantyku lub, jak mówi legenda, łzy Boga, który stworzył Afrykę, popatrzył na nią i zapłakał. Marynarze sprowadzili wszystko, co potrzebne im było do życia: narzędzia, trzcinę cukrową, drzewa owocowe, bydło. A z afrykańskiego interioru – niewolników, którzy byli tu przeładowywani na statki do Ameryki. Część z nich została i dzisiejsi mieszkańcy wysp to niezwykła mieszanka genów afrykańskich z europejskimi. Czekoladowa skóra, kruczoczarne włosy, a oczy jak niebo – tu nikogo to nie zaskakuje. Tak jak rosyjskie imiona, które noszą roześmiani afrykańscy chłopcy, boso biegający po rozgrzanych portowych ulicach: Sasza, Iwan. Gdy w latach 70. XX w. Portugalczycy wycofali się ze swoich zamorskich terenów, nabrał na nie apetytu Związek Radziecki. Do dziś spotkać można ślady tamtych czasów: rdzewiejące wraki uazów porzucone na pustynnych bezdrożach. Jeśli będziesz kiedyś na Cabo Verde, przekonasz się, jak wiele tam kontrastów. Każda wyspa jest inna, choć wszystkie mają pochodzenie wulkaniczne. Ale najbardziej przypomina o tym wyspa Fogo – wulkan wznoszący się ponad oceanem, z ciągle dymiącym kraterem. Władze zbudowały dla jej mieszkańców bezpieczne osiedla, ale oni nie chcą opuścić swoich domostw uczepionych zboczy wulkanu.

Z kolei na Brava w miasteczku Nova Sintra poczujesz się, jakbyś w jednej chwili znalazła się w Portugalii dwieście, trzysta lat temu. Pokolonialne budynki z balkonami i patio, ryneczek, na środku fontanna. Zupełnie inna jest Sal – wyspa soli. Są tam historyczne solarnie (można zobaczyć je w ciągu paru godzin), kilka barów, hotele i plaże, plaże, plaże. Jeżeli nie pływasz, nie nurkujesz, nie lubisz kolorowych drinków, nie masz co tam robić. Dlatego z Sal koniecznie trzeba popłynąć dalej. Typową, starą łajbą, którą ocean buja na wszystkie strony. To dopiero frajda! Od biedy nowoczesnym katamaranem na Santo Antão. Ta wyspa jest dziwna. Wita cię zupełnie płaska. Ani śladu wzniesień czy klifów, woda wylizuje brzegi. Po godzinie jazdy aluguerem (to miejscowy transport publiczny) widzisz, że kolory wokół stają się bardziej soczyste. Znienacka wyrastają góry, jedziesz wąwozami, korytarzami wśród skalnych ścian. W głowie się kręci, bo miejscowi kierowcy bywają szaleni.

Tam, gdzie kończy się wyspa, kończy się też archipelag, bo Santo Antão jest najbardziej wysunięta na zachód. Robi się chłodno i pusto, nagle gdzieś zniknęli ludzie, którzy wysiedli z aluguera. Masz wrażenie, że jesteś na końcu świata, sam na sam z oceanem, który mówi coś do ciebie, mruczy, rozbijając się o urwisko klifu. Jeśli ocean cię nie zahipnotyzuje i zdołasz się od niego odwrócić, zobaczysz przepiękne góry. Jest tam mnóstwo tras pieszych, które prowadzą kamiennymi ścieżkami, przez pozornie niedostępne zbocza poprzecinane wąwozami – ribeira. Wędrując nimi od morza do nieba, wspinasz się na wysokość prawie dwóch tysięcy metrów. Ogołocone z zieleni szczyty i tropikalne słońce – tak, to w każdym wędrowcu budzi respekt. Dlatego warto mieć przewodnika. Moim był miejscowy chłopak. Uśmiechnięty, niezwykle sympatyczny. Pokazywał, tłumaczył: papaja, kawa, a tu rośnie maniok, kilka rodzajów bananowców. Widać było jego dumę, że może mnie oprowadzać, dumę ze swojego kraju.

Tę dumę na Cabo Verde czuje się na każdym kroku. I w Praia, stolicy, gdzie w witrynach sklepowych, na koszulkach, ręcznikach, wszędzie są kabowerdyjskie flagi. I w maleńkich wioskach uczepionych skał. Ich mieszkańcy witają cię tu z wielką serdecznością. Chcą jak najwięcej pokazać: figurkę Matki Boskiej, swoich kuzynów i ciotkę, która znała Polaka. Polska, Polska – powtarzają i głaszczą po ręku, żebyś wiedziała, jak dobrze ci życzą. Są ciekawi świata, otwarci, pogodni, choć nie mają łatwego życia. Zwłaszcza kobiety. To one ze skalistych zboczy wyrywają mikroskopijne tarasowe poletka, a to, co na nich rośnie, podlewają wodą, którą przynoszą na głowach. Bo deszcz pada tylko dwa razy w roku. Ale gdy pada, trzeba to widzieć. Koniecznie! Ludzie wybiegają z domów, sklepów. Tańczą, chwytają w dłonie strugi. Ulewa jest gwałtowna, ulicami płyną spienione, bure potoki i szybko znikają gdzieś w oceanie. Tak, będę wracać na wyspy. Inaczej niż dotąd, bo nie zobaczę się z Cesárią. Piosenkarka zmarła w zeszłym roku. Dla mnie skończyło się coś w życiu, Cabo Verde zawsze będzie miejscem niezwykłym. Tam dojrzewała ta szczególna przyjaźń. Ale to już inna historia.