Zapisane na blogu Anity Stojałowskiej, 15 marca 2010 roku: „Ten dom zauroczył mnie całkowicie. Pozwalam mu na wszystko, bo ma temperament i włoski luz, choć jednocześnie jest wymagający i kapryśny. Bez namysłu zostawiłam dla niego kraj, przyjaciół i pracę. Pokochałam go do szaleństwa i czasem zastanawiam się, jaki będzie koniec tej wielkiej miłości. Bo przecież on i ja nie jesteśmy już dziećmi, każde po przejściach i z przeszłością, obydwoje wiemy, że nic nie trwa wiecznie. Ale dopóki mamy ochotę, niech trwa ten nasz bal do utraty tchu. Byśmy potem nie żałowali, że coś nas minęło bezpowrotnie”.

– Nie żałuję! – mówi Anita Stojałowska, kiedyś specjalistka do spraw reklamy, obecnie pisarka, właścicielka domu w toskańskim miasteczku Sansepolcro, zajmująca się wraz z mężem wystrojem wnętrz. – Kiedyś, gdy mówiłam Toskania, myślałam: aromatyczna kawa, dobre chianti, poranne ciepłe rogaliki. Innymi słowy – la dolce vita. Lecz – jak mawia nasz włoski przyjaciel Renato – la dolce vita to ciężka tyrka. Tego się tutaj nauczyłam: tylko od nas zależy, ile w naszym życiu słodyczy, ale ile goryczy.

Nie można bać się marzeń. Bez nich życie byłoby smutne – uważa Anita, inowrocławianka, która zawsze marzyła o odkrywaniu świata. Spanikowaną rodzinę, która ruszała na poszukiwanie zguby, uprzedzał zwykle wąsaty milicjant. Przyprowadzał uciekinierkę do domu, patrzył groźnie i wystawiał rodzicom mandat na 20 złotych. W domu uciekinierka z pasją zajmowała się tym, co lubi najbardziej – czytaniem. Ma 10 lat, gdy pochłania matczyne kryminały, 12 – gdy poznaje Stachurę, 13 – gdy kończy Dostojewskiego oraz Hemingwaya. Potem zachwyca się Wojaczkiem, a wiersze miłosne Jacques’a Préverta powodują, że opędza się od szkolnych obowiązków jak od natrętnej muchy. Później ma ważniejsze sprawy na głowie. Zakochuje się w chłopaku, który tłumaczy piosenki Cohena, gra na gitarze, jest outsiderem i dziwakiem, co dodaje mu tajemniczości. Anita godzinami spaceruje z nim po mieście i mijając patrole wojska (jest stan wojenny), rozmawia o literaturze i ciepłych krajach. Potem, gdy już studiuje, ten chłopak zostaje jej mężem i razem emigrują do Grecji.

– Szybko się przekonuję, że sprzątanie greckich mieszkań nie jest moim przeznaczeniem – mówi. Rodzi syna i niedługo po tym organizuje w Atenach pierwsze prywatne przedszkole. Wydaje wszystkie oszczędności, aby kubeczki do mleka były żółte, stoliki zielone, a zabawki nowe i wesołe. Postanawia, że emigracyjnego, szaro-taniego życia nie wpuści za próg. W wolnych chwilach pisuje do polonijnej prasy i zamawia książki z paryskiej „Kultury”. Na początku lat 90., upojona polską wolnością, wraca do kraju. – Trafiłam w sam środek rozpasanej prywatnej inicjatywy i wszechobecnych metalowych „szczęk”. Ta powszechna energia była fascynująca – wspomina.

Niebawem po raz drugi zostaje mamą, a rok później zaczyna rozglądać się za pracą. Jej męża pochłania korporacyjne, intensywne życie. Jeszcze razem osiedlają się w Gdańsku, ale historia ich związku już się kończy. – Banalnie, gorzko i bez złudzeń, jak w średniej jakości powieści – odnotowuje Anita. Nie myśli o nowej miłości, ale ona pojawia się niespodziewanie, gdy Anita zaczyna pracować w trójmiejskiej agencji reklamowej. Ten mężczyzna jest artystą, maluje obrazy, ma piękny profil i jasne, miękkie włosy. Krzysztof jest absolwentem gdańskiej ASP. Anita nie lubi harlequinów, powie więc tylko, że pasują do siebie jak ulał.

– Nasz pierwszy wspólny dom? Na wsi na Żuławach. Otoczony zapuszczonym ogrodem, zniszczony, wilgotny. Ale przywróciliśmy mu blask – opowiada. – Perełka! – zachwycają się domem znajomi, którzy chętnie wpadają na weekendy. Drewniane podłogi skrzypią cicho, w kominku pali się ogień. Czego chcieć więcej? Lecz po pięciu latach Anita i Krzysztof sprzedają bez żalu swój skarb, przenoszą się do Sopotu i oddychają z ulgą: mimo uroczych wrześniowych mgieł, zapachu ziemi i jajek prosto od kury codzienne długie dojazdy do pracy już dawno straciły swój urok przygody. – Piękne jest życie mieszczucha – cieszą się oboje, moszcząc się w nowym gniazdku. potem jadą na wakacje do Włoch, które odmieniają ich życie.

– Włochy nas zauroczyły! Zadziwieni własną nieroztropnością zamarzyliśmy, aby tu zamieszkać – opowiada Anita. Nie było ich stać na apartament w Siennie, byli zdani na coś do remontu, w małej miejscowości, z odpowiednią szkołą dla córki, która w Polsce chodziła do liceum plastycznego. Gdy w sercu toskańskiego miasta Sansepolcro zobaczyli zrujnowaną, ale pełną magii XV-wieczną kamienicę, od razu się zachwycili.

Zobacz także:

– Decyzja była szybka: sprzedajemy mieszkanie w Sopocie, bierzemy kredyt i rzucamy się w nieznane. Nie sprawdziliśmy oczywiście, czy w tym basenie jest woda – śmieje się Anita. – Czuliśmy się oszołomieni własną odwagą. Ta ruina miała szczęście, potrzebowała takich szaleńców-straceńców. Zalane sufity, odpadające tynki, cieknący dach. Szliśmy na tę wojnę, zaopatrzeni jedynie w polską fantazję i wiarę we własne siły.

Anita i Krzysztof założyli, że uporają się z remontem w rok. – To było naiwne – przyznają. Na budowie spędzili dwa lata, w trakcie których z nieba trafiali do piekła, i odwrotnie. Chwile euforii przeplatały się ze stanami zwątpienia. Anita wszystko opisywała na swoim blogu, ujawniając talent literacki. Oto przykład jej pióra:

„Dom ma zmysłowy powab, co jakiś czas odsłania małą tajemnicę, aby tym mocniej przywiązać do siebie. Zachwyca drobiazgami, jak prezentami danymi bez powodu; a to słońce wpadnie do holu przez ozdobną kratę i na ścianie pojawi się niespodziewany wzór, a to spod kurzu i trocin wyłoni się w jadalni fragment ceglanej podłogi, jak położony przez kogoś obraz”.

Na blogu pojawiły się też wyznania dramatyczne, choćby takie: „Szczerze mówiąc, mam dość. Najchętniej rzuciłabym tę budę i wyjechała gdzieś w dal. Siną i wyremontowaną. Nie mam ochoty wstawać, bo wiem, co mnie czeka: malowanie okiennic i felców w drewnianej podłodze, szlifowanie desek... Ostrzegam wszystkich chętnych do remontowania domu w Toskanii: dwa lata, dłużej się nie da, potem już tylko szaleństwo, depresja, rozwód, picie wódki i mocny sznur”.

– Ratowały nas małe triumfy, jak ciepła woda w kranie, kolor w jadalni na ścianie, światło w holu, wycieraczka przed drzwiami, wieszak na płaszcze. Niby drobiazgi, ale zbierane jak najdroższe kosztowności – opowiada Anita. Po dwóch latach kosztowności było tyle, że kamienica przeobraziła się z ruiny w niezwykłe miejsce do życia. Anita i Krzysztof stworzyli arcydzieło. Odkryli kamienną studnię w środku domu i oświetlili ją, żeby każdy mógł do niej zajrzeć. Odsłonili w kuchni portal pochodzący z XII wieku. W jadalni zachowali olbrzymi kominek, w którym kilkaset lat temu bez trudu pieczono w całości spore cielę. –

Dom też jest spory: 3 piętra, 4 sypialnie, 5 łazienek, salon, kuchnia, jadalnia, taras – wylicza gospodyni. – Po co mi tyle? Chyba, żebym mogła odreagować dzieciństwo w małym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty – śmieje się i przypomina sobie, że przyjaciółka zapytała ją kiedyś z troską: „Co ty będziesz robić w tej Toskanii?”.

– Odpowiedziałam, że nie wiem, ale na pewno pomysły się narodzą. No i się narodziły – opowiada Anita. Postanowiła stworzyć w średniowiecznych murach pensjonat Bed&Breakfast. Nazwała go „L`Erbario”, czyli Zielarnia. Stwierdziła, że tak jak kiedyś w jej przedszkolu w Atenach tu też nie będzie kompromisów: pościel ma być pachnąca, ręczniki miękkie, a kawa aromatyczna. – A na stole w kuchni rogaliki prosto z piekarni, toskańskie salami i pyszne sery – wylicza Anita, która od trzech lat przyjmuje gości (wielu z Polski) i dba o nich jak o rodzinę. Któregoś dnia przyłapała się jednak na myśli, że w jej życiu zrobiło się za spokojnie.

Ogarnęła ją potrzeba, aby haust świeżego powietrza zmiótł ją z utartej ścieżki. Anita nazywa ten stan niepokojem duszy. Objawy są takie: gdy jest zbyt przewidywalnie, Anita zaczyna rozglądać się za nowym wyzwaniem, staje się zamyślona i jednocześnie pełna energii. – Tym razem jednak „nowe” samo mnie znalazło. – Anita wspomina, jak to odwiedziła ją pewna Angielka. Okazało się, że ma kilka nieruchomości, które kupiła jako lokatę kapitału. Widząc ich dom, zapytała, czy Anita z mężem podjęliby się ich remontu i aranżacji. – Ledwo opadł kurz i wyschła farba w naszym domu, a my znów wpakowaliśmy się w budowę. Potem w następną i następną. Teraz jest to XIII--wieczny zamek w Umbrii, piękny i prestiżowy. Ale czy to załatwia sprawę? Czy czuję się odmieniona i świeża jak wychodzące z ziemi szparagi? Ależ skąd. Pytania wciąż się kłębią i wirują wokół nas jak piórka na wietrze – mówi Anita.

– Nie tak dawno, parafrazując Leonarda Cohena, napisałam na swoim blogu, że świat to wielka studnia życzeń. Miejsce, gdzie większość czasu upływa nam na marzeniach. Marzymy o lepszym życiu, lepszym partnerze i nowych, lepszych perspektywach. Ale wystarczy przecież się odważyć. Pokonać strach przed nieznanym, zostawić ciepły fotel, włożyć wygodne buty i ruszyć w drogę. Bo jedno jest pewne: ważne jest tylko to, co przed nami. Reszta to tylko coraz bardziej zakurzona historia, i nic więcej.