Krew i uroda idą u niej w parze: są południowe. Kiedy Kasia Glinka mówi, że marzy, by wystąpić u Almodóvara, błyszczą jej oczy. Tymczasem gra Romę w serialu „Tancerze” i Kasię Górkę w „Barwach szczęścia”. Przyznaje: lubi, gdy wokół wiele się dzieje. Może dlatego, że przez kilka lat czekała na propozycje, a one zdarzały się rzadko, mało ciekawe, lub wcale. Ale dzięki tym przeciwnościom nauczyła się umiejętności walki o swoje.
– Dziś wiem, że na pewne sprawy lepiej poczekać, zapracować niż ot tak, dostać je w prezencie od losu. Wszystko przecież dzieje się po coś – mówi. Już jako mała dziewczynka marzyła o życiu niebanalnym. O pracy, która będzie jej pasją, choćby za cenęrozczarowań. Dziś jej definicja szczęścia to spełnienie prywatne i zawodowe. I jest w drodze ku osiągnięciu tej harmonii.

Determinacja

W najnowszym filmie „Od pełni do pełni” gra wróżkę oszustkę. – Są ludzie którzy potrzebują takiego pokierowania z gwiazd. Ja w magię nie wierzę. W zawodzie i życiu wyznaję zasadę: wziąć sprawy w swoje ręce, żadne czekanie na cud – uśmiecha się. – Uważam, że to jedyna droga. Dobra rola, dyplom z wyróżnieniem wcale nie oznacza, że kariera stoi otworem i posypią się propozycje. Trzeba o nie zadbać. Do łódzkiej Filmówki zdała za drugim podejściem. Rok wcześniej komisja odesłała ją do domu. Ale ona postanowiła, że jeszcze pokaże, na co ją stać. Przyjechała na rok do Warszawy, by uczyć się w prywatnym studium wokalno-aktorskim. – Miałam 19 lat. Chodziłam grzecznie na zajęcia, wracałam do mieszkania, które sobie wynajęłam, czytałam książki. Żadnego nocnego życia, żadnych imprez – wspomina. – To był czas wielkiej samotności i tęsknoty za przyjaciółmi i bliskimi, którzy zostali w rodzinnym Dzierżoniowie. Siedziałam z kalendarzem i liczyłam dni, kiedy znów pojadę do domu. Ale nie zrezygnowałam. Bo miałam cel: straszliwie chciałam zostać aktorką.

Trudne pierwsze kroki

Zanim jednak to się udało, poznała smak porażki. – Kilka pierwszych lat w zawodzie przesiedziałam, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Pierwszy moment załamania przyszedł zaraz po szkole. Gdy więc znajomi wyjeżdżali do Stanów, do San Diego, zdecydowałam: nic tu po mnie, zabiorę się z nimi. Żeby się utrzymać, zatrudniłam się jako kelnerka. Spędziłam tam pięć miesięcy. Było to świetne i bardzo potrzebne mi doświadczenie. Wiele rzeczy można mówić o Amerykanach, ale oni naprawdę potrafią dodać siły jednostce. To, jak mnie tam traktowano, dało mi wielkiego kopa do działania, by tu, w Polsce, zawalczyć o siebie. W Polsce na starcie słyszysz: nie wyskakuj przed szereg, jesteś nikim, musisz mieć nie wiadomo jakie medale i dokonania, żeby o sobie pomyśleć „jestem fajny”. Bez tego zadowolenie z siebie zostanie odebrane jako buta. A tam wszyscy byli zachwyceni,że w ogóle skończyłam łódzką szkołę filmową! Podbudowali moje poczucie wartości i zasiali wiarę, że nie wolno się poddawać. Pomyślałam: „Dziewczyno, skoro udało ci się urządzić na tym końcu świata, głowa do góry!”. A był to moment, gdy stwierdziłam, że chyba muszę zdobyć inny zawód, może pójdę na psychologię? Wróciła do Polski i zrobiła rundę po warszawskich teatrach. Nic z tego. Zadzwoniła do teatru w Olsztynie i… dostała główną rolę w „Antygonie”. Chciała jednak grać w Warszawie. – Bo tu dla aktora dzieje się najwięcej – tłumaczy. Udało się jej przekonać do siebie dyrektora Teatru Nowego, samego Adama Hanuszkiewicza. Obsadził ją w spektaklu „Eros i Drażnięta”. – Ale czas płynął i sztuki, w których grałam, zaczęły schodzić z afisza. Telefon znów zamilkł na rok. – Pewnego dnia przyszedł moment załamania. Siedziałam w domu i nie chciało mi się nawet sięgnąć po gazetę. Pomyślałam wtedy: „Albo utopię się w tym smutku, albo po raz ostatni zbiorę się i dam sobie jeszcze jedną szansę”. I udało się. Po kilku castingach dostała rolę w „Śnie nocy letniej” w Teatrze Polskim. A wkrótce, także dzięki determinacji, etat w teatrze Kwadrat. – Pamiętam moją rozmowę z jego dyrektorem: „Proszę pana, no co ja mam panu powiedzieć? Jestem fajna i naprawdę zasługuję na szansę! Mnie tak strasznie zależy, że ja pana nie zawiodę” – śmieje się dzisiaj. Po drodze wytrwale zaliczała castingi do seriali i filmów. Wygrywała je, ale ostatecznie grał ktoś inny. – Pamiętam taką sytuację: reżyser filmu bardzo chciał pracować ze mną, ale z różnych powodów wybrano kogoś innego. W pierwszej chwili się poryczałam. Potem stwierdziłam: najwyraźniej to nie było dla mnie. Uważam, że każdy ma swoją drogę i swój czas, jedyna rzecz, jaką mogę zrobić, to się nie poddawać. I nie przespać momentów, kiedy w moim życiu może wydarzyć się coś ważnego – tłumaczy aktorka. – Nauczyłam się nie załamywać rąk. I nie zwalać wszystkiego na tzw. karmę. Jasne, zazdroszczę tym, których droga do zawodu była ciut łatwiejsza, którzy już w szkole dostali szansę, i jeszcze ją wykorzystali. Ale może ja musiałam najpierw podszlifować warsztat, nauczyć się pokory? – zastanawia się. – Dumna jestem, że nie ma we mnie poczucia rywalizacji. Tak jak uczyli mnie rodzice, skupiam się na tym, by swoje robić najlepiej jak potrafię. Do tego umiem czerpać z pracy frajdę. Miło jej, gdy ludzie rozpoznają ją na ulicy.– Czasem wydaje mi się to wręcz irracjonalne. Wychodzę z teatru, myślę, gdzie zrobić zakupy, a tu nagle łapie mnie za rękaw jakaś pani, ściska, całuje i prosi o zrobienie sobie
ze mną zdjęcia. Kiedyś pewien pan przejechał w mrozie i śniegu kilkaset kilometrów do Katowic, gdzie grałam spektakl, tylko po mój autograf na zdjęciu, które kiedyś gdzieś ze mną sobie zrobił. W takich sytuacjach myślę: „Mój Boże, czy ja ratuję świat, że ludzie okazują mi taką sympatię?”.

Dom

Niezależność i umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach zawdzięcza rodzicom. Na ich wspomnienie się rozpromienia. – Od dziecka miałam swoje zdanie. I rodzice pozwalali mi na to. Dawali swobodę. Ufali. To mnie ukształtowało. Nie znaczy, że byłam egoistycznym dzieckiem bez wyznaczonych granic, rodzice po prostu nie zabijali mojej indywidualności. Wypuszczali w świat. Pozwolili na odrębność, nie ingerując w moje życie. Dlatego ja nie przeżyłam buntu młodzieńczego. Nie miałam przeciwko czemu.

Wielka miłość

Poznali się w samolocie lecącym z Wiednia. Wracała z rodzicami z wakacji w Indonezji, gdy wśród pasażerów wypatrzyła przystojnego bruneta. – Zerkałam na niego, on na mnie, ale faktycznie to ja zrobiłam ten pierwszy krok. Zagadnęłam go – uśmiecha się do wspomnień. – Co w mężczyznach lubię? Inteligencję, poczucie humoru. Skłamałabym, mówiąc, że wygląd nie ma znaczenia! Lubię wysokich brunetów. Z ładnymi dłońmi. Z Przemkiem, biznesmenem, jest od siedmiu lat. – Nie jesteśmy parą, która non stop pije sobie z dzióbków. Dajemy sobie przestrzeń. On nie czuje się dobrze w blasku fleszy, więc nie ciągnę go na show-biznesowe bankiety – mówi. Dlatego bulwarówki oskarżyły Kasię o zdradę i wróżyły koniec jej małżeństwa, kiedy na kilku imprezach pojawiła się z ciemnoskórym kolegą z planu. – Okazało się, że w Polsce nie można przyjaźnić się z facetem, jeśli ma się męża – kwituje z ironią. – Z początku przerażało nas, gdy siadaliśmy z Przemkiem przed komputerem i czytaliśmy po raz kolejny, że się rozwodzimy. Jak można ingerować w cudzą prywatność, wypisując takie kłamstwa! Dziś to nas śmieszy. Jednak największym sprawdzianem ich uczucia był amerykański epizod Kasi. Tuż przed powrotem do Polski śliczną kelnerkę wypatrzyła pracownica dużej agencji modelek, tzw. skautka. – Zaproponowała próbną sesję. W Stanach modeling często otwiera drogę do Hollywood. Mogło coś z tego wyjść,choć nie musiało. Miałam dylemat: zostać w Stanach jeszcze kilka miesięcy i walczyć o role w filmach, czy wrócić do Warszawy, gdzie czekał Przemek? Wróciłam. To był początek naszego związku, w tej fazie nie wierzę
w bycie ze sobą na odległość. A ja w nim widziałam człowieka, z którym chcę być. Nie mogłam ryzykować. Czy żałuję? – zastanawia się chwilę. – Może czasem… Choć staram się nie myśleć nigdy, co by było, gdyby. Bez sensu. A dzięki tamtej decyzji mam dziś męża, z którym czuję się szczęśliwa. Magda Margulewicz, aktorka i przyjaciółka Kasi, wspomina, że już w łódzkiej szkole Glinkę było widać i słychać: – Przy całym swoim szaleństwie to bardzo poukładana osoba, ze zdrowym podejściem do życia. Szczera do bólu, ale nie po to, by zrobić komuś krzywdę. To rzadka dziś cecha, ja akurat to cenię. – Lubię w sobie spontaniczność, bez zastanawiania się, „czy wypada, czy mogę” – mówio sobie Glinka. – Owszem, potrafię wypalić prosto z mostu. Często moja bezpośredniość brana jest za arogancję albo gwiazdorzenie. Czas mnie uczy, że w pewnych sytuacjach lepiej ugryźć się w język. Ale gdy ktoś celowo nadeptuje mi na odcisk, nie chowam głowy w piasek. Umiem być bojowa.

Wolny duch

Nie usiedzi w jednym miejscu. – Nie potrafię! – śmieje się. – Jestem typem sportowym. Jeśli narty, to carvingi i jazda „na krawędzi”. Jeśli woda, to windsurfing w Egipcie, kitesurfing albo nurkowanie, mimo że pod wodą dopada mnie klaustrofobia. Jazda na łyżwach w telewizyjnym show też była wyzwaniem. Nawet jeśli prowadzę samochód, to z nogą na gazie, często zmieniając pasy. Gdy tylko może, jeździ rowerem na Okęcie, by z innymi spottersami, fanami lotnictwa, patrzeć, jak startują samoloty. – Marzę, by zrobić kurs pilotażu. Gdyby nie było tam tylu obliczeń i wykresów, do których przydałby się umysł ścisły… Przyznaje: nie umiałaby już żyć w tak małej miejscowości jak Dzierżoniów. – Zbyt sennie, za wolno – kręci głową. – Nawet teraz, kiedy mam dużo pracy, a wypadną mi dwa dni wolnego, nie zalegam na kanapie, tylko pakuję się i gdzieś jadę. Ale nic nie wiadomo! Nie wiem, co będę robić, gdzie mieszkać za pięć lat, bo mam wiele pomysłów na życie. Adrenaliną są dla niej podróże. Nie te z biura, z przewodnikiem i dobrymi hotelami. Trasę miesięcznych wypadów ustalają sami z mężem. Była już na każdym kontynencie. W Australii sama pokonywała dżipem rzekę pełną krokodyli. – Nosi mnie! Mogłabym mieć dom w Hiszpanii czy Włoszech, w Ameryce. Lubię przeprowadzki. Nie przywiązuję się do jednego miejsca. Nie myślę, że skoro mieszkam tu, to na całe życie. Jestem w stanie zabrać ze sobą kilka rzeczy do plecaka, przenieść się, poznać nowych ludzi. Umiem wszystko zaczynać od początku.