Przede mną ambitna trasa – ponad 10 tys. km w 4 tygodnie. Jak się szybko przekonałem, współczesny, ograniczony czasowo traper najczęściej podróżuje samolotem albo samochodem. Od czasu do czasu przesiada się też na prom. Własnych nóg używa w ostateczności – jeśli nie zamierza tu zostać na dłużej.

Pogoda w Anchorage jest iście hawajska, zakładam więc strój raczej plażowy i wynajętym samochodem wyruszam do miasteczka Homer, królestwa halibuta. Ściągają tu wędkarze z całego globu, żeby zapolować na naprawdę dużą rybę – nawet dwumetrową, ważącą ponad 200 kg. Ci mniej zaprawieni w bojach mogą stanąć nad zatoczką na tzw. „pitcie” i łowić mniejsze okazy. Świeży halibut z rożna w Homer to raj dla podniebienia.

Po sportowych zmaganiach warto złożyć wizytę w Salty Dawg Saloon. Podłogę w nim zaścielają stare trociny, a sufit i ściany zdobią banknoty dolarowe oraz majtki i staniki pań, które tu kiedyś złożyły wizytę. Atmosfera w barze jest luźna. W nagrodę za „one free drink” damy często ściągają bieliznę i otrzymaną od barmana pinezką przypinają ją do wolnego miejsca.