Każdego roku w Polsce powstaje około 40 filmów fabularnych, telewizje produkują drugie tyle seriali. Żeby je wszystkie obsadzić, potrzeba całej armii ludzi – do ról głównych, drugoplanowych, statystów. Szanse mają nie tylko profesjonalni aktorzy – dziś filmowcy cenią też naturalność amatorów. Chociaż zapotrzebowanie jest spore, to jednak dostać się na plan wcale nie jest łatwo. Konkurencja i w tym światku jest ogromna. W rejestrach agencji aktorów i statystów znajduje się prawie 200 tysięcy nazwisk, a marzenie o przygodzie, sławie Kasi Cichopek czy choćby dodatkowym zarobku popycha wciąż nowych chętnych do zgłaszania swoich kandydatur. Zwłaszcza że szanse mają wszyscy, także charakterystyczni, niepełnosprawni, starzy. Jak więc niektórym udaje się dostać role w filmie?

Wielka kariera od... małego ogłoszenia
Anna WRÓBLEWSKA, mama JULII

Szósta rano, środa. Dwunastoletnia Julia Wróblewska szykuje się na plan serialu „M jak Miłość”. W drodze na zdjęcia (mama odwozi ją autem) czyta scenariusz, powtarza rolę. Dziś ma do „zrobienia” cztery sceny, czyli całe popołudnie z głowy. Potem trzeba pojechać do kolegi z klasy, po lekcje. Powrót do domu? Wieczorem. I tak jest średnio kilka dni w miesiącu. – Lecz gdy pytam córkę, czy chce zrezygnować, protestuje: „Mamo, ja kocham grać!” – mówi Anna Wróblewska, mama Julii. Wygrała, bo jest naturalna Aż trudno uwierzyć, że ta miłość narodziła się przypadkiem. – Znajoma znalazła w gazecie ogłoszenie, że szukają dziewczynki do komedii romantycznej „Tylko mnie kochaj”. Namawiała: „Daj dziecku szansę”. Julia miała wtedy sześć lat, a ja nie byłam zachwycona pomysłem. Myślałam, że te wszystkie castingi to jeden wielki blef. Bo do filmu i tak dostanie się tylko ktoś z branży, po znajomości. Ja ich nie miałam – podkreśla Anna. – Na casting poszłam więc z córką bez przekonania. Zwłaszcza że była sobota i planowałam umyć okna. Wchodzimy do budynku, w korytarzu tłum dziewczynek. Wszystkie ubrane jak z żurnala, z fryzurami prosto od stylisty. A moja Julka w zwykłych rybaczkach i skromnej bluzeczce usiadła sobie w kąciku. Zanim przyszła jej kolej, nauczyła się nie tylko swojej kwestii, ale także jej filmowego partnera. Potem ten cały dialog odegrała przed komisją. Wygrała! Byłam ciekawa, dlaczego reżyser wybrał właśnie ją. Powiedział, że jest uroczo naturalna. I że „lubi” ją kamera. Potem posypały się kolejne propozycje, a Julia już nie musiała chodzić na castingi. Myślę, że jedni producenci polecali ją drugim. Czym sobie zasłużyła? Może tym, że gra z wielką radością? W domu roztrzepana, na planie skupiona, od razu wchodzi w rolę – mówi Anna. – Ale przestrzegam inne mamy: to nie jest zajęcie dla każdej dziewczynki. Moja córka też miała problem: fatalnie znosiła popularność. Był czas, że w szkole bała się wychodzić na przerwę, a w domu – na podwórko. Obawiała się ludzi. Na szczęście to minęło.

JAK SIĘ SZUKA DZIECI DO SERIALU?
Ilona Łepkowska scenarzystka („M jak Miłość”, „Barwy szczęścia”)

Ciężko. Nie ma wyspecjalizowanych agencji, które się nimi zajmują, a rodzinne seriale bez młodych aktorów się nie obejdą. Do nas zwykle trafiają dzieci z reklam, co nie zawsze się sprawdza. Niestety, nie możemy sobie pozwolić (jak w przypadku fabuł) na szukanie bohaterów miesiącami. Oczywiście, zdarzają się i utalentowane dzieci, jak np. Joasia Jabłczyńska, dziś już dojrzała aktorka. Czasem jednak rodzice się boją, że praca w serialu, która trwa cały rok, za bardzo będzie kolidowała ze szkołą, i wycofują dziecko z obsady, co nam potem trudno uzasadnić w scenariuszu.

Przepustka do filmu: głos z chrypką Damian Ul ma 13 lat, mieszka w Wałbrzychu. Zagrał główną rolę w „Sztuczkach”. – Casting był w szkole, wcale nie chciałem iść. Koledzy mnie zaciągnęli – opowiada. Reżyserowi spodobał się jego zachrypnięty głos, a w małym urwisie odkrył wielki talent. Nie tylko on: na Festiwalu Filmowym w Tokio Damian dostał nagrodę dla najlepszego aktora! Teraz gra w „Detektywach” i marzy o kolejnych rolach.

Gra w filmie uzależnia? Tak! Ale nie wszyscy kochają amatorów
Edyta HERBUŚ

Niebawem rusza w trasę ze spektaklem teatralnym „Lady Fosse”, w którym gra tytułową bohaterkę. Rozwija się także jej rola w serialu „Samo Życie” – scenarzyści postanowili, że jej postać będzie jedną z ważniejszych w tej produkcji. Na dodatek na swoje 29. urodziny dostała cudowny prezent: debiut w Teatrze Wielkim, w operze „Traviata”. – Za dziesięć lat będę uczestniczyć, wystrojona, w oscarowej gali. W charakterze nominowanej! – śmieje się Edyta Herbuś, aktorka amatorka. – Wiem, o co teraz zapytasz: co czuję, gdy słyszę: „Tancereczka-aktoreczka”? Ból, ale to mnie nie zniechęca. Krytyka nie może wygrać z marzeniami. To moja rada dla wszystkich, którzy chcą grać, choć nie są po szkole aktorskiej. Życzę im odwagi i siły, by nie dali się pognębić. Ileż to razy, gdy wchodziłam na plan, czułam ciężki oddech ekipy, która tylko czekała, aż położę scenę. Widziałam triumf wypisany na ich twarzach: „Zobaczymy, jak sobie, mała, poradzisz”. No i radzę sobie, z roli na rolę coraz lepiej – uważa Edyta. Przygodę z kamerą zaczynała od seriali. Najpierw była „Plebania”, potem „Na Wspólnej”, „Tylko miłość” i „Samo Życie”. – Wszystkie role dostałam z castingu, a nie dlatego, że byłam znana z „Tańca z Gwiazdami” – zastrzega.

Potrafię się zmieniać!
Najtrudniejszy casting? Do kostiumowego filmu rosyjskiego. – Zadzwoniła moja agentka: „Nie uwierzysz, sam Władimir Krasnopolski zaprasza cię na spotkanie!”. Wiedziałam, że szuka kobiety 30-letniej, więc muszę wyglądać poważniej. Spakowałam elegancką sukienkę i szpilki, włożyłam do kosmetyczki ciemną pomadkę. Pojechałam na luzie: w lnianych spodenkach, z włosami spiętymi w kitkę. Dotarłam na miejsce przed czasem. Usiadłam w kawiarni, żeby odsapnąć. Nagle dzwoni asystent reżysera: „Czy to ty siedzisz przy stoliku? Bo my już jesteśmy”. Pomyślałam: „To koniec”. I w tych krótkich portkach oraz kucyku, niczym dziewczę z podstawówki, podeszłam się przywitać. Widzę, jak reżyserowi szczęka opada, ale zgadza się, żebym odegrała parę scen. A potem usłyszałam: „Szukamy dojrzałej kobiety, a z ciebie jeszcze dziewczynka”. „Potrafię być inna, na tym polega aktorstwo. Proszę o pięć minut” – rzuciłam i pobiegłam do toalety. Sukienka, szpilki, kok, czerwona szminka. Wróciłam. „Już lepiej, ale wciąż masz za świeże oczy” – odezwał się Krasnopolski. „Za parę dni prześlę swoje zdjęcia. Proszę mi dać szansę”. Zrobiłam fotki w klimacie lat 20. Tego samego dnia usłyszałam: „Masz tę rolę!”. Morał? Trzeba walczyć do końca!

KTO MA NAJWIĘKSZE SZANSE NA ROLĘ?
Beata Bąk z agencji castingowej STARS

Producenci filmów, seriali, reklam czy programów telewizyjnych najczęściej potrzebują ludzi atrakcyjnych, w wieku 20–50 lat. Czasem, jak np. teraz – do filmu o ludności żydowskiej – szukamy osób charakterystycznych. Stawki dla statystów wynoszą od 30 do 250 zł za nagranie i zależą od produkcji i roli. Można się do nas zgłaszać osobiście, filie naszej agencji mieszczą się w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu.

Zobacz także:

Filmowe emocje? Sprawka mamy
Anna KORDUS

Kto miał taki świetny pomysł? Moja mama. Najpierw zapisała siebie do Agencji Aktorów Nieprofesjonalnych Gudejko, a potem przyprowadziła mnie – opowiada Ania Kordus, studentka UW. – Mama zagrała kilka epizodów w serialach i wycofała się z agencji, bo pochłonęło ją śpiewanie: jest artystką estradową. A ja zostałam i czekałam, aż uśmiechnie się do mnie szczęście – mówi Ania. Stało się! W liceum wygrała casting do serialu „Samo Życie”. I przez trzy lata wcielała się w postać Małgosi. Pokonała startujące do tej roli studentki i absolwentki szkoły teatralnej. – Myślałam, że mam wybitny talent, ale potem dowiedziałam się, że po prostu reżyser szukał „naturszczyka”, który nie będzie mu „leciał Hamletem” – tłumaczy. Czas spędzony na planie uważa za boski. – Po pierwsze, poznałam znanych aktorów: moją serialową mamą była Beata Ścibakówna. Po drugie, zarabiałam. Połowę oddawałam mamie, reszta szła na moje przyjemności. A po trzecie, popularność! Jeszcze dziś dostaję e-maile z prośbą o autograf – opowiada. Gdy starała się o pracę w firmie marketingowej, w CV napisała, że grała w serialu. – Zdjęcia do serialu kręcone są szybko, pod napięciem, więc miałam „podkładkę”, że potrafię pracować w stresie – mówi. I chwali się: – Pracę dostałam.

Za pieniądze ze statystowania podróżuję po świecie
Halina LIPKA-KADAJ

W„Quo vadis” zagrała kobietę z plebsu, w „Popiełuszce” żałobnicę, a w „Generale Nilu” – przekupkę handlującą kurami. – Raz miałam zagrać babcię. Tylko nikt mi nie powiedział, jaką. Dzwonię więc do swej agencji i pytam: „Jaka ma być ta babcia? Wsiowa? Elegancka? Bo nie wiem, jak się ubrać do zdjęć”. Eh, człowiek sam musi o wszystko zadbać – wzdycha Halina Lipka- -Kadaj, 70-latka z Warszawy, emerytowana telefonistka. – W „Defekcie” dostałam takie zadanie: pluć w górę. Ale przed zdjęciami mówię do reżysera: „Ślina jest ciężka, jakim cudem poleci w górę?”. Pokiwał głową: „No tak”. I plułam w dół, na ziemię – opowiada. W Warszawie nie ma chyba castingu, na który by nie poszła. – Wiele z nich wygrywam. Mój patent? Zawsze robię coś więcej, niż chce reżyser. Przykład? Słyszę, że mam zagrać „wycieranie podłogi”. Patrzę, że moje konkurentki pokazują to delikatnie, więc… padam na kolana i trę tak zapamiętale, że omal dziury nie zrobię! Dobrze wypadam, gdy trochę się wygłupiam – opowiada. Co jest najgorsze w tej branży? Konkurencja! – Gdy zaczynałam, dzwonili z agencji: „Czy zechce pani w piątek przyjść na casting?”. Teraz wyznaczają termin, a na castingu tłum taki, że godzinami trzeba czekać w kolejce – mówi. Ale warto. Za epizod dostaje 300, czasem 1500 zł. – Wszystko odkładam na wycieczki. Byłam już w Indiach, Meksyku, USA. Teraz zbieram na Etiopię.

Wiadomość e-mailowa od Danuty i Andrzeja Gliwiczów, emerytów z Kielecczyzny, którzy każdą zimę spędzają w Indiach i grają tam w filmach: „Jesteśmy w Gokarnie nad Morzem Arabskim. Dopiero wiosną wracamy do Polski. Póki co zapraszamy do nas: na plażę i świeżutkie homary :)”.

Białe twarze są tu w cenie
– Pani nam zazdrości? Nie ma czego. W Indiach każdy biały ma szansę na rolę, bo zapotrzebowanie na europejskie rysy jest ogromne – tłumaczy pan Andrzej. – Tu produkuje się kilkaset filmów rocznie, a do każdego potrzeba białych. Przecież Hindus nie zagra brytyjskiego kolonizatora. A ja, ze swym nobliwym wyglądem, świetne wypadam też w roli dżentelmena – śmieje się. Pan Andrzej i jego żona byli już w indyjskich filmach osadnikami na Dzikim Zachodzie, on szwajcarskim sędzią, ona damą uczestniczącą w procesie nieszczęśliwie zakochanego Hindusa, grali też brytyjskich kolonizatorów. W jaki sposób trafili do Bollywood? – Gdy byłem pilotem w Locie, często latałem do Indii. Podobało mi się tam, mojej żonie również. Na emeryturze przenieśliśmy się z Warszawy na wieś. Szybko jednak do nas dotarło, że wieś zimą nam nie odpowiada. To gdzie by tu przezimować? Stanęło na Indiach, bo tam ciepło i tanie życie. O bilet na samolot nie musiałem się martwić: przysługiwał mi raz w roku ulgowy – mówi. W Bombaju Gliwiczowie zamieszkali w tanim schronisku prowadzonym przez Armię Zbawienia. Poznawali Indie, zaprzyjaźniali się z ludźmi, odpoczywali. A któregoś dnia dostali niezwykłą propozycję. Było tak: jedli właśnie śniadanie, gdy podszedł do nich agent filmowy z propozycją zagrania w filmie. – Słyszeliśmy o Bollywood, ale do głowy nam nie przyszło, że możemy występować przed kamerą – przyznają. – Skoro jednak nadarzyła się okazja, to czemu nie? – mówią. Zaintrygowani zgodzili się wystąpić w obrazie „Ajnabee” („Nie ufaj obcemu”), historii hinduskiej pary spędzającej miesiąc miodowy w Szwajcarii. Idylla zakończyła się podejrzeniem o morderstwo i aresztowaniem świeżo upieczonego męża. Pan Andrzej wcielił się w postać sędziego, jego żona znalazła się wśród sądowej publiczności. – Sędzia miał mówić po francusku. Nie znam tego języka, uprosiłem reżysera, żeby skrócił mój dialog. Zgodził się – wspomina pan Andrzej. W filmie scena wyglądała tak: sala sądowa, adwokat oznajmia: „Wzywam na świadka mojego klienta”. „D’accord” – zgadza się lakonicznie sędzia. To cała kwestia pana Andrzeja. Myślał więc, że na tym epizodzie jego kariera się skończy, ale posypały się kolejne zlecenia. I to jakie! Na planie „Babulu” („Ojciec narzeczonej”) poznał razem z żoną największą gwiazdę Bollywood: Amitabh Bachchan. – To ktoś w rodzaju naszego Michała Wiśniewskiego. Tylko starszy i naszym zdaniem bufonowaty – mówią. Zdjęcia trwały tydzień. – Tańczyliśmy w dyskotece, w której bawił się tytułowy bohater. Ubrano mnie w spódnicę i buty na obcasie. Pierwszego dnia ekipa dba o detale, ale później nikt nad tym nie panuje. Mogłabym włożyć w dżinsy, nikt tego nie zauważy, bo statystów są setki – opowiada pani Danuta. Ile zarabiają? – Na warunki indyjskie bardzo dużo. Tu za kilka dni na planie zdjęciowym można sobie wynająć mieszkanie. I właśnie tak zrobiliśmy: wynajęliśmy domek tuż przy plaży. Życzcie nam wielu ról!

Dobra zabawa, a i jakiś grosz wpadnie
Urszula ŻOCHOWSKA


Bywa epizodystką na planie „Anny Marii Wesołowskiej” oraz „Kryminalnych” i statystką w programach „Kocham Cię, Polsko”, „Milionerzy”. – Świetna przygoda, a i parę groszy można dorobić do pensji – opowiada Urszula Żochowska, warszawianka pracująca w fimie sprzątającej. Największe przeżycie? Rola świadka w „Annie Marii Wesołowskiej”. – Dostałam scenariusz, musiałam nauczyć się roli. Potem było wiele prób. Słyszałam: „Nie ta intonacja”, „Za poważnie”. Kawał ciężkiej roboty, a pieniądze niewielkie. Raptem 200 zł. Marzą mi się wyższe stawki – przyznaje. Chętnie chodzi na nagrania programów telewizyjnych, zwłaszcza na „Kocham Cię, Polsko”. – Atmosfera tam cudowna, a moje zadanie polega jedynie na tym, żeby klaskać. Stawka: 40 zł – mówi Urszula. Najmilej wspomina pracę przy programie „Mamy cię”. – Zagrałam życiową rolę! „Wkręcałam” Kubę Wesołowskiego. Zwabiliśmy go do szpitala, ja udawałam pielęgniarkę. W uchu miałam słuchawkę, skąd padały uwagi reżysera: „Powiedz to czy tamto”, „Nie śmiej się, bądź poważna”. To się nazywa zdalne sterowanie! I dobrze. Bez fachowej pomocy nie dałabym rady.