Spotykamy się w Pani nowym domu. Odnalazła tu Pani swoją przystań?

Myślę, że nie potrzebuję przystani, bo dom mam wszędzie tam, gdzie jestem. Ale ponieważ lubię podróżowanie po świecie tak samo mocno jak wracanie do Polski, to miło jest wracać do pięknego miejsca, które urządziłam tak, jak sobie wymarzyłam. Przestronnie, jasno, słonecznie, z białą podłogą, białymi meblami. Minimalistyczne tło, na którym rozkwitają kolorami pamiątki z podróży: peruwiański koc, poduszki z Indii, buszmeńskie i indiańskie łuki i strzały. To takie rzeczy, których nie można kupić w żadnym sklepie. Prawdziwe, oryginalne, które dostałam od tubylców.

Ludzie łatwo się przed Panią otwierają?

Raczej tak. Kiedy przybywam gdzieś na koniec świata, zupełnie sama, z plecakiem, to jestem jak gość z innej planety. I raczej chyba nie wyglądam groźnie. (śmiech) Poza tym ja też przecież nie wiem, kogo spotkam i co się ze mną stanie. To są miejsca, gdzie nie ma elektryczności, zasięgu komórkowego ani internetu. Wszystko może się zdarzyć, ale jednak zawsze wracam szczęśliwie. To pewnie też dlatego, że ludzie są z natury dobrzy.

Wie pani, co czyni ich złymi? Pieniądze. Chęć posiadania, która staje się tak silna, że są gotowi zrobić komuś krzywdę, by zdobyć coś, co do nich nie należy. Pieniądze to rodzaj uzależnienia. Niszczą ludzką duszę. Kiedy spojrzałam na naszą cywilizację z perspektywy dżungli amazońskiej, to odkryłam, że zachodni świat to cywilizacja chomików. Ludzie w naszym świecie ciągle coś zbierają i nigdy nie mają dość. Jeśli zarabiają średnią krajową i mają średnio dużo rzeczy, to chcą zarabiać więcej, żeby mieć więcej. Tam, gdzie pieniądze nie istnieją, nie ma też takiego chorobliwego przywiązania do przedmiotów. Ludzie nie gromadzą niczego na zapas. Czy pani wie, że ludzie są wtedy zupełnie inni? Mają inny sposób myślenia, inny system wartości. I dlatego czuję się wśród nich bezpieczna.

A jak wygląda to pierwsze spotkanie z obcymi?

Oni nie są obcy. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Wszyscy identycznie odczytują takie symbole, jak na przykład uśmiech. Wysiadam  z czółna, nieśmiało, powoli schodzę na ląd, uśmiecham się, staram się okazać szacunek i gotowość przystosowania się do reguł, jakie panują w danym miejscu.

Zobacz także:

Opowiada im Pani czasem o sobie?

Nie, bo musiałabym użyć pojęć, które tam nie istnieją. Że piszę książki? A co to jest książka? A co to jest pismo? Radio? To abstrakcja. Poza tym tam ludzie nie gadają bez potrzeby. To my, ludzie Zachodu, bez przerwy rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Pamiętam, jak niedawno płynęłam przez kilka dni łodzią towarową po rzece Orinoko w Wenezueli. Łódź była wypakowana workami i oponami, nie było miejsca, żeby chodzić. Każdy wisiał w swoim hamaku i w swoim świecie, zanurzony w rozmyślaniach. Wcale nie rozmawialiśmy. Niesamowicie odświeżają-ce było to, że nie trzeba mówić tylko po to, aby rozgarnąć ciszę. Właśnie w tej ciszy jest miejsce na to, żeby porozmawiać ze sobą, usłyszeć, co ci podpowiada dusza.

Wierzy Pani, że jesteśmy zdolni do tego, żeby porzucić  nasze przyzwyczajenia?

Tak, ale to wcale nie jest łatwe. Kiedy wychowujesz się w danym miejscu, nasiąkasz pewnymi przekonaniami, z których nawet nie zdajesz sobie sprawy. Niektóre rzeczy pojmujesz instynktownie w pewien określony sposób. Zrozumiałam to po kilku latach podróżowania po dżungli amazońskiej. Kiedy pojechałam tam po raz pierwszy, było mi żal Indian i myślałam, że są biedni.  A potem zrozumiałam, że jest odwrotnie. Oni mają to, co jest najważniejsze w życiu i co jest prawdziwym bogactwem: poczucie bezpieczeństwa, poczucie przynależności do wspólnoty, harmonii ze wszechświatem. Tam nie ma betonu, o który można by sobie rozbić nos. Oni są częścią natury.

A my, jako ludzie Zachodu, chyba boimy się tego kontaktu z naturą.

Odcinamy się od niej, budując betonowe domy, stawiając mury i płoty. A przecież my, ludzie, jesteśmy częścią przyrody. Tak samo jak ona, my też jesteśmy zbudowani z żywych komórek. Be-tonowe miasto ze stalą i szkłem jest nam obce. Ono raczej wysysa z nas energię, zamiast jej dostarczać. Czysta, nieskażona przyroda to równie czysta moc. Wtedy można poczuć jedność  z całym kosmosem. I wtedy masz poczucie totalnej mocy i wiesz, że wszystko jest możliwe.

A tam, w środku głuszy, nie brakuje Pani kontaktu z „naszym” światem? W jednej z książek pisze Pani o chwili, gdy po wielu tygodniach łapie Pani w hotelu internet.  I na moment zachłystuje się ilością informacji.

Płynęłam wtedy dwa miesiące przez dżunglę, z Wenezueli  do Brazylii. Po trzech tygodniach dotarłam do hotelu z Wi-Fi. Włączyłam iPada, z którego spłynęły setki e-maili i wiadomości.

Nie czuła Pani, że omija ją coś ważnego?

Nie. Nie śledzę wiadomości na bieżąco. Nie oglądam telewizji i nie czytam gazet, bo już dawno zrozumiałam, że serwisy informacyjne są po to, by nas przestraszyć, przekonać, że świat jest zły. Nie potrzebuję znać codziennie aktualnej listy katastrof i wypadków. Lubię czasem odciąć się od całego świata. To bardzo oczyszczające doświadczenie.

 

Czy jest taka osoba, która wie, gdzie Pani jest?

Nie, bo to byłoby niemożliwe. Nawet gdybym miała taką osobę, to przecież nigdy nie wiem, jak daleko dotrę i kiedy stracę możliwość kontaktu ze światem. A przecież wciąż na naszej planecie są miejsca, gdzie nie działają telefony.

Ta samotność daje wolność?

Samotność w sensie samodzielności – tak. Lubię być potrzebna, ale myślę, że trzeba umieć żyć własnym życiem i spełniać własne marzenia, a nie oczekiwania innych.

Nie tęskni Pani za niczym i za nikim?

Raczej nie. Przestawiam się na inne życie. Nie interesuje mnie wtedy to, co zostawiłam za sobą. Chłonę nowy świat, który mam okazję zobaczyć. Jeśli mam możliwość, to piszę e-maila do mojego taty albo wysyłam mu zdjęcie, żeby się nie martwił. A on mi wtedy odpisuje: „Kamień z serca!”.

Pani w podróży jest inną osobą niż Pani na co dzień w Polsce?

Jestem tą samą osobą, ale mam dwa różne życia. W Polsce mam sporo zobowiązań. Prowadzę program w radiu Zet, piszę felietony i książki, spotykam się z czytelnikami. To wymaga prowadzenia kalendarza i poruszania się w zachodniej czasoprzestrzeni. Dlatego mam oczywiście komputer z dostępem do internetu, jestem na facebooku, instagramie, odpisuję na setki e-maili, prowadzę stronę internetową. Kiedy jestem w podróży, pojęcie czasu staje się względne. Nie używam zegarka ani kalendarza. Poruszam się wtedy w wymiarze bardziej kosmicznym. (śmiech)

I nie tęskni Pani za wygodą?

Nie! Dobrze znaleźć się w miejscu bez wygód, bo potem zwykły gorący prysznic wydaje się niebiańskim wynalazkiem.  A po dwóch miesiącach prania ubrań w rzece z piraniami, komarami i muchami możliwość użycia zwykłej pralki jest prawdziwym rajem. Powiem pani coś. Do mojego nowego domu kupiłam indyjskie łóżko i polski materac. Pierwszego wieczoru po przeprowadzce okazało się, że materac jest za mały albo łóżko za duże, w każdym razie nie pasują do siebie. Pierwszą noc spałam więc na karimacie rozłożonej na podłodze.  Było twardo, ale i przygodowo, jak w podróży.

A podróż bywa dla Pani pracą?

Trudne pytanie. Bo musielibyśmy najpierw zdefiniować słowo „praca”. Dla wielu ludzi to jest nieprzyjemny obowiązek, który trzeba wykonywać, żeby zdobyć pieniądze. W tym sensie nigdy nie pracuję. Ja robię tylko to, co mnie szczerze pasjonuje i cieszy. Podczas podróży rozglądam się, robię notatki, kręcę krótkie filmy i fotografuję, rozmawiam z ludźmi o tym, jak żyją, co myślą, o czym marzą – teoretycznie mogłaby to pani nazwać pracą, ale to chyba nie jest praca. To, co robię, wynika z mojej ciekawości, a nie z obowiązku.

Ale jest Pani zorganizowana i systematyczna?

Raczej tak. Nie chodzę do pracy. Pracuję w domu, ale ponieważ wierzę w trening umysłu, pracuję systematycznie i w skupieniu. Moim zdaniem najlepsze efekty osiąga się wtedy, kiedy człowiek jest w stanie skoncentrować się na jednej rzeczy i zapomnieć  o reszcie. To dotyczy też rzeczy pozornie nieważnych, na przykład jedzenia. Gdy jem, zajmuję się tylko jedzeniem. Wtedy jedzenie lepiej smakuje i dłużej jest się sytym.

A co odróżnia turystę od prawdziwego podróżnika?

Myślę, że turysta jedzie po wytyczonym szlaku, a podróżnik odkrywa coś nowego. Tak mi się wydaje, bo nigdy nie byłam turystką. Nie podróżowałam z zorganizowaną grupą w znane miejsce, żeby zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem, a potem wypić zimne piwo. Lubię, gdy jest trudno. Lubię zabłądzić, odkryć coś cudownego, czego nie ma żadnej mapie i w żadnym przewodniku. Zachwycić się i poczuć, że właśnie dla tego miejsca wyruszyłam w tę podróż. Oczy-wiście czasem zahaczam o turystyczne miejsca:  w Indiach chciałam zobaczyć Taj Mahal, w Peru Machu Picchu. I nie rozczarowałam się. To jedne z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Lubię tam wracać.

Czy ciało odmówiło Pani kiedyś posłuszeństwa, czuła się Pani za słaba, żeby iść dalej?

Kiedyś w dżungli miałam chorą nogę, ropiejącą  i spuchniętą jak balon. Płakałam z bólu, ale szłam. Nie było innego wyjścia. W Peru dostałam tak silnej choroby wysokościowej, że prawie straciłam przytomność. Ludzie rzucili mnie na łóżko i leżałam tak przez dziesięć godzin. Nie miałam siły, żeby się ruszyć. Czułam, że po twarzy płyną mi łzy – nie ze smutku, tylko po prostu same płyną po policzkach. Pomyślałam wtedy: ale miałam wyjątkowe życie! Jeśli nigdy nie wrócę do domu, to trudno, niech tak będzie.

 

Skąd czerpała Pani siłę, żeby iść dalej?

Każdy ma w sobie taką siłę. Chodzi tylko o to, że wielu ludzi ni-gdy nie nauczyło się z niej korzystać. Zachodnia cywilizacja zachęca do wygodnictwa i lenistwa.

Ale w podróży, w warunkach ekstremalnych, emocje sięgają zenitu. Czy pojawia się agresja?

Agresja? To tylko przejaw wewnętrznego strachu. Kiedy człowiek nie ma zaufania do samego siebie, nie ma go też do świata. Więc nie. Od czasu kiedy zaprzyjaźniłam się ze sobą i uwolni-łam od strachu mieszkającego w mojej podświadomości, nie wpadam w złość.

Bywa Pani ryzykantką?

W takim sensie, żeby skoczyć na bungee? Nie. Nie mam ochoty ryzykować życie dla dodatkowej adrenaliny. Ale ponieważ podróżuję sama, to zdarzają się sytuacje ryzykowne. Ostatnio w Amazonii powiedziano mi, że mam przyjść o szóstej rano nad rzekę, a wtedy ktoś zabierze mnie łódką dalej. Stanęłam więc na tym pustym brzegu, niedaleko elektrowni wojskowej, która huczała tak głośno, że nawet gdybym krzyczała, to i tak nikt by mnie nie usłyszał. Wiedziałam, że jestem bezbronna – dosłownie, bo nie noszę broni i jestem zdana na to, co się zdarzy. I nagle w krzakach zobaczyłam przemykające dwie postaci. Udałam, że ich nie widzę. Wyjęłam notatnik i zaczęłam  w nim pisać, żeby wyglądać na bardzo zajętą. Bo bezradność wywołuje agresję. Dlatego w niepewnych sytuacjach warto wyglądać na kogoś, komu lepiej nie przeszkadzać.

Czy podróż bywa ucieczką?

Nie. Kiedy coś jest nie w porządku tu na miejscu, naprawiam to, zamiast uciekać. Ale kiedy zaczynałam podróżować, rzeczywiście usiłowałam uciec. I szybko zrozumiałam, że nie da się uciec od samego siebie. Gdziekolwiek pojedziesz, wszystkie swoje problemy zabierasz ze sobą. Kiedy to zrozumiałam, przestałam uciekać i zaczęłam naprawiać moje życie.

Czy szamańskie doświadczenia w tym pomogły?

Nie. I mówię to głośno wszystkim, którzy uważają, że tylko szaman im pomoże. Ceremonie i rytuały odprawia się, żeby osiągnąć konkretny cel dla wspólnoty, której służy szaman, a nie z ciekawości czy dla eksperymentu. Dlatego próbowanie tego dla zabawy jest budowaniem jeszcze jednej iluzji. Wie pani dlaczego? Bo nauczono nas, że tylko ktoś z zewnątrz może pomóc w rozwiązaniu problemu. Jak jesteśmy chorzy, każe się nam brać tabletki, jak jesteśmy biedni, to idziemy po zasiłek, a jak mamy depresję, to do psychiatry. A przecież wszystko, co trzeba wiedzieć o sobie, jest w duszy. Trzeba tylko tego tam poszukać.

A czego Pani szuka w nowym miejscu?

Nie szukam niczego konkretnego, ja tylko chłonę. Zbieram wszystkie zapachy, widoki, głosy ludzi, sprawdzam, jak smakuje woda, jak pach-nie powietrze.

Wszędzie jest Pani u siebie?

Tak, gdziekolwiek jestem, to jest moje miejsce na Ziemi. Najbardziej lubię wracać do Amazonii, bo to jest tak trudne, niebezpieczne i nieprzewidywalne miejsce, że obnaża prawdziwy charakter człowieka. Tam nikt nie jest już w stanie niczego udawać, opadają wszystkie maski. Silni są silni, a słabi są słabi.

Potem w Polsce nie wkurzają Panią konwenanse?

Nie, bo nie patrzę na zachowanie innych. Jednym  z moich największych odkryć jest to, że po prostu mogę być sobą. Pamiętam, że jak dwa lata temu powiedziałam rodzicom,  że jadę znów sama na dwa miesiące do dżungli, moja mama za-wołała: „Beatko, ale ty nie masz już szesnastu lat!”. I co z tego? Moja mama ma prawo tak myśleć, ale ja mam prawo decydować o moim życiu. Spakowałam się i pojechałam.

A powroty dają Pani szczęście?

Lubię wracać. Czuję się wolna. Sama decyduję, dokąd jadę, kiedy i na jak długo. Sama finansuję swoje wyprawy. Cieszę się tym, co robię. I mam poczucie, że mój wewnętrzny kompas prowadzi mnie dokładnie tam, gdzie powinnam iść.