Tomek Michniewicz i Basia Rajkowska poznali się całkiem niedawno, podczas jednej z wypraw Tomka do Zimbabwe w Afryce. To dzięki temu spotkaniu powstał program dożywiania dzieci koordynowany przez SOS Wioski Dziecięce. Jak mówią Basia i Tomek, dożywianie 999 dzieci w tak biednym i doświadczonym złem kraju, jest jak ratowanie jednej rozgwiazdy spośród milionów wyrzuconych na brzeg, ale - jak mówi Tomek Michniewicz - "jeśli nie możemy nic robić, lepiej zrobić cokolwiek"!

Aleksandra Nagel - Kobieta.pl: Wyruszyliście do Zimbabwe. Ty – doświadczony podróżnik, Basia – na początku tej afrykańskiej przygody. Jak zaczęła się Wasza wspólna podróż?

Tomek Michniewicz: Dla Basi to była pierwsza tego typu wyprawa, ale dla mnie to było jak powrót do domu. Może zacznijmy od scenografii. Zimbabwe - kraj, w którym najpewniej dojdzie do katastrofy humanitarnej. W ciągu 2-4 lat oczy całego świata zwrócą się w stronę Zimbabwe, czyli dawnej Rodezji Południowej, kraj rządzony przez wojskowy reżim, który od 1980 roku rozkradł wszystko, co mógł rozkraść. Jest taka wschodnia prowincja, która była nazywana spichlerzem Afryki. Była tam produkowana żywność dla całego Zimbabwe i innych krajów. Dziś, gdy przejeżdżasz prze te tereny, widzisz ugór, pustkę. Wszystko zostało zniszczone i rozkradzione. W Zimbabwe bezrobocie jest na poziomie 95 proc. Masz szczęście, jeśli pracujesz i możesz zarabiać - około 80 dolarów miesięcznie. Mówimy raczej o przeżywaniu niż o życiu według standardów naszego świata. Basia, która czytała moje książki, szukała dla SOS nowego kierunku. Zapisała się na moją wyprawę do Zimbabwe, ale ja nie wiedziałem, że to ona.

Przeczytaj też:

Dziewczynki w Somalii są najbardziej narażone na skutki kryzysu humanitarnego

Niewidzialne rany bolą najbardziej

Zobacz także:

Nie lubią, nie akceptują, nienawidzą siebie = przerażające badania na temat polskich dzieci

Wyprawy do Afryki: "Co to za facet ten Michniewicz?"

Jak wyglądają takie wyprawy?

Przed pandemią organizowałem je 2 razy w roku. Zabierałem tam ludzi, którzy z wyprawami reporterskimi czy wyczynowymi nie mają nic wspólnego. Wyprawa trwa około tygodnia. Podglądamy zwierzęta w ich naturalnym środowisku, maszerujemy przez busz, śpimy pod gwiazdami, między florą i fauną. Basia byłą jedną z uczestniczek. Chyba chciała mnie sprawdzić – „Co to jest za facet, ten Michniewicz?”.

Ujawniła się dopiero pod koniec wycieczki. Powiedziała, że jest dyrektorem krajowym Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce w Polsce, a mi para poszła uszami! To była dla mnie gwiazdka, która przyszła pół roku wcześniej! Szefowa gigantycznej międzynarodowej organizacji chce pomóc ludziom w Zimbabwe, na które nałożone są embarga międzybankowe i nie można nawet wysłać im pieniędzy. Embarga są zresztą na wwóz wszystkiego – leków, tekstyliów, butów, elektroniki, wszystkiego. A ona chce pomóc!

Basia, dlaczego nie chciałaś się ujawnić podczas wyprawy? Rzeczywiście sprawdzałaś Tomka?

Basia Rajkowska: Pojechałam tam prywatnie, chciałam pobyć i poczuć to miejsce – obiektywnie. W Afryce jestem zakochana od dziecka i zakochałam się w książkach Tomka Michniewicza. Czytając jego książki -  „Gorączkę”, „Świat równoległy” i „Chrobot”, bez pamięci zafascynowali mnie bohaterowie z Imire, zwłaszcza Reilly Travers i jego mama Judy. Postanowiłam, że koniecznie muszę tam pojechać i ich poznać. Oczywiście przywilej pracy w SOS Wioski Dziecięce nie jest bez znaczenia. Jakiś czas temu organizacja uchwaliła nową strategię, w której ważnym elementem jest rozwój i pomoc na terenach Afryki. Pomyślałam, że dobrze byłoby odwiedzić to fascynujące, a jednocześnie tak trudne miejsce i poznać ludzi, którzy tak o nie walczą. Nie ukrywam, że miałam też taki plan, że gdyby się udało, to może Tomek Michniewicz zostałby naszym ambasadorem i pośrednikiem, bo zna tych ludzi i to miejsce jak mało kto!

Jak zareagowałeś Tomek na wiadomość, że Basia z Twojej wyprawy, to „ta Basia”?

Ludzie, których przywożę do Zimbabwe bardzo często są zauroczeni tym miejscem, widzą biedę tych ludzi i obiecują pomoc, ale zwykle kończy się na deklaracjach. Po powrocie do Polski szybko zapominają. Względem deklaracji zawsze więc jestem trochę sceptyczny, ale przekonałem się, że Basia Rajkowska mówi poważnie. Wróciła do kraju i zaczęła działać.

Pewnie cieszyłeś się jak dziecko?

Zimbabwe to jest kraj tak zniszczony, tak rozkradziony, o tak nieszczęśliwej historii… I znikąd pomocy. Do tego twardy reżim wojskowy, który robi, co chce, lata prywatnymi samolotami do swoich kopalni diamentów, a pod trasą tego przelotu żyje parę milionów ludzi, którzy nie mają czego do gara włożyć. Mają na przykład pięcioro dzieci a stać ich na edukację jednego. Jak się nie cieszyć, gdy ktoś chce pomóc?

Z drugiej strony, w projektach pomocowych jest tak, że raczej to nie ty wybierasz projekt, tylko projekt wybiera ciebie. Ja miałem to „nieszczęście”, że mnie akurat wybrało Zimbabwe, gdzie się leci długo, kosztownie i nie jest to szczególnie wygodne miejsce do pracy. Gdyby to była Lubelszczyzna, byłoby dużo łatwiej, niemniej jednak tak się poskładało i tak już zostaje. (śmiech)

Ciekawe, podróżnik, który nie lubi podróży samolotem…

Już się przyzwyczaiłem, ale jeśli masz dwa metry wzrostu, każdy długi lot jest koszmarem. Gdy zabieram grupę, już na lotnisku im mówię: „Widzicie, ile mam wzrostu, więc zrozumcie, ale będę gburem aż do lądowania w Harare”.

 

Co zapamiętałaś Basiu najbardziej z wyprawy do Zimbabwe. Rozumiem, że nie naburmuszonego Tomka Michniewicza?

Zapach piachu, rozgrzanej pustyni, ale też pożarów, które niestety często nawiedzają Zimbabwe. Przed oczami wciąż mam te ściany dymu na horyzoncie. Zimbabwe to miejsce, w które albo człowiek wpada, albo nie ma go tam wcale. Ja przepadłam – ta przestrzeń, ci ludzie, ten świat – totalnie mnie zauroczył.

Tomku co się dzieje z klasycznym europejskim turystą, który wysiada z samolotu w Zimbabwe? Jest szok?

Turystyka to teatr wyobraźni. Cały ten przemysł karmi się sprzedawaniem wyobrażeń i marzeń. To, jak odbierzesz dane miejsce, w dużej mierze zależy od przewodnika czy firmy, z którą tam lecisz. Albo pokaże ci fasadę przygotowaną pod turystów - żyrafki, bawołki, słonika, albo pokaże ci prawdę. Ja iluzją się nie zajmuję. Na moich wyprawach możesz zobaczyć i tego bawołka, i słonika, ale też pojedziesz do wioski, w której bieda aż piszczy. Poznasz tam na przykład matkę, którą zostawił facet z szóstką dzieci i musi je wykarmić, a ma jedne plecy i jedno poletko kukurydziane za domem. Na moich wyjazdach nie traktujemy ludzi jak obiektów do oglądania, tylko z nimi przebywamy, poznajemy. Szacunek i nieuprzedmiatawianie są dla mnie bardzo ważnymi wartościami.

Gdy jedziesz do Afryki, by zobaczyć fasadę, raczej nie jesteś zaskoczony. Wyobrażenia pokrywają się z „rzeczywistością” 1 do 1. Na moich wyprawach jednak ludzie reagują różnie. Czasami są mocno zszokowani. Mówią, że nie za to zapłacili. Miało byś fajnie, miały być super wakacje, a jest… życie.

Jeśli pytasz o to, czy ja przeżyłem szok, gdy pierwszy raz trafiłem do Zimbabawe, to raczej nie. To była moja trzymiesięczna wyprawa przez Afrykę. Wiele miejsc wcześniej wyglądało podobnie, tam granice krajów są bardzo umowne. Starałem się też nie projektować w głowie sobie żadnych oczekiwań. Nie jechałem po to, by jeść rękami z liścia bananowca, ale zobaczyć, jak tam naprawdę jest.

Basia Rajkowska podczas podróży do Zimabwe

I pokazałeś Basi, jak naprawdę jest w Zimbabwe. W którym momencie Basiu zdecydowałaś, że to jest właśnie miejsce, któremu warto pomóc? Taka akcja to nie jest w końcu przekazanie komuś 10 zł na ulicy, ale skomplikowany proces! Musisz być pewna, że to ma sens!

Z pomaganiem jest taki problem, że ma ono pomóc, a nie skrzywdzić. Jeżeli więc zaczynamy myśleć o pomaganiu, to musimy mieć długofalowy plan i wizję, co chcemy osiągnąć. To nie może być jednorazowe. Przekonałam się do Zimbabwe po zobaczeniu kilku miejsc. Poznałam Candice i Raillyego, których znałam już z książki. Zobaczyłam świetlicę, w której uczą dzieci – kilka książek w języku angielskim, kilka komputerów, kilka skamielin, mapa – bezpieczne miejsce do nauki. Taką drugą chwilą był moment, gdy jechaliśmy przez rezerwat. Dzieci szły do szkoły w mundurkach kilka kilometrów, czasem nawet więcej niż 5. Był ranek, a już było gorąco. Wracamy po całym dniu i znów widzimy te dzieci. Idą, tylko w drugą stronę. W mojej głowie zaczęła pracować maszynka – co można zrobić, jak pomóc, kogo prosić o wsparcie. Szybko okazało się, że na pytanie: „co jest potrzebne?”, w Zimbabwe jest tylko jedna odpowiedź: „wszystko”. Są susze, w studniach nie ma wody. Dziewczynki i kobiety wędrują pół dnia, by napełnić wodą mały baniak. Najważniejsze jest przeżycie. Nie ma mowy o jakimś rozwoju, edukacji dzieci. Gdy tylko dostałam zgodę od Zarządu Stowarzyszenia, zaczęłam działać. Tomek dał nam swoje kontakty do osób, które działają na miejscu. Zapytaliśmy, co możemy zrobić i otrzymaliśmy krótką odpowiedź: „Nakarmcie te dzieciaki”.

Zobacz także:

Sprzedali wszystko, co mieli i zamieszkali w starym autobusie

Joanna Pajkowska: "Każdy sztorm kiedyś się kończy"

Sudan wprowadza zmiany w prawie. Koniec z okaleczaniem kobiet

Nakarmić Afrykę, czyli 70 groszy na posiłek dla głodnego dziecka kontra kawa za 16 zł

Czy, widząc jak wiele tam potrzeba, nie mieliście poczucia „syzyfowej pracy”? Co zrobić, by widząc głód, biedę, problemy polityczne, śmierć, nie poddać się i walczyć?

Tomek: Jest taka suficka przypowieść, która towarzyszy mi od bardzo dawna: facet stoi na plaży na wyspie i wrzuca do wody rozgwiazdy, które morze wyrzuciło na brzeg. Ratuje im życie, bo inaczej uschłyby na słońcu. Wrzuca jedną, drugą, trzecią, czwartą. Podchodzi do niego mężczyzna i pyta: „po co pan to robi, przecież na tej plaży takich rozgwiazd jest 5 tysięcy a tych plaż tutaj jest 20, a takich wysp jak ta jest 100 tys. Przecież wszystkich Pan nie uratuje?”. Facet odpowiada: „ale tę, którą mam w dłoni uratuję”. I ja wychodzę właśnie z tego założenia - jeśli nie mamy nie robić nic, lepiej zrobić cokolwiek. Mam to szczęście, że jestem osobą publiczną, że pracuję w mediach, mam zasięgi, wydaję książki, prowadzę programy w telewizji, radiu i mogę uratować więcej niż jedną rozgwiazdę. Projekt dla Imire z Zimbabwe prowadzę od 10 lat, ale kiedy wchodzi taki partner jak SOS Wioski Dziecięce, masz wrażenie, że awansujesz o ligę w górę.

Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo inną wartość mają pieniądze w Zimbabwe. Tam posiłek dla dziecka kosztuje 70 groszy. My w Polsce potrafimy wydać 16 złotych na kawę. Często ten posiłek za 70 groszy to jedyny posiłek, jaki ten dzieciak je w ciągu dnia. To nie jest tak, że jedzą pięć razy dziennie i śledzą bilans kaloryczny - tyle węglowodanów, tyle białeczka, tyle tłuszczu. To jest nasz świat. Tam jesz raz dziennie – kukurydzianą polentę o piątej rano, i to wszystko. Następny posiłek zjesz jutro o tej samej porze. Obecnie karmimy 999 dzieci. To już nie jest jedna rozgwiazda, to całe morze rozgwiazd.

Basia: Wychodzimy z założenia, że jeśli dzieci będą najedzone, to pójdą do szkoły. Będą miały siłę, by się uczyć. Jeśli jedzą raz dziennie, potem zasuwają kilka kilometrów do szkoły, potem siedzą w szkole i wracają tą samą drogą, to jak mają się rozwijać? One nie mają siły iść, a co dopiero się uczyć s. Często po szkole idą jeszcze w pole, by mieć kukurydzianą papkę na śniadanie.

Zimbabwe - pracownicy zakładu pogrzebowego chowają ofiary COVID-19. W Zimbabwe odnotowano wzrost zgonów Covid-19 w ciągu ostatnich kilku tygodni / Getty Images

Koronawirus w Afryce

Jak koronawirus wpłynął na to, co dzieje się w Zimbabwe?

Tomek: W Zimbabwe co pół roku jest gorzej. Za każdym razem myślisz, że już gorzej być nie może, a potem jednak jest. Trzy lata temu gotówka zniknęła z obiegu, nie ma w ogóle pieniędzy. To są rzeczy, które nam nie mieszczą się w głowie. Miałaś kiedyś konto, a na tym koncie uzbierane przez 20 lat 300 dolarów amerykańskich, i nagle rząd zmienił znaczek z USD na jakiegoś innego dolara i nie wiesz, co to jest. Zniknęły wszystkie twoje pieniądze.

Koronawirus to kolejna „niespodzianka”. Co prawda dostęp do informacji jest bardzo utrudniony i dlatego trudno to oceniać, ale moi przyjaciele, z którymi mam regularny kontakt, mówią, że te 5 proc. ludności, które miało szczęście z pracą, już go nie mają. Wszystkie kraje Afryki Subsaharyjskiej poszły śladami Europy i wprowadziły lockdown, a co za tym idzie, zwiększyło się bezrobocie. Do Zimbabwe tuż po wybuchu pandemii wróciło 100 tys. ludzi z migracji. Testy zrobiono może 15 z nich.

Nie wygląda to zbyt ciekawie, a przecież nie było ciekawie już wcześniej. Skąd czerpiecie energię, by pomagać mimo wszystko?

Basia: Bo widzimy zmiany! Z tej zmiany czerpiemy energię. Dostajemy raporty ze zdjęciami uśmiechniętych dzieciaków i ich rodzin. Koronawirus spowodował, że zamknięto szkoły, w których dzieci dostawały nasze posiłki, więc znaleźliśmy inny sposób. Zrobiliśmy szkolenie dla rodziców, jak przygotowywać nasze posiłki. W tej chwili Zimbabwe jest na drugim miejscu potrzeb humanitarnych. To jest kraj, który bez pomocy humanitarnej nie przetrwa. Cieszą nas nawet małe zmiany na lepsze. Ten nasz tysiąc dzieciaków, a dokładnie nasze999, z nadzieją na jeszcze więcej  rozgwiazd. Planujemy wybudować studnię w Imire.

Zobacz też: To jeden z najbardziej ekologicznych krajów na świecie. Jak Finowie dbają o przyrodę?

Afryka a kobiety. Ciężarna idzie 15 km pieszo do porodu

Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała o sytuację kobiet. Czy hasło „prawa kobiet” w ogóle w Zimbabwe jakiekolwiek znaczenie?

Tomek: Nie. Opowiem o Imire. To spory teren, który jest rezerwatem dzikiej przyrody, ale też w pewnym sensie reguluje tkankę społeczną. Wiele organizacji działa właśnie w Imire. Jest tam m.in. klinika porodowa. Jej budowa trwała sześć lat. Jak wchodzisz do środka, to ręce ci opadają. Wygląda to jak barak z dziurawym dachem, a nie klinika porodowa, a to i tak jest wysoki standard. Wcześniej, kobieta w pierwszej fazie porodu szła 15 km z workiem na plecach, z rzeczami, które będą jej potrzebne na porodówce, rodziła, po czym łapała becik z dzieckiem i tego samego dnia wracała te 15 km. Nie miała gdzie spać, nie miała czego jeść, nie miała czego pić. Więc jeśli pytasz o prawa kobiet, to owszem - masz prawo do butów na nogach podczas marszu 15 km i wiadra podczas porodu. To jest twoje prawo.

Basia: Ta klinika to kolejny temat dla SOS Wioski Dziecięce. Klinika potrzebuje nowego ujęcia wody, paneli słonecznych, prądu. Jedna z pielęgniarek po spotkaniu z nami zapytała mnie tylko o jedno: „Czy wrócisz?”. Obiecuję, że wrócę.

Skoro mowa o kobietach, Tomku czy na twoich wyprawach jest ich coraz więcej?

Tomek: Moje wyprawy w większości składają się z kobiet! (śmiech) Choć ostatecznie w przypadku moich wypraw płeć nie ma żadnego znaczenia. Mogę wymienić Ci co najmniej 10 kobiet, które robią trudniejsze rzeczy w terenie niż ja, i ja je podziwiam. Kobiety są niesamowite! Ostatnio moja koleżanka Justyna Soja, która trenuje kulturystykę, pokazała mi obciążenia z jakimi pracuje. Nie byłbym w stanie tego podnieść z ziemi.

Wracając do wypraw i projektów podróżniczych, które prowadzę od 15 lat. Z moich doświadczeń wynika, że kobiety zdecydowanie lepiej znoszą niesprzyjające okoliczności – busz, dżunglę, pustynię, sytuacje wymagające szybkiej reakcji, zmienianie planów w locie itp. Być może to tylko uogólnienie, ale moim zdaniem kobiety pozbawione są takiego prymitywnego elementu rywalizacji, który mężczyznom jest wtłaczany do głowy od dziecka. „Co? Ja nie dam rady? Dam radę!”. Wyścig na testosteron. Taki facet będzie szedł w tej dżungli, aż padnie na pysk. Zamiast powiedzieć, że czuje się źle i kręci mu się w głowie.

Czyli kobiety znają swoje granice i sygnalizują, gdy coś jest nie tak. Nie boją się porażki?

Ja od samego początku wyprawy powtarzam moim uczestnikom, że w dżungli nie ma bohaterów. W górach to samo - możesz być komandosem a choroba wysokościowa i tak cię zje, albo się odwodnisz i padniesz. W dżungli, gdy jesteś w grupie, nie chodzi o to, by pokazać, jaki jesteś twardy, ale o to, by nie narobić kłopotów całej reszcie. W tym aspekcie kobietom jest łatwiej przyznać się, że nie dają rady. Zauważają też innych wokół siebie i potrafią przyjść i powiedzieć: „Tomek zwolnij, bo Asia na końcu nam puchnie”. Dbają o całą grupę. Moja wyprawa to nie kadr z filmu Rambo. Tu nie musisz z nożem w zębach czołgać się przez węże. Wielu facetów właśnie po to przyjeżdża. Potem, gdy zajeżdżamy do jakiejś wioski, siedzą w samochodach, palą papierosy i się nudzą. Kobiety idą do ludzi. Są ciekawe tego świata.

Basia: Imire stoi kobietami. Na ich czele stoi Judy i jej synowa Candice. To kobiety pełne energii, które mobilizują wszystkich wokół. To, co mnie zaskoczyło, to fakt, że mieszkanki Zimbabwe są zawsze uśmiechnięte, mimo tak wielu trudności i walki o życie na co dzień. Radosne, piękne, kolorowe!

Tomek: Właśnie za tym najbardziej tęsknię! To ludzie, którzy żyją pełnią życia. Całym sobą są oddani idei, jaką jest ochrona dzikiej przyrody i poprawa życia ludzi – porodówka, klinika, szkoły, nowa pompa do wody, projekt pszczelarski, warsztaty – czego oni nie wymyślą. I wszystko robią z niczego.

 

Zimbabwe i zapach nagrzanego piekarnika

A czym dla Ciebie Tomku pachnie Zimbabwe?

Buszem. To bardzo charakterystyczny zapach, nie przypomina niczego, co znałem wcześniej. To zapach w pół drogi między pustynią a dżunglą. Pachnie kurzem, słońcem, eukaliptusami, kwiatami, zwierzętami – wszystkim na raz. Ten zapach niesie wiatr, który sam w sobie jest ciekawym doświadczeniem. Kiedy zrywa się północno-wschodni wiatr, to tak jakby ktoś otworzył ci przed oczami nagrzany piekarnik. W tym wietrze jest ten zapach buszu. Do tego widoki. W Afryce jest dużo rzadsze powietrze i wydaje Ci się, że widzisz dużo dalej. Jak jest bezchmurne niebo, nie ma pełni księżyca i wychodzą wszystkie gwiazdy masz wrażenie, że możesz je zdejmować z nieba.  Jesteś na końcu świata, wokół pustka, a ty możesz zdejmować sobie gwiazdki z nieba i pakować na pamiątkę do kieszeni. Tego doświadczenia nie jesteś w stanie oddać na żadnym zdjęciu. Zdarzało mi się siedzieć całą noc do świtu, bo nie byłem w stanie odmówić sobie tej przyjemności. Siedziałem jak głupi i patrzyłem na te gwiazdy, bo nie umiałem inaczej.

Brzmi jak bajka, a przecież to takie trudne miejsce… Wiesz, myślę sobie, że twoja wyprawa przydałaby się niejednej korporacji. Tak, zamiast szkolenia dla wysoko postawionych menadżerów. Co dla Ciebie było najtrudniejsze w podróży po Afryce?

Cóż, jest taka pula doświadczeń, o której podróżnicy nie lubią mówić publicznie. Wolą być jak Indiana Jones – zarośnięty, twardy, brudny i śmierdzący bohater. Jednak pod twardą skorupą jest mnóstwo strachu. Też często ogromne poczucie samotności i bezradności. To było dla mnie najtrudniejsze, o wiele trudniejsze niż treki, rafting, czy inne sporty ekstremalne. Jesteś w Zimbabwe i na twoich oczach dzieje się ludziom straszna krzywda, jesteś bezradny i nic nie możesz zrobić – to jest najgorsze. Gdybyś nawet rozdał tam wszystkie swoje pieniądze, co do dolara, nic to nie zmieni. Czujesz się jak ten facet na plaży pełnej usychających rozgwiazd.

A jednak z Basią te rozgwiazdy podnosicie i wrzucacie do morza…

Tak, im więcej takich ludzi, jak Basia, tym większa nadzieja.

To życzę wam byście ją mieli zawsze i by tych uratowanych rozgwiazd było jak najwięcej! A kto wie, może uda się kiedyś złapać i tę gwiazdkę z nieba!

Basia: Dziękujemy!

Dowiedz się więcej o projekcie SOS Wioski Dziecięce dla Zimbabwe