"To musiał być sen, bo jak inaczej wytłumaczyć to, co zobaczyłam tamtej nocy"

Księżyc w pełni zalewał upiornym blaskiem okolicę, mróz zdawał się nasilać z minuty na minutę. Nocą, dziesiątego grudnia minionego roku wracałam z urodzin siostry. Byłam trzeźwa jak niemowlę, a do abstynencji zmusił mnie antybiotyk zażywany po ekstrakcji ósemki. Zaznaczam ten fakt na wypadek gdyby ktoś zarzucił mi, że to, co widziałam, było jedynie wytworem mojej otumanionej alkoholem wyobraźni.

Opuściłam mieszkanie Basi kilka minut przed 23. Chciałam zdążyć na ostatni autobus, ale ten nie przyjechał, więc stanęłam przed dylematem, czy wracać do domu na piechotę, czy wezwać taksówkę. Po krótkim namyśle doszłam do wniosku, że nie ma sensu tracić bez potrzeby ciężko zarobionych pieniędzy, zwłaszcza że kamienicę, w której mieszkam, dzieli od bloku Oli najwyżej kilometr.

"Wykazałam się wprost koncertową głupotą"

Naciągnęłam na uszy czapkę, omotałam się szczelniej szalikiem i wciskając dłonie w kieszenie płaszcza, skręciłam w ulicę Miejską. Zastanawiałam się, czy pójść na skróty przez pola, czy trzymać się oświetlonej ulicy. Pola to taki niezagospodarowany obszar zieleni, na którym tubylcy spacerują z psami, a latem opalają się i grillują. Te zielone płuca dzielnicy znałam na wylot od dzieciństwa i biegałam po nich każdego dnia. Nie miałam więc powodu, by omijać to miejsce szerokim łukiem czy czegoś się obawiać. „Pójdę na skróty” – postanowiłam więc i, jak się niebawem okazało, była to bardzo nieroztropna decyzja. Na polach zalegała świeża warstwa śniegu, a ja miałam na nogach botki do kostek i co rusz wpadał mi za cholewki biały puch. Na niebie wisiał księżyc w pełni i świecił mi prosto w oczy jak jakaś gigantyczna, kosmiczna żarówa. Poza tym mróz zaczął szczypać mnie w nos.

"Nagle u moich stóp upadło truchło ptaka"

Mniej więcej w połowie drogi coś mnie zaniepokoiło. Dopiero gdy wytężyłam zmysły, zdałam sobie sprawę, że chodzi o skrzypiący pod moimi butami śnieg. Ten charakterystyczny dźwięk zaczął brzmieć tak, jakby podwajało go echo albo… jakby ktoś za mną szedł! Nerwowo obejrzałam się przez ramię, ale niczego nie dostrzegłam. Upiorny blask księżyca odbijał się od śniegu jak od lustra, drzewa i krzewy rzucały na ziemię owalne, maźnięte srebrem, cienie.

– Coś ci się zdawało, głupia kobieto – mruknęłam pod nosem. 

Już miałam odwrócić głowę i pomaszerować dalej, kiedy zahaczyłam wzrokiem o ślady swoich stóp. Odniosłam wrażenie, że niektóre są większe, niż być powinny, jakby zostawiły je dwie różne, idące gęsiego osoby. Przykucnęłam, dokładnie przyjrzałam się wgłębieniom i w sekundę zrobiło mi się gorąco, bo zdałam sobie sprawę, że odcisk buta w niczym nie przypomina mojego botka na obcasie i że bardziej pasuje do sporych rozmiarów męskiego buciora.

– O, cholera – wyrwało mi się.

Zobacz także:

W tym samym momencie usłyszałam głośny łopot, poczułam na policzkach pęd powietrza i zobaczyłam na śniegu ogromny cień, jakby przeleciało mi nad głową jakieś wielgachne ptaszysko.

Instynktownie złapałam się za czapkę i podniosłam wzrok, żeby to coś namierzyć, lecz znikło między konarami starej gruszy. Do moich uszu dotarł dziwny skrzek, a potem zapadła złowroga cisza. Zamiast wziąć nogi za pas, ruszyłam w stronę drzewa. Wiem, zachowałam się jak bohaterka kiepskiego horroru, ale jestem z natury ciekawska i lubię wiedzieć, co w trawie piszczy. Zatrzymałam się kilkanaście metrów przed gruszą i uniosłam głowę, by poszukać wzrokiem sprawcy zamieszania. Światło księżyca nie ułatwiało mi zadania. Gałęzie rosły ciasno i choćby schował się w nich słoń, i tak bym go nie zauważyła. Zdegustowana ulepiłam śniegową kulkę i cisnęłam nią dla rozładowania emocji w największą gęstwinę. Dosłownie kilka sekund później coś ze świstem przecięło powietrze i wylądowało metr od moich stóp.

Wzdrygnęłam się jak rażona prądem i chwyciłam za serce, a wydobywające się z moich ust obłoczki pary zmieniły się w kłęby dymu. Zdałam sobie sprawę, że dyszę jak stara lokomotywa i że włosy pod czapką zaczynają mi się lekko unosić, ale najgorsze było to, że kompletnie sparaliżowało mi członki. Nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą! Mogłam tylko patrzeć, a to, co zobaczyłam, przyprawiło mnie o mdłości i lekki zawrót głowy.

Na białym śniegu leżał czarny, pozbawiony łebka ptak – gawron albo kruk. Z jego poszarpanej szyi sączyła się stróżka czerwonej krwi. Nie mam pojęcia, jak na taki widok zareagowaliby inni, ale mnie truchło ptaka wprost zahipnotyzowało. Gapiłam się na nie i miałam okropne wrażenie, że czas się zatrzymał, że władzę nad moim umysłem przejmuje nieznana siła, że wszystko wokół mnie zaczyna falować i że tracę kontakt z rzeczywistością. Myślę, że ten kontakt istotnie został na dłuższą chwilę zerwany, bo kiedy otrząsnęłam się z niemocy, odkryłam ze zdziwieniem, że nie jestem już na zaśnieżonych polach sama.

"Chłopak miał na sobie tylko podkoszulek"

Kilka metrów dalej stał szary, nieoznakowany dostawczak z zaciemnionymi szybami, a tuż obok mnie zmaterializował się starszy pan w dziwnym, podobnym do munduru, uniformie. Wpatrywał się w gruszę i szeptał coś do swojego rękawa. Wszystko to przypominało mi trochę film albo sen wariata. 

Nie uciekłam stamtąd w panicznych podskokach, tylko dlatego, że nie byłam pewna, czy to dzieje się naprawdę. Powędrowałam wzrokiem za spojrzeniem mężczyzny i wyrwał mi się z gardła niemy krzyk przerażenia. Pod drzewem, w świetle księżyca, stał niewysoki nastolatek. Był ubrany 
w trampki, dżinsy i podkoszulek, ale wcale nie wyglądał na zmarzniętego. Miał ciemne długie włosy, niesamowite, kojarzące się ze ślepiami malamuta oczy i ubrudzone świeżą krwią usta. Ta krew płynęła mu po brodzie i skapywała na jasny materiał koszulki. W jednej ręce trzymał kolejnego pozbawionego głowy ptaka, a w drugiej, słowo daję, to nie żart! – bezprzewodową mysz od komputera. Co jakiś czas oblizywał ze smakiem wargi, a w srebrnym świetle błyszczały jego spiczaste kły.

– Boże, to…– wymamrotałam przerażanym tonem i urwałam, bo słowo „wampir” nie chciało mi przejść przez gardło.

– Nic pani nie grozi – odezwał się starszy facet. – Oni już nie mordują ludzi.

– Jestem – zwrócił się na powrót do rękawa. – Znalazłem gówniarza. Niedługo go przywiozę. Polował… Dobra, do zobaczenia. Bez odbioru.

To powiedziawszy, pokiwał palcem na chłopaka, jakby ganił za złe zachowanie niesforne dziecko. Młodzian, najwyraźniej skruszony, schylił pokornie głowę, wyrzucił martwego ptaka i w okamgnieniu wskoczył do furgonetki. Nie zauważyłam, żeby biegł. Po prostu stał pod gruszą, a już po chwili siedział w samochodzie na miejscu pasażera i wierzchem dłoni wycierał zakrwawione usta.

Facet w uniformie mruknął w moim kierunku coś, co zabrzmiało jak „dobranoc”, wsiadł do auta i tyle go widziałam.

– Nie, to niemożliwe, ja na pewno śnię – wyszeptałam drżącym głosem i żeby to sprawdzić, ugryzłam się boleśnie w język.

Niestety, byłam jak najbardziej przytomna, dlatego zrobiłam to, co już dawno powinnam była zrobić – zaczęłam uciekać. Biegłam przez całą drogę, aż znalazłam się w bezpiecznych ścianach własnego mieszkania.

Wiem, niektórzy stwierdzą z lekceważącym uśmiechem, że młodociany zabójca ptaków był prawdopodobnie zwyczajnym świrem i że uciekł z "psychiatryka", ja zaś stałam się przypadkowym świadkiem jego pojmania. Rozumiem to, bo też tak z początku sądziłam, ale potem przyszło mi do głowy, że niekoniecznie.

Może ktoś próbuje nam o czymś powiedzieć? Nigdy nie wierzyłam w spiskowe teorie dziejów, ale po tym, co zobaczyłam na polach, sama już nie wiem, w co wierzyć. Czy wampiry istnieją, czy to ja oszalałam?