Najbardziej lubię podróżować nocą. O świcie budzę się w innym świecie, a noc i tysiące kilometrów dzielą mnie od codzienności i problemów, które zostawiam daleko w Polsce. Zanim przebudzę się w hotelu w sercu Afryki, spędzam 5 godzin w pociągu z Gorzowa Wielkopolskiego do Warszawy, 11 godzin w samolocie do Mombasy i jeszcze kilkanaście minut na promie. Dwa niewielkie statki: czerwony i zielony, kursują na zmianę, wożąc setki pojazdów i tysiące ludzi – tylko w ten sposób można wydostać się z miasta na południe kraju. Na pokład wjeżdżają auta, wlewa się tłum: kobiety z dziećmi w kangach, z koszami na głowach, mężczyźni w barwnych koszulach, setki twarzy. Chusty, parasolki, naręcza owoców i gwar, od którego kręci się w głowie. Jestem tak zmęczona, że na promie zasypiam. Jeszcze tylko uświadamiam sobie, że płynę promem czerwonym, tym samym, na którym Carolla, bohaterka „Białej Masajki”, spotkała Masaja Lemaliana. Dla tego człowieka w jednej chwili rzuciła europejskie życie. Poniekąd to właśnie przez nią jestem właśnie tu.

Zaczarowana jej opowieścią, obrazami Afryki, przestrzenią i słońcem postanowiłam wyruszyć do Kenii, dotknąć czerwonej ziemi i poczuć jej ciepło. Gdy docieram do hotelu, na chwilę biegnę na plażę, żeby przywitać się z Oceanem Indyjskim. Jest późny wieczór, spod nóg co chwila uciekają zwinne kraby – są ich setki. Wreszcie w wielkim łóżku pod moskitierą zapadam w błogi sen. Budzę się wczesnym rankiem i od razu wychodzę na taras. Raz jeszcze witam Afrykę i ocean. Tak, jestem w innym świecie. Tropikalna roślinność, barwne kwiaty, ogromne palmy. Wśród ich liści buszują małpki. Jedna już stoi na progu mojego pokoju, jakby chciała zapukać, powiedzieć: „Witaj w Kenii”. Wrażenie niesamowite – dzikie zwierzęta tak blisko i zupełnie swobodne. Zaakceptowały ludzi jak naturalny, nieszkodliwy element otoczenia.

Wychodząc z pokoju, spotykam serdecznie uśmiechniętych ludzi, słyszę powitalne „jambo” (cześć), potem wszechobecne „hakuna matata” (nie ma problemu) albo „pole pole” (powoli, powoli), nikt tu się nie śpieszy ani nie denerwuje. Odwzajemniam uprzejmości, dziękuję w języku suahili: „asante sana”. Na plaży nie ma już krabów chowających się w piasku. Ale piasek jest – niesamowicie biały, miękki jak mąka. Miękkie wydają się też fale oceanu, woda jest bardzo ciepła i… skora do zabawy. Porywa, co tylko może: zagapiłam się i już zabiera mi czapkę i okulary.

Mimo że jest kwiecień i właśnie zaczyna się pora deszczowa, słońca nie brakuje. Powietrze jest gorące, ciężkie i duszne, tylko czasami niebo funduje nam ciepły prysznic. Po błogim wypoczynku na plaży na kilka dni opuszczam hotel. Wyruszam na safari, a to w języku suahili znaczy podróż. Jadę drogami, które albo nie mają asfaltu, albo wyglądają jak popękana skorupa żółwia. Nie obowiązują tu chyba żadne przepisy. Drewniane chaty, lepianki, gdzieniegdzie tylko fragment muru. Mnóstwo kóz i machające do przejeżdżających samochodów dzieci – chude i bose, ale wszystkie uśmiechnięte.

Znów jestem w Mombasie. W centrum – nowoczesne budynki, na przedmieściach – rozsypujące się slumsy. Ludzie śpią na ulicy, wśród śmieci i unoszącego się kurzu. Mimo to jest kolorowo, pogodnie i jasno. To zasługa barwnych ubrań, egzotycznych roślin. A może tego, że Kenijczycy do szczęścia nie potrzebują luksusowych apartamentów na strzeżonych osiedlach?

Docieram do celu safari, czyli do Parku Tsavo. Jeśli powiem, że to miejsce niezwykłe, zabrzmi banalnie. Ale jak opisać świat, w którym można poczuć się jak intruz z innej galaktyki, gdzie ma się wrażenie, że żaden człowiek wcześniej tu nie dotarł? Świat, w którym – jak przed tysiącami lat – panuje wyłącznie dzika przyroda. Tsavo to największy w Kenii park narodowy. Jak wszystkie parki można zwiedzać go tylko z licencjonowanym przewodnikiem, jeżdżąc terenowym samochodem. Tsavo słynie z tzw. czerwonych słoni. Są rzeczywiście czerwone niczym rdza, bo ich skórę na każdym centymetrze i w każdej fałdzie pokrywa czerwona afrykańska ziemia. Zdarza się, że słonie zastępują nam drogę. Gdy się zdenerwują, ponoć bywają nieprzyjemne. Na szczęście nic takiego się nie zdarza, przewodnik w porę przewiduje groźne sytuacje i schodzimy słoniom z oczu. Zwierzętom ustępuje się zawsze, bo one są u siebie. Tutaj – inaczej niż w zoo – zwiedzający są zamknięci w klatkach samochodów. Przez okno zaglądają do nas małpy i natychmiast biegną dalej, są w ciągłym ruchu. Pasące się zebry wydają się przy nich uosobieniem spokoju, gazele – delikatnego wdzięku. Widzę lwy odpoczywające po nocnym polowaniu i zgrabne jak baletnice żyrafy, które szukają pędów na drzewach nad otwartym dachem samochodu.

Pod wieczór kierujemy się do lodge, hotelu urządzonego na sawannie. Przy kolacji nasłuchuję jej głosów: brzęczenie, pohukiwania, mruczenie, bywa że i ryk przyprawiający o ciarki na plecach. Domki w lodge mają płócienne ściany, wokół toczy się życie dzikich zwierząt. Czuję się, jakbym spała w środku dżungli.

Zobacz także:

Po śniadaniu wracamy do cywilizacji. Chcę wysiąść z auta, aby zagarnąć odrobinę czerwonego piasku (mam taki zwyczaj: z każdego odwiedzanego przeze mnie zakątka przywożę garstkę ziemi). Przewodnik jednak mnie powstrzymuje. Tu człowiek bezpieczny jest tylko w samochodzie.

W drodze powrotnej z parku odwiedzamy wioskę masajską. Co takiego poczuła Corinne Hofmann, autorka „Białej Masajki”? Co skłoniło ją, żeby zostać z Masajami kilka lat? Na powitanie mieszkańcy okrążają naszą wycieczkę i tańczą „adumu”, a wszystkie dzieci wyciągają ręce po cukierki. Wchodzę do jednej z chat zbudowanych z trawy, błota, krowich odchodów i popiołu. Na środku większej izby jest palenisko, w jednym z dwóch mniejszych pomieszczeń na ziemi siedzi matka z niemowlęciem. Uśmiechem i kiwnięciem głowy zaprasza do środka, wkłada dziecko w moje ręce. Szeroko otwarte, wielkie ciemnobrązowe oczy pilnie wpatrują się we mnie. A ja chyba już wiem, co mogła czuć Corinne: zwyczajną, prostą, ludzką miłość.

Czas mojej wspaniałej podróży nieubłaganie dobiega końca, ale wówczas dociera do mnie informacja, że na Islandii wybuchł wulkan. Nie byłoby to bardzo istotne, gdyby nie fakt, że z powodu odwołanych lotów… zostaję w Kenii jeszcze tydzień. Za ten prezent od losu do dziś jestem wdzięczna.