Kamienica na warszawskim Powiślu. Mieszkanie aktorki tonie w książkach, bibelotach "z duszą, rodzinnych pamiątkach. Na ścianach ryciny, obrazy. Ona sama: spokojna, ciepła. Głęboki głos, piękny uśmiech. Żartując, wybucha perlistym śmiechem.

Pani ambasadorowa przeciera szlaki

Mija rok, odkąd wróciła z Brukseli, gdzie mąż, Iwo Byczewski, doktor prawa międzynarodowego, był Ambasadorem RP przy Królestwie Belgii. - Zamknął się jakiś etap życia - Anna Nehrebecka zamyśla się. - Nie sądziłam, że po 6 latach nieobecności będę musiała odnaleźć się w kraju od nowa. Coś się zamyka. Co się otwiera, jeszcze nie wiem...

Do Brukseli wraz z mężem i dwiema córkami wyjechała w 2001 r. - Występowałam w Teatrze Polskim, sporo w filmie, radiu, jeździłam też z wieczorami poezji po Polsce i za granicą. Musiałam wszystko to zostawić. Także zrezygnować z zagrania u Grzegorza Jarzyny w sztuce "Uroczystość". Premiera miała odbyć się 2 tygodnie przed wyjazdem. Byłam pochłonięta przeprowadzką, no i nie dałabym rady przyjeżdżać na spektakle do Polski. Ale ani przez sekundę nie odradzałam mężowi placówki, propozycja była spełnieniem lat jego pracy. Czemu sama nie zostałam? Wyznaję rzymskie "Gdzie ty, Kajusie, tam ja, Kaja". Nie, to nie ofiara - śmieje się. - Nie po to jesteśmy rodziną, by się rozdzielać. Jestem tradycjonalistką. Najpierw dom, potem reszta.

Przed wyjazdem gdzieś usłyszała: "Ambasadorowa? Fajnie. Siedzi się na kanapie, pachnie, chodzi na przyjęcia". - Tak mówią ludzie, którzy nie mają pojęcia o obowiązkach ambasadora i jego żony!

Swoją rolę tam określa: pomocnicza. - Ale to głównie od ambasadorowej zależy atmosfera oficjalnych spotkań, samopoczucie gości, elegancja stołu, a przede wszystkim umiejętność nawiązywania rozmów i kontaktów. - Podczas świąt narodowych stała zawsze krok za mężem i bywało, że musiała z uśmiechem uścisnąć 300 dłoni. - Tak, były chwile, kiedy mówiłam sobie: "Boże, co ja tu robię? Chcę do domu!" - wspomina. Czasem ktoś zdradzał zagranicznym gościom, że pani ambasadorowa jest w Polsce znaną aktorką, grała m.in. u Wajdy, Zanussiego. Robiło to wrażenie na zebranych. - Oboje z mężem mamy poczucie humoru. Bawiło nas, że Iwo nawet w Belgii czasem funkcjonował jako "pan ambasador Połaniecki".

Największe przeżycie? - Tzw. wizyta państwowa (odbywa się tylko raz) prezydenta Kwaśniewskiego, zaproszonego z małżonką przez króla Belgii Alberta II. Jej przygotowanie zajęło pół roku. Do mnie należała organizacja przyjęcia na cześć pary królewskiej, w Chateau de La Hulpe pod Brukselą. Ułożenie menu, które pokaże najlepsze strony polskiej kuchni, ale i zaspokoi wyrafinowane gusta gości. Potem towarzyszyłam pani prezydentowej i królowej Paoli. Nie ukrywam: było stresująco, ale miałam satysfakcję. Choć zgodnie z protokołem dyplomatycznym nie mogła w Belgii pracować zawodowo, starała się promować Polskę poprzez kulturę. - Słyszałam:"„Piękna jest ta wasza stolica Praga". Lub: "Polska? Gdzie to jest?" - wspomina. Organizowała wieczory literackie, koncerty. - Udało mi się zrobić przegląd filmu polskiego, trwał 6 tygodni. Po paru latach pukania do różnych drzwi zauważyłam, że moje inicjatywy zaczynają się rozkręcać.

Starała się przywrócić dawny splendor ambasadzie. Szukała sponsorów, by oczyścić jej kamienne posadzki, secesyjne schody. - Mieliśmy też steinwaya, na którym kiedyś grał Paderewski. Fortepian wymagał renowacji. Nie trzymał stroju, nie można było na nim grać, a na nowy nie było pieniędzy. Powstało nieformalne Towarzystwo Przyjaciół Rozstrojonego Fortepianu. I znaleźli się sponsorzy!

Zobacz także:

Polubiła Belgię. Piękny, zielony kraj. I Belgów: życzliwi, uśmiechnięci, tolerancyjni. Ale pierwsze półtora roku określa jako trudne. - Przez ówczesne polityczne rozgrywki w kraju. Odczuliśmy to na własnej skórze. O mnie i mężu krążyły paszkwile. Kiedy Centrum Polskie w Brukseli chciało zrobić ze mną spotkanie, w Polsce pojawiły się zjadliwe komentarze, że przyjechałam do Belgii promować siebie - mówi z pobłażliwym uśmiechem. Bez goryczy. - Cóż, nie pierwszy, nie ostatni raz spotkałam się z ludzką zawiścią. Bywa.

Córki

Córki Agata i Magda nadal mieszkają w Brukseli. - Jestem z nich dumna, bo choć nie było im łatwo, odnalazły się tam. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski, Agata była półtora roku przed maturą. Nagle trafiła do szkoły, gdzie obowiązywał inny system nauczania. Dziś jest absolwentką nauk politycznych na Université Libre de Bruxelles i studium dziennikarskiego. Jako dziennikarka pracowała m.in. w "Le Soir", teraz jest redaktorką w Agencji Europejskiej. Fotografuje, wspina się. Magda studiuje grafikę i plakat w École Supérieure des Arts Saint-Luc. - Gdy wspominała coś o aktorstwie, nabierałam wody w usta i modliłam się, żeby nie. Znam wrażliwość moich córek. Show-biznes nie jest dla nich.

Aktorka podkreśla: córki nienawidzą korzystać z pomocy rodziców. - Nigdy nie chciały zawdzięczać niczego znanemu nazwisku. Magda w wakacje przez miesiąc zarabia. Przed rokiem pracowała w domu opieki społecznej jako salowa. Staraliśmy się wychowywać je na ludzi uczciwych, odpowiedzialnych za to, co robią. Wiedziały, że nie wolno im zawieść zaufania. Mówiłam: nikt z nas nie jest święty. Sztuką jest przyznać się do błędu - uśmiecha się. - A dom zawsze rozumiałam jako miejsce, gdzie nie jestem po to, żeby skarcić, tylko wytłumaczyć. One wiedzą, że choć mają w nas oparcie, nikt za nie życia nie przeżyje.

Korzenie

Te wartości przekazali artystce rodzice. Poczucie więzi, kanon zasad, kindersztuba. Dzięki mamie zajmującej się domem zawsze wiedziała, że ma przystań. - Z wiekiem coraz bardziej to doceniam. Dała mi poczucie bezpieczeństwa. Dorastałam w trudnych warunkach, z dwoma braćmi. Za to dziś umiem cieszyć się z drobiazgów.

Pamięta, jak w 1956 r. po raz pierwszy poleciała z mamą za granicę, do wuja Ryszarda Kiersnowskiego. Był dziennikarzem i poetą, przed wojną pracował w teatrze w Wilnie. Potem osiadł w Londynie. Pracował w BBC. - Już samo to, że lecę, i to daleko, mocno mnie przejmowało. Byłam jedynym dzieckiem na pokładzie. Wtedy też po raz pierwszy... zobaczyłam banana. Rozczarowałam się tragicznie: taka słodka mąka! Ale po 6 tygodniach wróciłam sześć kilo grubsza.

Choć ma ziemiańskie korzenie (rodzinne groby, ruiny majątku dziadka są na Białorusi), z mocą twierdzi: szlachetność to sprawa domu i ludzi, nie pochodzenia. – Mój ojciec mawiał: coś się nie udaje, najpierw szukaj winy w sobie. Był niezmiernie uczciwy i mądry. Z jego śmiercią skończyło się moje dzieciństwo.

Nie żałuję

Uwielbia Herberta. Jego wiersz "Potęga smaku" to jej credo.

"To wcale nie wymagało wielkiego charakteru /nasza odmowa niezgoda i upór /mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi / lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku" - recytuje.

Zawsze starała się być temu wierna. W stanie wojennym, z niezgody na ówczesną rzeczywistość, odmówiła występowania w prorządowych mediach, a innych nie było. Przez 7 lat jeździła po domach i kościołach, recytując poezję. – Stopniowo zanikał prosty podział na czarne-białe i człowiek zaczął dostrzegać różne odcienie... A ja muszę odrzucić, jeśli coś jest dla mnie nie do przyjęcia. Chciałam jeszcze poczekać, przyjrzeć się... – zamyśla się. Już nie była słodką, grzeczną "panną z dworku". - Po 89 roku praktycznie nie wróciłam w pełni do zawodu. Nie żałuję. Oczywiście mam satysfakcję: Marynia Połaniecka, Anka z "Ziemi obiecanej", Celina w "Nocach i dniach" i inne. Lubiłam Małgosię z "Jana Serce". Ale to był schemat. Stałam się uosobieniem kobiety bez skazy. I straciłam możliwości zaistnienia w pełni. Jako kobieta czuję się spełniona. Jako aktorka - nie. Jak ktoś to określił: funkcjonuję cholernie pozytywnie!

W latach 90. jeździła z programem poetyckim po świecie. Europa, Australia, Nowa Zelandia, Stany Zjednoczone. I jako jedyna polska aktorka wystąpiła w filmie... albańskim pt. "Pułkownik Bunkier". Jego reżyser na studiach oglądał ją w „Ziemi obiecanej” i przysiągł sobie, że kiedyś aktorkę zatrudni. - Był 1995 rok, tuż po obaleniu reżimu Envera Hodży. Trudno było ulokować mnie w miejscu z dostępem do wody i telefonu... Za to ludzie byli wspaniali. Pamiętam, że trasa na plan, do bunkra, wiodła przez wielkie wysypisko śmieci. Grasowały tam hordy głodnych i dzikich psów. Kiedyś wracaliśmy i samochód niespodzianie stanął. Ciemno, reszta ekipy daleko. Odruchowo chciałam wysiąść. "Nie wolno!!!" - kierowca złapał mnie za rękę. Wtedy zauważyłam, że auto otoczyły zdziczałe zwierzęta. Kierowcy po skroni spływały krople potu... Na szczęście po 5 minutach ruszyliśmy.

Tęsknię i uciekam

Przyznaje głośno: mieszkając w Brukseli, tęskniła za sceną. Teraz gościnnie gra w sztuce "Peer Gynt" w Teatrze Dramatycznym, w radiu nagrywa wieczory poetyckie. Istnieje w pamięci zwykłych ludzi. - Czy czekam na telefony z propozycjami? Jestem otwarta. Bogatsza o doświadczenia, dojrzalsza, a to wielki atut w aktorstwie - uśmiecha się. Zaczytuje się książkami Johna Maxwella Coetzee. - Czytam, odkładam i znów zagłębiam się w tekst. Daje do myślenia: ile jest w człowieku dobra, a ile zła. I dodaje przekornie, że jej pasją jest również... uciekanie. - Do naszego małego domku za miastem. Tam sadzę, kopię, koszę. Kocham przyrodę. - Co bym jeszcze chciała? Żeby ludzie się do siebie więcej uśmiechali - mruży oczy. - To niby nic, a daje tak wiele.

Zdjęcia: K. Opaliński; stylizacja: G. Bloch; makijaż: K. Wiedeńska-Strzelczyk; fryzury: S. Habdaś/Metaluna; wnętrza: Królikarnia, Oddział Muzeum Narodowego w Warszawie