Znasz już odpowiedź na pytanie z rzędu tych najważniejszych?

A jakie jest to najważniejsze pytanie?

Zadaje je Twoja filmowa bohaterka w filmie „Facet (nie)potrzebny od zaraz”…

(śmiech) I sama to pytanie w filmie wymyśliłam: kiedy szukaliśmy sposobu, żeby pokazać rozmowę dziennikarki z autorem książki „Jak żyć?”. To miał być żart, bo nie przepadam za takim poradnikowym stylem. Ale postaram się odpowiedzieć serio. Co jest najważniejsze? Dla mnie wszystko to, co chcę mieć blisko siebie. To moja rodzina i bliscy. Z tego, co najważniejsze, składa się moja codzienność – z pracy, ale też drobnych przyjemności. Staram się eliminować z życia sprawy niepotrzebne, złe, błahe. Nie wiem, czy to jest obiektywnie najważniejsze, ale dla mnie ważne. Życie jest za krótkie, żeby się zamartwiać głupstwami.

Ludzie na ogół dochodzą do takich wniosków znacznie później. Szybko dojrzałaś.

Myślisz, że to wynik dojrzałości? A może po prostu stylu życia? Wszyscy dziś żyjemy intensywnie, nasze życie jest zapchane różnymi sprawami, więc nie ma sensu zapychać go jeszcze bardziej tym, co nieważne, albo ludźmi, którzy nas ranią. Zamiast się na tym skupiać, użalać nad sobą lub brnąć w nieprzyjemne sytuacje i rozkładać je na czynniki pierwsze, lepiej rozwiązać konflikt lub problem tak, by przywrócić równowagę w życiu.

A co jest dla Ciebie nieważne? Pójście do kina, na shopping?

Zobacz także:

Pójście do kina jest ważne. (śmiech) Najmniej ważny jest ten cały „celebrytyzm”. Na to szkoda czasu. Staram się odsuwać go od siebie i zamykać przed nim drzwi mojego domu.

Ale przecież bywasz. Widzę Twoje zdjęcia z bankietów, otwarć… w kolorowych gazetach.

Raz na jakiś czas pójdę na imprezę, ale nie wypełniają one mojego życia. Kiedyś chodziłam, bo byłam ciekawa świata, który znałam z pism. Wiele osób daje się na to nabrać. Przez to, że ten świat celebrycki jest tak mocno promowany, jego uczestnicy sądzą, że biorą udział w czymś ważnym, że są kimś. Zdarzają się piękne, wzruszające i pamiętne wydarzenia, ale zazwyczaj niewiele stoi za tymi czerwonymi dywanami, ściankami, relacjami z rubryk towarzyskich. Jest przyjemnie, jest zabawa, ale w wielu wypadkach chodzi po prostu o pieniądze.

W Twoim nie?

Wiem, że są osoby, które traktują bywa­nie jako zawód i zarabiają na tym, że cho­dzą na imprezy. Trudno dziś wypromo­wać nową kolekcję, film, spektakl lub akcję charytatywną, bez medialnego roz­głosu, który dają celebryci. Media wypa­czają proporcje - piszą, kto przyszedł się lansować, z kim wyszedł, w co był ubrany. A przecież każdy tzw. event jest efektem czyjejś pracy, zaangażowania. Dlatego chodzę na pokazy zaprzyjaźnionych pro­jektantów albo premiery filmów, w któ­rych grają znajomi, i wiem, że oni zrobi­liby to samo, bo wiedzą, jakie to ma znaczenie nie tylko pod względem bizne­sowym. Warto ruszyć się z domu, żeby okazać naszym przyjaciołom sympatię i wsparcie w ważnych dla nich chwilach.

 

Macierzyństwo to Twoja nowa życiowa rola. Przygotowujesz się do niej?

Nie chcę za dużo o tym mówić, bo to sprawa osobista. Przeczytałam jakiś po­radnik. Jeden! (śmiech) Trudno przewidzieć, jak się zachowamy w sytuacji, w której stajemy po raz pierwszy. Uwa­żam, że należy być elastycznym i na bie­żąco dostosowywać się do tego, co niesie los. Jaką będę matką, jak wychowam moje dziecko, czy szybko wrócę do pra­cy? Zobaczymy. Skoro Meryl Streep ma czwórkę dzieci i jakoś daje radę, mam nadzieję, że ja też dam. (śmiech)

Na naszej sesji jesteś wystylizowana na włoską mammę - ciepłą, kochającą, otoczoną dużą rodziną. Piękny obrazek! A Ty jak siebie widzisz?

Dość wyidealizowany obrazek: lato, Sy­cylia, gromadka grzecznych dzieci i ja w seksownych sukienkach z kolekcji m.in. Marciano. Myślę, że rzeczywistość „wyjdzie w praniu”. (śmiech) Sama jestem częścią dużej rodziny, więc taki model nie jest mi obcy, ale staram się nie składać ostatecznych deklaracji, bo życie lubi weryfikować nasze plany. Jestem przygo­towana na różne życiowe scenariusze.

Powołując się na przykład Meryl Streep, nie zgadzasz się z Niną Andrycz, która mówiła, że aktorka powinna rodzić role, a nie dzieci?

Nina Andrycz była wybitną aktorką, ale śmiem się z nią nie zgodzić. Aktorstwo to piękny zawód i jeśli zostają po nas ro­le warte zapamiętania, czym niewielu aktorów może się pochwalić, to super. Ale tak naprawdę trwamy przez nasze dzieci i wnuki. Każdy sam ustala, co jest dla nie­go najważniejsze. Ja nie potrafiłabym zrezygnować z rodziny na rzecz kariery. Poza tym myślę, że doświadczenie, jakim jest rodzicielstwo, może nas tylko wzbo­gacić, przede wszystkim jako ludzi, a co za tym idzie, także jako artystów.

Masz tylko 30 lat. Kiedy się poczułaś dorosła?

Tak naprawdę chyba do tej pory tak się nie czuję. Są momenty, takie jak pierw­sza praca, wyprowadzka z domu, ukoń­czenie studiów, które sprawiają, że przez chwilę czujemy się dorośli, ale życie szyb­ko nam pokazuje, jak bardzo wciąż po­trzebujemy rodziców. Dorosłość to pro­ces, który przebiega niepostrzeżenie. Może już mi się przydarzył, a może wciąż jeszcze jest przede mną. Nawet urodzenie dziecka nie jest wydarzeniem granicz­nym, bo są osoby, które mają dzieci i na­dal są niedojrzałe.

Często radzisz się mamy?

O, tak! I pewnie częściej postępuję we­dług jej rad, niż sama jestem gotowa to przed sobą przyznać. (śmiech)

Uczono Cię samodzielności, musiałaś na siebie zarabiać. A kiedy miałaś 20 lat, rodzice Ci zaufali, zostawiając w Warszawie z młodszym bratem. Swoje dzieci wychowasz podobnie?

Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. W szkole teatralnej spotkałam mnóstwo osób, które w wieku 19 lat przyjechały z innego miasta, musiały wynająć pokój i jakoś sobie radzić. A ja miałam w oko­licy rodziców, co było naprawdę dużym ułatwieniem. Samodzielny start jest waż­ny, bo potem te osoby są niezależne i od­powiedzialne, po prostu zaradniejsze życiowo. Są tacy, którzy potrzebują szefa, który będzie im mówił, co mają robić, a inni wolą zakładać własne firmy. To wy­nik nauki samodzielnego myślenia.

Twój charakter kształtowały też doświadczenia z pobytu w Holandii, gdzie spędziłaś kilka lat dzieciństwa, i później w Norwegii. Dla dziecka z pewnością nie były to łatwe przeżycia.

Na pewno, ale też wiele zyskałam. Prze­mieszczanie się z kraju do kraju i całko­wita zmiana: nowy język, nowi przyjacie­le, to rzeczywiście było trudne, ale kiedy jako piętnastolatka wróciłam do Polski i wszyscy marzyli, żeby stąd wyjechać, zdobyć jakieś stypendium zagraniczne, a ja miałam to już za sobą. Nauczyłam się języków, czułam, że świat stoi przede mną otworem. Dla mnie szansą był powrót do Polski. Poznałam swoje korzenie, zdoby­łam dobre wykształcenie, także aktorskie i muzyczne. Od tego czasu wiele się w Pol­sce zmieniło, jest wiele szkół, gdzie na­uczyciele mają do uczniów bardziej no­woczesne podejście i dbają o wychowanie obywatelskie. Ja takie otrzymałam.

 

Twoje przyjaźnie zawarte za granicą wytrzy­mały próbę czasu?

Żyjemy w erze Facebooka, który daje nam takie wrażenie. Tak naprawdę od mojego wyjazdu byłam w Holandii ze dwa-trzy ra­zy. Odszukiwałam swoje przyjaciółki i spotykałyśmy się na kawie. Jedną z nich poznałam, gdy miałyśmy po dziesięć lat wydawała mi się wtedy niezwykle doj­rzała. Jej rodzice byli rozwiedzeni, ona mieszkała w internacie, była niezależna i samodzielna. Dzisiaj jest psychologiem dziecięcym, a ja myślę, że to naturalne, bo kim innym mogłaby zostać?! Fajne jest to, że po tylu latach łapiemy kontakt. W Norwegii byłam krócej i chodziłam do międzynarodowej szkoły. Mam tam „przy­szywane” rodzeństwo: siostrę i brata, z którymi utrzymuję kontakt.

Zazdroszczę Ci dużej rodziny.

Takiej patchworkowej?

Ja prawie nie mam wcale, nawet patchworko­wej. A Ty oprócz rodzonego brata masz trzech braci przybranych z małżeństwa mamy ze Sta­nisławem Komorowskim, brata i siostrę od strony taty, a Twój tata ma dużo sióstr...

Sześć sióstr i brata. A mama ma tylko jednego brata.

Twój mąż, Michał Niemczycki, też ma dwóch braci. W sumie tworzycie liczną rodzinę. Spotykacie się na zjazdach, spędzacie razem święta?

W rodzinie taty jest w ciągu roku tyle ślu­bów, że aż trudno policzyć... (śmiech) Siostry taty mają dzieci i już wnuki, któ­rych jest mnóstwo. Najbliższa rodzina li­czy sobie około 75 osób! Z biegiem lat coraz bardziej to doceniam. Im dłużej się znamy, zakładamy własne rodziny, coraz bardziej się do siebie zbliżamy. Czasami to trudne do ogarnięcia logistycznie, gdy zbliżają się różne święta. (śmiech)

Swojego męża poznałaś na balu z okazji 10. rocznicy ślubu Dominiki Kulczyk i Jana Lubomirskiego. Dziś są po rozwodzie, podobnie jak Twój były partner Piotr Adamczyk. Twoi rodzice też się rozstali. Małżeństwo to trudna sztuka. Wiesz, co robić, by utrzymać związek? Spójrzmy na statystyki: 30 procent mał­żeństw się rozwodzi, a to znaczy, że 70 trzyma się razem! Już sam ten fakt działa na naszą korzyść. (śmiech) Ale nie jestem typem żony, która siedzi zadowo­lona, że ślub załatwił wszystko i teraz będziemy żyć długo i szczęśliwie. Każde­go może dotknąć kryzys, któremu nie zaradzi. Dlatego staram się być uważna i dbać o swoje małżeństwo każdego dnia. Wierzę, że trudniej zniszczyć to, co zbu­dujemy na silnych fundamentach.

Bardzo Ci tego życzę. A czy byłabyś w stanie porzucić aktorstwo dla rodziny?

Nie wiem. Kiedyś nie mogłam zrozumieć, jak można porzucić aktorstwo. Dzisiaj wiem, że nie wszystko w tym zawodzie jest warte poświęceń. Zdarzają się wspa­niałe przygody i życzyłabym sobie ich jak najwięcej, ale są produkcje, które można sobie odpuścić. Rodzina daje - pod wa­runkiem że nie musimy jej utrzymać z teatralnej pensji - komfort trzeźwego osądu. Łatwiej zdecydować, czy rzeczy­wiście rola jest warta tego, żeby być przez jakiś czas poza domem.

Aniu, wkrótce będzie rocznica Twojego ślubu. Macie już z Michałem za sobą „próbę sił”, jak nazywam urządzanie mieszkania?

Myślisz, że to jest próba związku?

Trochę tak. Ludzie muszą wiele spraw uzgod­nić - dobór kolorów, mebli, detali. Albo się przy tym ze sobą dogadują, albo nie.

My się z Michałem bardzo dobrze doga­dujemy. To nie są sprawy, które warto stawiać na ostrzu noża. Nie wyobrażam sobie, by mogły się stać kością niezgody.

 

Słowo „kompromis” w małżeństwie ma zna­czenie?

Podobno doświadczone pary twierdzą, że najważniejsze słowa w małżeństwie to nie: „kocham cię”, ale: „być może masz rację”. W dobrym związku, idąc na kom­promis, nie mamy poczucia, że coś traci­my. Nie uważam kompromisu za poświę­cenie, raczej za prezent, który dajemy sobie nawzajem. Zakładamy przecież, że obie strony będą zadowolone.

A kompromis w sztuce? Nie jesteś trochę roze­rwana wewnętrznie między muzyką a aktorstwem? Studiowałaś muzykologię, pięknie śpiewasz. Ze wzruszeniem słuchałam Twojego „Grande Valse Brillante”, niezwykle trudnej pio­senki, z której wykonania zasłynęła Ewa Demarczyk. Teraz przygotowujesz własną płytę... Muzyka jest w moim życiu od dziecka. Była dla mnie naturalną formą ekspresji, jak śmiech, zabawa czy sport. W dzieciń­stwie dużo ćwiczyłam: balet, judo, piłkę nożną, łyżwy. Najlepsza byłam w pływa­niu, ale wiedziałam, że nie będę tego robić profesjonalnie. Formą ekspresji była też zabawa w teatr i wcielanie się w różne role, więc między muzyką a ak­torstwem długo nie widziałam różnicy. Dzisiaj wiem, że muzyka wiele razy po­mogła mi w aktorstwie, bo jest nośnikiem emocji - porusza struny, które mu­simy w sobie rozwibrować. Muzyka w ogóle jest niesamowitym zjawiskiem, którego nie możemy dotknąć, przybiera tak wiele form i towarzyszy nam w tak wielu sytuacjach, że dziś myślę, że jest bardziej naturalna niż aktorstwo. Na szczęście grałam dotychczas, zwłaszcza w teatrze, role śpiewane, więc nie musia­łam wybierać. Płytę, nad którą teraz pracuję, chciałabym zrobić dla siebie. To nie jest materiał na zamówienie, to moja muzyka i moje piosenki.

Twoje kompozycje?

Nie jestem kompozytorem. Gdy chodzi mi po głowie jakaś melodia, nucę ją zna­jomemu muzykowi i on mi ją aranżuje. Tak samo jest z tekstami - zadałam tema­ty Pawłowi Bulaszewskiemu prozą, a on przełożył je na język poezji. Po raz pierw­szy od dawna robię coś tak, jak chcę i jak czuję. W tej chwili nagrywamy pierwszy utwór. Pozostałym musimy nadać osta­teczny kształt. Czeka mnie jeszcze kilka miesięcy pracy.

Zdążysz przed porodem?

Mam nadzieję, bo uwielbiam śpiewać. Kiedy podczas spektaklu przychodzi po­ra na moją piosenkę, zawsze mam poczu­cie, jakbym ją wykonywała pierwszy raz. Mogłabym śpiewać w każdych warun­kach i dla każdej publiczności. Kiedy jestem proszona o koncert, czuję ogrom­ną wdzięczność. Dużo z sie­bie daję, ale też dużo dosta­ję z powrotem.

Nie dziwię się, że muzyka jest Ci tak bliska - Twoja mama była śpiewaczką w Operze Narodowej. Operowa diwa, Aleksandra Kurzak, której mama też była solistką, opowiadała mi, że jako mała dziewczynka po przyjściu z „Traviaty” do domu potrafiła odśpiewać wszystkie partie po kolei - chóru, mężczyzn i kobiet.

Myśmy odtwarzali z bratem „Małego kominiarczyka”, co było trudne, bo zawierał dużo ról dziecięcych, które my w karkołomny sposób łączyliśmy w jedną całość. Miałam sześć lat, brat czte­ry. Komin próbowaliśmy ułożyć z krzeseł. Nie wiem, skąd znaliśmy te piosenki, nikt nas ich nie uczył. U nas śpiewanie było jak mó­wienie, myśmy się tego nie wstydzili. Cały czas coś sobie nuciłam pod nosem.

A teraz śpiewasz na scenie Teatru Komedia w musicalu „Zorro”.

Spektakle trwają, tylko ja w roli niewin­nej amantki nie jestem już wiarygodna, więc musiałam sobie zrobić przerwę. (śmiech) Mimo przerwy w graniu nie zwalniam tempa. Po raz kolejny zo­stałam polską ambasadorką marki Guess by Marciano, z czego bardzo się cieszę, bo uwielbiam ich kolekcje. Współpracuję też ze stowarzyszeniem „Piękne Anioły”, które remontuje dziecięce po­koje. Poza tym wkrótce czeka mnie dużo pracy w studiu. Wielogodzinne nagrania bywają męczące i wyczerpujące emocjo­nalnie, ale wierzę, że będzie warto.

W „Facecie (nie)potrzebnym od zaraz” warto było zagrać?

Zdecydowanie tak, choć moja rola jest niewielka. Cieszę się z niej, tym bardziej że znam wyniki oglądalności: w pierwszy weekend film obejrzało dwieście tysięcy osób! Od dawna marzyłam o tym, żeby zagrać w filmie, ale propozycje, które dostawałam, były mało interesujące. Dłu­go czekałam na swój debiut. Dziś wiem, że było warto.

 

Twój mąż podobno skończył w Stanach szkołę filmową, więc może coś zrobicie razem?

Michał studiował reżyserię. Kiedy go po­znałam, nie mogłam zrozumieć, jak można porzucić film i to po studiach w Stanach, czyli „u źródła”! A dzisiaj, gdy widzę, jak tworzy swoje firmy, wierzę, że przynosi mu to taką samą satysfakcję. Wymyślił Vodę Naturalną, miał jej rysunek na papierze, a dzisiaj trzy­mają w ręku, eksportuje do Dubaju i kilku innych kra­jów, wkrótce kilkunastu. Myślę, że gdyby dziś chciał się zaangażować w jakiś projekt filmowy, to raczej od strony producenckiej.

To może wyprodukowalibyście razem monodram o Twojej arcy- ciekawej prapraprababce, Izabeli Czartoryskiej.

Kiedyś myślałam, żeby na­pisać o niej scenariusz. Z jednej strony to fanta­styczne wyzwanie i niesa­mowita sprawa, żeby się zmierzyć z takim tematem, ale z drugiej, nie wiem, czy to jest w tej chwili postać najbliższa mo­jemu sercu. Czy to w ogóle postać na dzi­siejsze czasy... Izabela i jej epoka zasłu­gują na wielki film kostiumowy, a u nas się takich nie kręci. Nie ma na to pienię­dzy, a polskie kino rozlicza się dziś raczej z najnowszą historią.

A jaka postać kobieca Ciebie dzisiaj fascynuje?

Nikt konkretny. Gdybym miała przygo­tować spektakl, byłby on wypełniony pio­senkami, jak „Morfina”. Poszłabym jed­nak w stronę komedii. To dziś spore wyzwanie, bo trudno znaleźć dobrze na­pisany tekst. Powstaje mnóstwo rzeczy pisanych na kolanie, które mają na celu przyciągnięcie widzów do teatru, żeby zobaczyli znanych aktorów na żywo.

Zawsze tak było. Ludzie chodzili kiedyś na Helenę Modrzejewską, potem Ninę Andrycz czy Cybulskiego, Twojego idola. Czytałam szkic, jaki o nim napisałaś na blogu. Ładny...

Ojej, naprawdę? Dawno już przestałam pisać... Cybulski jest moim wyidealizo­wanym idolem, dzisiaj jego graj est trochę staroświecka, ale mnie interesowało, kim był dla historii polskiego kina. Oprócz tego, że miał to „coś”, kochał swój zawód, cały czas poszukiwał. W tym poszukiwa­niu naturalności bywa dziś trochę śmiesz­ny. W „Jak być kochaną” jest scena, w któ­rej bawi się dłonią. To ma być naturalne, atak naprawdę jest sztuczne. Ale sposób, w jaki działał na wyobraźnię, w jaki pra­cował, jaką miał w sobie pasję, żar, jest niezwykle interesujący.

 

Był też doskonale wystylizowany, choć nie było wtedy stylistów: ciemne okulary, skórzana kurtka, chlebak, traperki. On, Kobiela, Maklakiewicz, wszyscy byli „jacyś”. Zazdrościsz cze­goś aktorom z tamtego okresu?

Profesorowie ze szkoły teatralnej opowia­dali nam, że kiedyś artyści mieli znacznie mniej pokus i „rozpraszaczy”. Dzisiaj jest mnóstwo ofert pracy, możliwości zarob­ku, więc nie siedzimy w teatrze od rana do nocy, bo mamy dubbing, reklamę, sesję zdjęciową, czytanie dzieciom czy prowadzenie imprezy. Ludzie są bardziej skupieni na robieniu kariery niż na pra­cy zespołowej. Aktorom starszego poko­lenia zazdroszczę tego, że za ich czasów nie istniała prasa plotkarska! Dziś wy­starczy mała iskierka, by wywołać wielki skandal, który wcale skandalem nie jest, tylko został napisany wielkimi literami. Dlatego większość ludzi dla świętego spo­koju wyraża się ostrożnie, ubiera bez­piecznie i stara się trzymać z dala, przez co nasz show-biznes wydaje się miałki i mało ciekawy.

Sądzisz, że aktor, który się wszystkiego pa­nicznie boi, może zagrać wybitną rolę? Nie ma charyzmy ten, kto boi się kontrowersji.

Większość aktorów, których poznałam prywatnie, okazała się dużo ciekawsza, niż się ich w tych mediach przedstawia. Mają szalone pomysły, są wyluzowani, bardziej skorzy do zabawy, niż mogłoby się wydawać czytelnikom gazet. To, że ktoś lubi pożartować w grupie przyjaciół albo zatańczyć na stole podczas imprezy, nie znaczy, że musi to robić na łamach brukowców. Talent i temperament aktora ujawniają się przede wszystkim na scenie pod czujnym okiem reżysera. O jakości gry nie decyduje wizerunek, jaki te osoby mają poza sceną czy ekranem, zwłaszcza dzisiaj, gdy kolorowe media robią z tym wizerunkiem, co chcą.

Ale czy aktor, który łaknie świętego spokoju, zagra interesująco Hamleta, jeśli w ogóle znaj­dzie się reżyser, który go w nim zobaczy? Cze­go szukają w Tobie reżyserzy, gdy bierzesz udział w castingach?

Grałam już komunistyczną aktywistkę, matkę dwójki dzieci, dziewczynę Zorro, recydywistkę, piosenkarkę, złodziejkę obrazów, a nawet mężczyznę! Ciężko mi znaleźć wspólny mianownik. Ostatnio raczej nie chodzę na castingi, bo w obec­nym stanie nie ma dla mnie ról. (śmiech)

A co się stało z pierścionkiem z akwamarynem, który nosiłaś? Nie widzę na Twojej ręce!

Noszę tylko zaręczynowy pierścionek, nie lubię chodzić obwieszona biżuterią.

Sądziłam, że powód jest inny. Kiedyś mówiłaś, że kiedy coś się w Twoim życiu zmienia, z two­jego pierścionka wypada oczko. Promieniejesz radością, więc pomyślałam, że pewnie nie chcesz kusić losu.

To prawda, nie chcę. Oczko już z mamą wstawiłyśmy. Dobrze siedzi. Tylko po­tem babcia mi powiedziała, że akwama- ryn przynosi pecha kobietom w naszej rodzinie, więc na wszelki wypadek do­brze schowałam pierścionek.