Trudno uwierzyć, że to już 10. rocznica śmierci Violetty Villas. Jaka była diva?

Porównywano ją do rajskiego ptaka, a jej głos nazywano „głosem ery atomowej”. Życie Villas było drogą, której początek przypominał bajkowy sen, a koniec tragiczny upadek. Gwiazda skrywała wiele sekretów, które znali wyłącznie jej najbliżsi. Wśród nich pozostawała zawsze Małgorzata Gospodarek, synowa artystki. To ona, specjalnie dla „Gali”, zgodziła się opowiedzieć o wielkiej polskiej divie.

Pamięta Pani ten pierwszy moment, kiedy zobaczyła Violettę Villas?

Nie zapomnę tego nigdy. To było w 1973, miałam wtedy 17 lat. Violetta mieszkała w Magdalence, ale spotkałyśmy się na Powiślu – w mieszkaniu na ulicy Solec, w którym urzędował Krzysiek. Komunizm, czyli szarość, ponurość, jakiś smutek. Wszyscy byli tacy sami. A nagle zajechał na podwórko biały mercedes i wysiadła gwiazda. To robiło niebywałe wrażenie. Wjechała na trzecie piętro i dziarskim krokiem weszła do mieszkania. Podała mi rękę, ale w ogóle ze mną nie rozmawiała. Zaczęła załatwiać jakieś sprawy z Krzyśkiem. Zajęło to 15 minut – i odjechała.

Czym Panią ujął Krzysztof, syn artystki?

Intrygujący, zastanawiający. Wiedziałam, że jest synem Violetty. Ale on był jakiś wewnętrznie smutny, czuło się, że w życiu jest sam. Ja też byłam sama. Moi oboje rodzice już nie żyli. Krzysztof nie uskarżał się na nic, ale jego wnętrze wiele mówiło komuś, kto chciał słuchać. Violetta była wtedy wielką gwiazdą. Wzbudzała sensację – legenda Ameryki szła za nią. Andrzej Wajda robił wtedy „Ziemię obiecaną”. Miała wystąpić w roli Zuckerowej, którą później zagrała Kalina Jędrusik. Dostała tę propozycję od samego Wajdy. Powiem tylko, że już jechała z Krzyśkiem do Łodzi na plan zdjęciowy, ale nie dojechali.

Czy między pierwszym spotkaniem z Violettą w 1973 roku a małżeństwem z jej synem siedem lat potem ona jakoś wkraczała w Pani życie?

Zobacz także:

Wkrótce po naszym spotkaniu mieszkanie na Powiślu sprzedano i Krzysiek przeniósł się do Magdalenki. Wtedy zaczęłam tam bywać.

Jaki był wtedy ten dom w Magdalence?

Był dla mnie bajką. Przesiąknięty indywidualnością mamy. Jej obecność była wszędzie widoczna, jej zdjęcia wisiały na wszystkich ścianach. Piętro było tylko dla Violetty – a tam tzw. komplet Adama: komplet stołowy, bufet, sypialnia w tym samym stylu, w kolorze écru. A do tego biały dywan i wielkie lustro, trójskrzydłowe. Byłam zafascynowana nią i tym domem.

Jaka ona była wtedy dla Pani?

Potrafiła być cudowna, wylewna, ciepła, spontaniczna. Niebywale bajkowa. Była hojna we wszystkim, nie tylko w podejściu do ludzi. I bardzo bezpośrednia.

W jaki sposób zwracała się do Pani?

Kiedy miała naprawdę dobry humor, to „dziołcha”, po śląsku. Innym razem „Małgosia” albo po prostu na ty. Świetnie nam się rozmawiało – mogłyśmy tak siedzieć do rana. To, że trzeba się rano wziąć do roboty, było dla niej zupełnie nieważne. Ona nie liczyła czasu, nie planowała, były np. obiady nad ranem. Jednym słowem zero porządku codziennego życia. Jak na jakiś czas wpadłam w tę bajkę tak wyizolowaną z rzeczywistości, to potem bardzo ciężko było mi wrócić do normalnego życia. Krzysiek przy swojej matce odlatywał od normalności. Był na to skazany. Nauczyciele z liceum Batorego przyjeżdżali zapytać, dlaczego nie przychodzi do szkoły. Z nauką nie miał kłopotów, tylko z dotarciem do szkoły, ale nigdy nie opowiadał, co się dzieje, jak wygląda jego codzienność. Życie przy Violetcie miało swoje prawa: trzeba było żyć jak ona, towarzyszyć jej bez ustanku. Chociaż ona też zaczęła się od towarzystwa w końcu izolować. To się rozpoczęło jeszcze w latach 70.: pojawiły się bardzo zmienne stany nastrojów, często absolutnie nie do zniesienia. Violetta nie potrafiła sobie poradzić z życiem. Próbowała tutaj przenieść marzenia z Ameryki, zarazić ludzi Ameryką – ale nie umiała, wyśmiewano się z niej. A na dodatek była strasznie nieporadna w kontaktach z innymi. To ją wykończyło – ją i naszą rodzinę. Od tego zaczęło się wszystko: choroba, mania prześladowcza.

Była jakaś konkretna historia, która rozpoczęła tę lawinę?

Wszystko zaczęło się po powrocie z Las Vegas do Polski. Pojawili się „smutni panowie”. Mama nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia. Zaczęli ją nachodzić, a ona opowiadała im różne rzeczy – w dobrej wierze – np. że ma bogatego narzeczonego w Las Vegas. Nazywał się Major Riddle. Zwariował na jej punkcie. A ona potrafiła walnąć go w łysy łeb, powiedzieć, że jest głupi, umie tylko liczyć pieniądze i że w ogóle nie zna się na tym, co w życiu jest najważniejsze. On mógł sobie kupić praktycznie każdą kobietę. A Violetta była wtedy naprawdę piękna, zmysłowa i absolutnie go nie chciała. Wywiad za wszelką cenę chciał mieć kontakt na Riddle’a przez Violettę, wiedzieli, że on chce się z nią ożenić. Myśleli, że Violetta też chce i tylko udaje, że jest inaczej, żeby się ich pozbyć. W końcu zaczęli ją zastraszać, a ona zaczęła się bać. Tak zaczęła się mania prześladowcza, jej choroba.

Małgorzata i Krzysztof Gospodarkowie w 2011 roku.

Jak Pani sobie radziła z tym wykreowanym przez Violettę światem?

Po naszym ślubie wróciliśmy do mojego mieszkania na Tamce. W 1982 roku, w grudniu, urodził się nasz syn Maciej. Jeździliśmy wtedy do Magdalenki bardzo często. W ogóle początek lat 80. to okres dobry: mój mąż pracuje nad psychiką mamy, żeby wyszła do ludzi, spędzają ze sobą bardzo dużo czasu. Wcześniej, druga połowa lat 70., to było piekło, rzeczy straszne, niewyobrażalne. Nie da się tego opisać. Wszyscy stawali się w jej oczach wrogami, każdy był podejrzany, nawet Krzysiek. Zawsze kochała zwierzęta, ale wtedy nie było w jej życiu żadnego człowieka – tylko zwierzęta. Była osaczona.

Czy ona się wtedy leczyła?

Nie leczyła się, kompletnie. W ogóle nikt tego tematu nie dotykał. To był straszny dramat mojego męża.

To prawda, że brała narkotyki?

Niestety, brała różne rzeczy – żeby sobie poradzić ze sobą, ze strachem, z codziennym życiem. I się uzależniła. Dzięki narkotykom SB miała na nią kolejnego haka. Dostawała narkotyki z różnych źródeł. Ale potem, w latach 80., powoli zaczęła wychodzić z piekła. Częściowo dzięki mojemu mężowi, ale głównie dzięki samej sobie. Wiem, że to nie do uwierzenia, ale naprawdę tak było. Wróciła do teatru Syrena, zaczęła się znowu rozkręcać. Niestety, pieniądze w przypadku człowieka uzależnionego bywają wrogiem. Pojawiła się wtedy osoba, która zniszczyła tę rodzinę do końca, czyli tzw. opiekunka Violetty. Nie chcę o niej mówić, nie jest godna, żeby o niej mówić. Odegrała bardzo złą rolę. Violetta zaczynała być chora. A ona w niej tę chorobę podsycała.

Jak to jest możliwe, że ta kobieta zdołała ją całkowicie ubezwłasnowolnić?

W bardzo prosty sposób. Mój mąż walczył po kolei ze wszystkim: z uzależnieniem, z tym, żeby zwierzęta nie zrujnowały całego domu, o to, żeby pracowała. A tamta podsuwała wszystkie pokusy, z niczym nie walczyła. Na zasadzie: im gorzej, tym lepiej. Myśmy nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, co ona robi. Potem było za późno na cokolwiek. Ubezwłasnowolniła ją. Wytłumaczyła jej, że nie jest pomocą do psów, że jest gosposią. Potem, że jest przyjaciółką, potem, że menedżerką. A na końcu, że jest córką. Proste: Violetta to był człowiek uzależniony, wystraszony, chory, zamknięty. A ona ją izolowała od całego świata.

Aby coś zrobić, musieliby Państwo zrezygnować z własnego życia i zająć się tylko Violettą.

Tak było parę razy. Mój mąż miał poczucie, że tylko on może ją uratować, i ratował ją. Ona tego nie doceniała, a on płacił swoim życiem. Przeżył piekło. Ja powiedziałam w końcu: „Dość. W końcu wszyscy popełnimy zbiorowe samobójstwo”. Matka odrzucała mojego męża tysiące razy. Widział, że jest chora, ale jak wyszła do niego tak zwana opiekunka i powiedziała, że matka nie chce go widzieć i ma się wynosić, a obok niego stał nasz nastoletni syn, wnuk Violetty, to już było za wiele. Ale być może coś dałoby się naprawić, gdyby ta osoba nie spakowała Violetty i nie przeniosła jej znienacka do Lewina Kłodzkiego. Jak powiedział nasz wieloletni przyjaciel: „Otworzyła dla niej tam sanatorium śmierci”. Całą rodzinę odizolowała od niej. Violettę widywali tylko ci, którzy „opiekunce” nie zagrażali i płacili za widzenia. Ciągle mówiono, że w jej domu dzieje się coś strasznego... Mój mąż złożył doniesienie do prokuratury, później szwagier Violetty. Opisywali dokładnie, co się tam dzieje. Przyjaciele starali się pomóc. I to nic nie dawało. Violetta była ponad 500 km od nas, nad niczym nie było kontroli. Nie wiedzieliśmy nawet, że umarła. Zadzwoniła moja synowa i zapytała, czy oglądamy telewizję. Nie oglądaliśmy. Włączyłam telewizor – i ugięły się pode mną nogi, byliśmy kompletnie nieprzygotowani na tę śmierć. Trudno wręcz uwierzyć, że na początku lat 80. wszystko wracało do normy. W latach 80. nie było już pieniędzy, nie było po nich nawet śladu. Ale było super. Violetta wracała do świata. Czekała na nas, wychodziła do furtki, machała, żegnała nas, gdy wyjeżdżaliśmy, interesowała się naszym dzieckiem.

Śpiewała mu?

Nie, ale oglądała z nim filmy do rana. Jakieś horrory. Wszystko, co robiła, było wariackie: gniewała się po wariacku, cieszyła się po wariacku. Zachowywała się, jakby wszystko miało nadzwyczajne znaczenie: nawet kształt czajnika. Hodowała kury, kaczki. Obserwowała je w nocy. Siedziała boso, roztargana, i opowiadała potem o tych kaczkach: ta jest jak księżniczka, a ta jak królowa etc. Podobnie z psami – jednego porównywała do generała Franco, innego do Mussoliniego. Ona była po prostu dzieckiem. Bywała też rozsądna, potrafiła trafnie oceniać ludzi. Miała poczucie humoru. Dla niej najważniejsze, pierwsze pytanie brzmiało: „Z jakiego pan/pani jest znaku zodiaku?”. Zadała to pytanie jednemu reżyserowi. On powiedział, że jest Lew, a ona na to: „A ja jestem tygrysicą”. Była tą tygrysicą. A przede wszystkim była prawdziwa. To była jej recepta na ten sukces, ta prawdziwość. W Stanach jej powiedzieli, że ona jest tak naturalna i tak w tym fantastyczna, że po prostu musi być sobą, nic więcej. „Nie daj sobie nikomu wmówić, że jesteś inna” – powtarzali. Potem coś się przestawiło i to, co było w niej naturalne, stało się karykaturalne.

Wtrącała się w Waszą miłość?

Była bardzo zazdrosna o Krzyśka. Ale nie wtrącała się, nie była taką typową teściową. Po prostu chciała, żeby syn był przy niej. Życie Violetty biegło od euforycznego, wspaniałego snu do tragicznego upadku. Jak było źle, to chciała, żeby z nią szedł na dno, jak było dobrze, chciała, żeby się z nią cieszył. Nie rozumiała, że życie takie nie jest, że każdy musi żyć na własny rachunek. Wydawało się mamie, że wszystkiemu podoła. Nie podołała.

 

Wywiad ukazał się w 2012 roku w Magazynie Gala.