Jak człowiek lubi gotować, to takie wyróżnienie może mu przewrócić w głowie, no i człowiek może postanowić sobie, że teraz to już zrobi coś wyjątkowego. Ja jednak starałem się pilnować – w końcu można przedobrzyć i wtedy wychodzi coś niezjadliwego. Najlepiej trzymać się tego, co już wiesz, umiesz, i co zawsze smakowało innym.

To najprzyjemniejsza część kuchennej pracy

Dokładnie dwa tygodnie przed weselem nastawiłem zakwas. Nie zamierzam tu podawać proporcji ani zdradzać żadnych tajemnic, ponieważ ich nie mam. Ja po prostu wszystko przygotowuję według własnego smaku i widzimisię – jak to mówią, na oko. Sypię na przykład sól i kiedy słyszę w głowie „stop”, to przestaję. Najwidoczniej mam miarkę w oczach albo w ręce, nie wiem. Jeśli chodzi zaś o buraki, to jakimś cudem potrafię wybrać na straganie naprawdę te najsmaczniejsze. I choć nie zawsze wyglądają, jakby miały iść na warzywną paradę, to ja wiem, że każdy mój wybraniec w smaku będzie wyśmienity i wyjątkowy.

Tak więc nastawiłem zakwas w glinianym garnku i ukryłem w najciemniejszym kącie spiżarni. Po tygodniu przecedziłem wszystko przez gęste sito, które dodatkowo wyścieliłem lnianą szmatką. Po trzecim przecedzeniu miałem cudownie klarowny czerwony napój… Powiedziałem – napój, gdyż w lecie lubimy z żoną się napić chłodnego buraczanego zakwasu z lodówki. Pychota. Spróbujcie.

Kiedy dwa dni przed imprezą miałem już zakwas, zabrałem się do gotowania. Wziąłem największy, dwunastolitrowy garnek, którego używam przy specjalnych okazjach (np. gdy na święta zwala się do nas cała rodzina).

Najpierw ugotowałem tak zwany smak na mięsie, następnie dodałem buraki wraz z przyprawami. Na koniec, gdy wszystko przecedziłem i miałem już klarowną zupę, zacząłem ją doprawiać i zakwaszać. To najprzyjemniejsza część kuchennej pracy. Czuję się wtedy niczym dyrygent wielkiej orkiestry, w której pierwsze skrzypce grają buraki, zakwas daje smyczkowy podkład, ziele angielskie i liść laurowy to waltornie… I tak dalej i dalej, aż do ziół, cukru, soli czy cytryny. Kiedy więc miałem już skomponowaną buraczaną symfonię i sięgnąłem po pieprz – okazało się, że go zabrakło.

Barszczyk lekko grzał się na najmniejszym gazie. Miałem dziesięć litrów cudownego eliksiru, któremu brakowało jedynie czarnego pieprzu. Ten zawsze dodaję trochę na początku i trochę na koniec. Według mnie pieprz tworzył ledwo dostrzegalną nutę ostrości, doskonale podkreślającą czerwony bukiet smaku. Z doświadczenia wiem, że wszystkie przyprawy powinny trafić do garnka w tym samym czasie, żeby potem żadna smakowo nie wybijała się ponad inne. Spojrzałem przez okno na pobliski sklep. Droga mogła mi zająć niecałe dwie minuty. Powinienem się zatem wyrobić w trzy, włączając w to zamknięcie i otwarcie drzwi.

A co z barszczem?!

Tak więc zostawiłem barszcz na minimalnym gazie i pobiegłem do sklepu. Kupiłem, co trzeba, i ruszyłem w drogę powrotną. Po chwili już biegłem po schodach. Wsunąłem klucz w zamek, przekroczyłem próg i… coś czarnego zawirowało mi przed oczami. Zapadłem się w chłodną pustkę.

Zobacz także:

Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem pochylonego nad sobą lekarza. Wciąż leżałem we własnym przedpokoju.

– Już dobrze – próbował się uśmiechnąć.

„Gdzie ja jestem?” – chciałem spytać, ale z moich ust nie dobył się żaden dźwięk. Byłem nawet pewien, że wargi mi nawet nie drgnęły. Co jest?! Próbowałem powtórzyć pytanie, ale znowu nic z tego nie wyszło.

– Po pana oczach wnioskuję, że jest pan ciekaw, co się stało – rzekł lekarz, a ja mrugnąłem powiekami. – Miał pan zawał serca. Na szczęście sąsiadka wychodziła po zakupy i zobaczyła pana leżącego w progu…

„A co z barszczem?!” – chciałem spytać, jednak nawet głośno nie westchnąłem. „Wyszedłem z domu – gorączkowo kombinowałem w duchu – kilka minut przed jedenastą. Agnieszka wraca dopiero o 17. Do tego czasu barszcz jak nic się wygotuje, garnek szlag trafi, a w dodatku spalę jeszcze chałupę!”.

– Proszę się nie denerwować – w zasięgu mojego wzroku znowu pojawił się lekarz. – Zapewniam, że już nic panu nie grozi. Proszę się już niczym nie niepokoić.

A ten cholerny barszcz?! Chyba skoczyło mi ciśnienie, gdyż nagle zaczął się przy mnie ostry ruch. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jeśli tak będę się wszystkim przejmować, to może i ocalę barszcz, ale mnie samego szlag trafi na amen. „Myśl, chłopie! – zacząłem wołać do siebie w duchu. – Jesteś nauczycielem matematyki. W garnku jest 10 litrów wody. Podgrzanie 1 litra płynu do temperatury 60 stopni Celsjusza pochłania 0,254 metra sześciennego gazu. Odparowywanie zaś przy przykrytym szczelnie garnku…” – zająłem myśli wyliczeniami.

– Ciśnienie spada – dobiegło do mnie z zewnątrz, lecz ja nie bardzo zważałem na tę, w sumie dobrą dla mnie, wiadomość.

Z moich wyliczeń wynikało, że kiedy Agnieszka wróci do domu, w garnku powinno znajdować się jeszcze niecałe pół litra barszczu. Byle tylko po drodze nic jej nie wypadło!

Niedokończona symfonia

Na szczęście pan Bóg zlitował się nade mną, gdyż ponownie straciłem przytomność. Obudziłem się w wielkim białym sarkofagu. To znaczy, takie na początku odniosłem wrażenie. Gdy wzrok nieco przyzwyczaił mi się do otoczenia, zrozumiałem, że gapię się na jasno wymalowany sufit i leżę pod naciągniętą pod moją brodę, powleczoną na jasno kołdrą.

„A zatem żyję” – przebiegło mi przez myśl.

Jak dużo minęło czasu od mojego ostatniego omdlenia? Godzina? A może cały dzień? Zerknąłem w pobliskie okno. Było jasno. Ale to był ten dzień, kiedy miałem zawał, czy już następny? A co z zostawionym na gazie barszczem? Wygotował się do imentu? Agnieszka wróciła na czas czy też… Mam jeszcze mieszkanie czy całkowicie się już spaliło?! Jak tu nie dostać drugiego zawału?!

Na szczęście z prawej strony ukazała się twarz mojej żony. Uśmiechnęła się, a więc z domem nic się złego nie stało.

– Wszystko dobrze, kochanie – stwierdziła.

„A barszcz?!” – krzyczałem w duchu, bo głosu nadal nie mogłem z siebie wydobyć.

– Jeśli chodzi o barszcz…

Moja genialna, czytająca w myślach żona zakasłała, a ja spodziewałem się, że za chwilę usłyszę wyrok, że wszystko wyparowało.

– Pielęgniarz wyłączył gaz pod garnkiem.

Odetchnąłem z ulgą. Co prawda, barszcz bez pieprzu z pewnością mi się nie udał, ale za to nie będę musiał przenosić się pod most. To dobra wiadomość. Przez następne dwa tygodnie wracałem do zdrowia. Trzeciego dnia odblokowało mi głos.

– Dlaczego zaniemówiłem, doktorze? – spytałem lekarza na jednym z obchodów.

– Myślę, że to była psychiczna blokada. Czasami tak się zdarza, gdy ludzie są w bardzo głębokim stresie. Ale pana żona mówiła, że w ostatnim czasie nie doświadczył pan żadnych emocjonalnych napięć…?

Czy miałem mu mówić o swoim buraczanym koncercie, w którym pierwsze skrzypce grały buraki, zakwas dawał smyczkowy podkład, a ziele angielskie i liść laurowy były szykującymi się do gry smaków waltorniami?! Nagle zrobiło mi się szkoda tej mojej niedokończonej symfonii. Cóż, czasami nawet najwięksi dyrygenci nie kończą prowadzonych przez siebie koncertów…

Nie wiem, czy im wierzyć

Kiedy wróciłem do domu, odwiedziła mnie siostrzenica wraz z mężem.

– Wujku, tym razem przeszedłeś samego siebie! – pocałowała mnie w policzek.

– Nie bardzo rozumiem – bąknąłem, spoglądając na nią niepewnym wzrokiem.

– To nie był barszcz, ale barszczowa albo barszczana symfonia – stwierdził mąż Uli i od razu ujął mnie tymi słowami za serce.

Okazało się, że żona uznała barszcz za skończony i zawiozła wszystko na ślub siostrzenicy. Podobno gdy podano zupę, rozmowy przy stole umilkły, słychać było tylko ogólne mlaskanie. Nie bardzo w to wierzę. Chorego zawsze należy karmić dobrymi informacjami… Jednak po minie Agnieszki zorientowałem się, że może być w tej opowieści choć odrobina prawdy.