Gdy w końcu dostałam się do konsultantki, poprosiłam: 

– Niech mi pani jeszcze raz opowie o tych spółdzielniach!

Mieszkam w małym powiatowym miasteczku. Takim bez perspektyw. Szczególnie dla młodych. Koledzy ze szkoły dawno wyjechali do Irlandii, koleżanki rodzą dzieci, biorą zasiłki. A ja zawsze miałam ambicję. I marzenia. I ciągle się jeszcze nie poddałam.

Bez matury i studiów też można sobie dać radę

Po gimnazjum bardzo chciałam iść do liceum. Mama popatrzyła na mnie smutno i powiedziała: 

– Córeczko, wiem, że masz plany, ale nas nie stać na to… Musisz szybko zdobyć zawód i iść do pracy.

Mama od lat utrzymuje naszą rodzinę. Ma w ajencji mały bufet w fabryce mebli. Dorabia, przygotowując katering na wesela i przyjęcia. Ale zleceń nie ma za dużo, ludzi nie stać na takie ekstrawagancje.

Tata, odkąd pamiętam, jest na rencie. Kręgosłup. Całymi dniami rozwiązuje krzyżówki. I ciągle ma zły humor…

Zobacz także:

Brat – nie skończył nawet zawodówki. Na budowie za grosze nie będzie pracował – ma swój honor. Uważa, że za mniej niż 1500 złotych na rękę, nie warto się ruszać z kanapy. Więc się nie rusza od pięciu lat. I nie wypuszcza pilota z ręki. Potrzeby ma nieduże – sześciopak taniego piwa dziennie.

Marzena – moja młodsza siostra – kończy gimnazjum. I między innymi to dla niej chcę coś zrobić ze swoim życiem. Nie udało mi się zdać matury i pójść na studia – bardzo bym chciała, żeby ona dała radę. Chce zostać weterynarzem.

Ja po gimnazjum i rozmowie z mamą wybrałam szkołę kosmetyczną. Liczyłam, że jak tylko ją skończę – znajdę pracę i pomogę mamie. I tak szukam tej pracy od dwóch lat. Albo chcą kogoś z doświadczeniem. Albo przyjmują na bezpłatny staż, a po jego zakończeniu słyszysz: „Jednak nie będziemy teraz nikogo potrzebować. Dziękujemy”. A dwa dni później biorą kolejną naiwną na staż…

Po rozmowie z konsultantką z urzędu pracy, poprosiłam o radę mamę. Usłyszał nas tata i nawet nie dał jej dojść do głosu: 

– Ty i własna firma, puknij się w głowę. Długów narobisz i my będziemy spłacać. Chłopa sobie lepiej znajdź! – pokrzykiwał znad krzyżówki.

Mama skinęła głową znacząco. Wyszłyśmy na balkon. Zawsze tak robiłyśmy, jak chciałyśmy porozmawiać. Mama zaciągnęła się papierosem. 

– Opowiedz mi więcej o tym pomyśle – poprosiła.

Wytłumaczyłam, że muszę znaleźć jeszcze cztery osoby, że pieniądze na rozruch dostaniemy z urzędu pracy, że pomogą przy składaniu wniosków, papierach, księgowości.

– Mamuś. To jest moja szansa. Będę pracować sama na siebie. Mam taki pomysł, że to będzie zakład z różnymi usługami w jednym: fryzjerka, kosmetyczka, masażystka. Będziemy oferować pakiety, jak ktoś się zapisze na przykład na strzyżenie i manicure – dostanie zniżkę. Do tego klientki dostaną u nas dobrą kawę lub herbatę i kawałek ciasta albo owoce.

No upieczesz czasem szarlotkę, prawda? – uśmiechnęłam się do mamy i dostrzegłam, że pomysł jej się podobał.

– Trzymam kciuki. Działaj. I jasne, że upiekę ci to ciasto, jak tylko będzie trzeba. A ojcem się nie przejmuj.

Nie tylko ja mam problem ze znalezieniem pracy

No to zabrałam się do roboty. Najważniejsze zadanie – znaleźć cztery wspólniczki. Żeby założyć spółdzielnię, taką ze wsparciem urzędu pracy – musi być piątka udziałowców. Potrzebowałam jeszcze jednej kosmetyczki, dwóch fryzjerek i masażystki.

Pomogła mama. Rozpuściła wici wśród koleżanek i tak dołączyła do mnie Ilona – niewidoma córka znajomej, dyplomowana masażystka. 

– Nie stać mnie na wynajęcie lokalu, a dojeżdżać do klientów ciężko. Super pomysł – cieszyła się, gdy ją wciągałam do spółdzielni.

Tydzień później dowiedziałam się od pani Haliny, że ponieważ Ilona jest niewidoma, możemy dostać jeszcze dodatkowe dofinansowanie z funduszu rehabilitacji niepełnosprawnych! Szukanie kolejnych wspólniczek szło mi jak krew z nosa. Liczyłam na koleżanki ze szkoły kosmetycznej – okazało się, że większość z nich uczyła się, bo coś trzeba było robić. I żeby się nauczyć samej sobie malować paznokcie. 

– Praca? Oszalałaś? – prychnęła Danka, z którą trzy lata siedziałam w jednej ławce. – Ja jesienią wychodzę za mąż, to Patryk ma mnie utrzymywać. Większość moich koleżanek miała podobne podejście. Albo już wyszły za mąż, albo ciągle polowały na męża, ale do pracy nie kwapiła się żadna. Trochę mnie to przygnębiło. Ale ponure myśli przerwał telefon.

– Cześć, mam na imię Aneta, chodziłyśmy razem do szkoły, tyle że w drugiej klasie odeszłam, bo zaszłam w ciążę. Słyszałam, że szukasz wspólniczek…

Jasne, że pamiętałam Anetę. Wszystkie jej współczułyśmy. Jej chłopak, jak tylko się dowiedział, że zostanie ojcem, wyjechał do Anglii i słuch po nim zaginął. Aneta rzuciła szkołę, żyła na garnuszku rodziców i z zasiłku.

Spotkałyśmy się. 

– Iwona, ja tak dłużej nie mogę. Mama, jak stawia obiad na stole, zawsze patrzy na mnie z wyrzutem. Ciągle słyszę, że przeze mnie i moje dziecko, to na wszystko jej brakuje. Dłużej nie wytrzymam… Ale nigdzie mnie nie chcą do pracy.

Aneta skończyła kurs uzupełniający i miała papiery kosmetyczki. I tak jak ja – była bardzo zdesperowana. Przy okazji podsunęła mi świetny pomysł. 

– Postawimy w kącie kojec, zrobimy kącik zabaw, do tego przewijak w toalecie i jakieś miejsce za kotarką do karmienia – i zrobimy specjalne godziny dla mam z dziećmi. Jest mnóstwo dziewczyn, które w ciągu dnia chętnie by przyszły się uczesać czy zrobić manicure, ale nie mają z kim zostawić dzieci. Zobaczysz, to będzie hit! – ekscytowała się Aneta.

Brakowało nam jeszcze fryzjerek. Ogłoszenie wywieszone w pośredniaku nic nie dało. Wprawdzie zgłosiło się kilka dziewczyn, jednak wszystkie chciały dużo zarobić i mało pracować. 

– No mogłabym, ale do 16, bo potem to już muszę się szykować na dyskotekę. I za mniej niż 1500 na rękę to nie ma szans – usłyszałam od kilku wymalowanych lal.

Traciłyśmy już nadzieję, gdy w progu stanęła Agata. Miała fryzjerskie papiery, ale nie mogła znaleźć nigdzie pracy. Wiedziałam dlaczego. Fryzjerka ma być chodzącą reklamą swojego fachu. Ma mieć fryzurę, makijaż, no… wyglądać. Agata była szarą myszką – mała, chuda, uczesana w kucyk, ubrana w tiszert i tenisówki. Ale ze wszystkich kandydatek to ona pierwsza zaproponowała: 

– Co tam będę opowiadać. Może najpierw panią uczeszę…

Już dawno powinnam zrobić porządek z moją fryzurą, więc się zgodziłam. Agata najpierw wysłuchała moich oczekiwań. Potem zasugerowała kilka poprawek. Efekt przeszedł moje oczekiwania.  

Agata miała też plan. Pokazała mi listę kursów, na które chętnie pojedzie, jak tylko cokolwiek zarobi. 

– Śledzę w internecie nowinki, staram się być na bieżąco. Spaliłabym się ze wstydu, gdyby klientka poprosiła o coś, o czym nie mam pojęcia – tłumaczyła.

Ostatnie brakujące miejsce zajął Arek. Będzie pierwszym chłopakiem – damskim fryzjerem w naszym mieście. 

– Nigdzie mnie nie chcieli. Nie dość, że jestem chłopakiem, to chyba nie podobał im się mój wygląd – skarżył się. 

Arek rzeczywiście wygląda inaczej. Ręce całe w tatuażach, pół głowy ma wygolone, pół ufarbowane na platynę. Kolczyki w uszach, w nosie. Jak stylista z telewizji – ale na nasze miasteczko zbyt odważnie. Widać żadna właścicielka zakładu nie dała mu dojść do słowa. O stylizacjach, kolorach, najnowszych trendach opowiadał tak, że czuć było od razu, że fryzjerstwo to jego pasja. 

– Ale jak klientka nie ma odwagi na szaleństwa, ja to szanuję. Zwykłe strzyżenie czy balejaż też umiem zrobić – zastrzega.

Ja się raczej martwię, że nie utrzymamy go zbyt długo. Wyfrunie pewnie niedługo do dużego miasta. Ale tym się będziemy martwić później. Na razie była nas wreszcie piątka i mogliśmy zaczynać.

Zanim skompletowałam zespół – zdążyłam ukończyć kurs: „ABC biznesu”. Mogliśmy więc zabrać się do pracy. Znalezienie lokalu, urządzenie go, załatwienie formalności – zajęło nam pół roku. W końcu nadszedł wielki dzień. Dwa tygodnie wcześniej rozwiesiliśmy w całym miasteczku plakaty. Rozsyłaliśmy wieści na Facebooku, nasze rodziny zachęcały, kogo się dało. Wabikiem miała być promocja: w tę pierwszą sobotę jeden zabieg lub czesanie każdy dostawał za darmo. Do tego kusiłyśmy kawą i domowym ciastem. Na genialny pomysł wpadła moja siostra Marzena. Jak zobaczyła, że na tyłach zakładu mamy taki mały porośnięty trawą ogródek, zaproponowała: 

– Napiszcie, że przez cały dzień w ogródku będę czytać dzieciom bajki. Można przyjść, zostawić ze mną pociechę i oddać się w wasze ręce.

Trochę jej mina zrzedła, gdy się okazało, że przez cały dzień ma komplet słuchaczy. Jak tylko na chwilę przestawała czytać, rozlegały się piski: 

– No czytaj ciocia, czytaj!

Ale pomysł tak się spodobał, że sobotnie czytanki stały się jednym z naszych stałych punktów programu.

Mimo wszystko warto było zaryzykować…

Do tego były poranki za pół ceny – nastawione głównie na emerytki, środy dla mam – wtedy w określonych godzinach można było przyjść do nas z dzieckiem w każdym wieku, wieczorne pokazy makijażu, pogadanki, wykłady… To były pomysły, których nikt przed nami w naszym miasteczku nie realizował. Coś nowego. Bałam się, że może za bardzo to wszystko nowoczesne. Ale że zniżkowe poranki to strzał w dziesiątkę, przekonałam się, gdy podobną promocję ogłosił najstarszy w mieście zakład fryzjerski!

Gwiazdą naszej spółdzielni został Arek. Starsze panie – z początku patrzące na niego z rezerwą – biły się, żeby zapisać się właśnie do niego. Chłopak potrafił rozmawiać z każdym – tak samo świetnie dogadywał się z przestraszoną kilkulatką jak z nobliwą elegantką po siedemdziesiątce. Komplementował, zagadywał, wypytywał o wnuki… A wszystko to tak naturalnie! Żadna z nas nie była go w stanie przebić.

W pierwszym miesiącu działalności nie wypłaciliśmy sobie pensji. W drugim – każdy dostał po 800 złotych. Reszta została w kasie „na chude miesiące”. Gdy w czwartym miesiącu działalności oświadczyłam rodzinie, że teraz ja płacę czynsz i że co miesiąc będę wpłacać po 200 złotych na fundusz szkoleniowy dla Marzeny – tata o mało się nie zakrztusił rosołem. Wprawdzie ciągle jeszcze mruczał pod nosem, że zaraz to się skończy, oszukają nas i zostaniemy z niczym – ale czułam, że robi to na wszelki wypadek. Myślę, że wkrótce doczekam się pochwały.

Mój sukces podziałał też na brata. Któregoś wieczoru, gdy siedziałam nad zamówieniami, podszedł do mnie i zapytał: 

– A wy dużo płacicie za te dostawy, za kurierów? Bo może jak byś mi pożyczyła parę tysięcy, kupiłbym używane kombi i mógłbym jeździć po hurtowniach i przywozić wszystko, czego wam trzeba. Pewnie byłoby taniej. Zaskoczył mnie, ale to wcale nie był głupi pomysł! Muszę go tylko omówić z resztą „spółdzielców”.

Zostaliśmy też modelową spółdzielnią w naszym regionie. Razem z Arkiem (jest najbardziej elokwentny) byłam już na pogadankach dla bezrobotnych w sześciu powiatach. Piszą do nas z prośbą o poradę ludzie z całego województwa. A gdy naszą historię opisał lokalny tygodnik, napisała do mnie także dziennikarka z ogólnopolskiego dziennika. Będziemy bohaterami dodatku o tematyce biznesowej. Agata pospiesznie oprawia dyplomy dwóch kursów, na których już była w stolicy. Mama Arka szyje nam mundurki z logo zakładu. I wiecie co? Mój tata sam zaoferował, że nam przed wizytą dziennikarzy odmaluje ścianę w zakładzie, bo w czasie ulewy trochę ją zalało.