Początek mojego życia był feralny. Urodziłam się w rodzinie z problemami. Jako dwuletni brzdąc wylądowałam w domu dziecka, ponieważ moim biologicznym rodzicom odebrano prawa rodzicielskie. Ale tego dowiedziałam się o wiele później…

Znalazłam się w rodzinie adopcyjnej, kiedy miałam cztery lata. Niewiele jednak pamiętam z tamtego okresu. A właściwie to prawie nic. Może zadziałał tu psychologiczny mechanizm wyparcia złych zdarzeń z pamięci…? W każdym razie moje pierwsze wyłaniające się z mroków pamięci wspomnienie z dzieciństwa to wspaniała duża lalka z długimi włosami, którą dostałam od mojej adopcyjnej mamy.

Dalej mój los się znacząco odmienił. Byłam jedynaczką, a więc dzieckiem rozpieszczonym, uwielbianym, opływającym we wszelkie dostatki. To, że jestem wzięta z domu dziecka uświadomiły mi w dość okrutny sposób koleżanki z klasy. Byłam wtedy w trzeciej albo w czwartej klasie podstawówki. Przedtem z rodzicami na ten temat jakoś nigdy nie rozmawialiśmy. W szkole podczas sprzeczki jedna z koleżanek powiedziała do mnie tak:

– Idź sobie! Nie będziemy się z tobą bawić, bo ty jesteś z domu dziecka.

– Kłamiecie! Wcale nie jestem z domu dziecka! – zaprotestowałam gwałtownie, bo im zwyczajnie nie uwierzyłam.

Ale jednak te dziewczyny zasiały w mojej głowie ziarno wątpliwości, więc po powrocie do domu od razu pobiegłam do rodziców, żeby się poskarżyć. Dopiero wtedy wyjawili mi prawdę. Wytłumaczyli mi też, że chociaż mnie adoptowali, to bardzo mnie chcieli mieć i że bardzo mnie kochają. Do dziś doskonale pamiętam te słowa. O moich biologicznych rodzicach niewiele mówili, bo chyba sami mało o nich wiedzieli. A może po prostu było im niezręcznie poruszać ten temat…?

Spodziewałam się osoby statecznej, której w życiu źle się poukładało, a odnalazłam ją...

Był taki moment w moim życiu, kiedy chciałam poznać ludzi, którzy „sprowadzili” mnie na świat. Nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy akurat w czasie wakacji. Może dlatego, że miałam wtedy wolną od nauki głowę i trochę więcej czasu na rozmyślania. Tuż po zdaniu matury znalazłam w domu, ukryty w jakiejś szufladzie, skrócony akt urodzenia i poszłam z nim do urzędu. Tam dowiedziałam się, co dalej robić.

W końcu odkryłam, gdzie są moi biologiczni rodzice. Pojechałam tam. Odszukałam ulicę w biednej dzielnicy miasta. Pod wskazanym numerem stał rozpadający się, zdewastowany, dwupiętrowy dom. Prawdopodobnie były tam mieszkania socjalne. Na podwórku siedziała na ławce zaniedbana starsza kobieta. Miała tłuste włosy i zaciągała się papierosem. Podeszłam do niej.

– Przepraszam, szukam pani Krystyny B… – zwróciłam się do niej.

– To ja – oparła kobieta. 

– A o co chodzi? 

Spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem. 

W pierwszej chwili nie wiedziałam, co robić. Byłam zaskoczona, skonsternowana i trochę się bałam. Nie przypuszczałam, że moją mamą może być ktoś taki. Spodziewałam się osoby statecznej, mądrej, której w życiu źle się poukładało, ponieważ miała pecha, albo coś w tym rodzaju.

– No, powiesz wreszcie, o co chodzi? – wybełkotała kobieta. Była zamroczona, a braki w uzębieniu dodatkowo zniekształcały jej wymowę.

– Jestem koleżanką Wioli, pani córki, którą oddała pani do domu dziecka. Prosiła, żeby panią pozdrowić – skłamałam.

Kobieta spojrzała na mnie zdziwiona, jakby nie miała pojęcia, o czym mowa. Ale po chwili coś jej się chyba zaczęło przypominać, bo znowu zaczęła bełkotać.

– Dzieci mi zabrali, skurczybyki! I oddać nie chcieli. No, i co zrobić? A czort z nimi! – machnęła dłonią z żarzącym się w palcach niedopałkiem. – Kochana, masz może parę groszy pożyczyć, bo na chleb mi zabrakło? – zapytała nagle, zupełnie bez związku z tematem.

Wyszperałam z torebki dziesięć złotych i podałam jej. A potem odwróciłam się i uciekłam stamtąd biegiem. To bolesne zderzenie z prawdą było dla mnie szokiem. Powoli jednak doszłam do siebie i pomyślałam, że miałam szczęście. Po raz pierwszy poczułam się kimś wyjątkowym. Kimś, kto został wyrwany ze szponów okrutnego losu, by móc żyć w dostatku i z nadzieją myśleć o przyszłości. Poczułam wdzięczność dla moich przybranych rodziców za ich miłość i troskę o mnie. Jaki to cud, że właśnie mnie wybrali na swoją córkę! 

Jedna rzecz nie dawała mi jednak spokoju jeszcze przez długi czas. Tamta stara kobieta, moja matka, powiedziała, że zabrano jej dzieci. Nie dziecko, ale dzieci! „Czyżbym miała rodzeństwo?” – zastanawiałam się. „A może tej pijanej kobiecie coś się pomyliło…?”.

Dopiero ostatnia osoba z tej listy okazała się… moją rodzoną siostrą! 

Nękana wątpliwościami i domysłami, w końcu postanowiłam upewnić się, czy w słowach mojej matki był jakiś sens. Zaczęłam wpisywać do wyszukiwarek wszystkich znanych mi portali społecznościowych dość rzadkie nazwisko mojej biologicznej rodziny.

Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że coś z tego wyniknie. Jednak ku mojemu zaskoczeniu trafiłam na kilka osób o takim nazwisku. Ze wszystkimi udało mi się nawiązać kontakt, ale dopiero ostatnia osoba z tej listy okazała się… moją rodzoną siostrą! 

Lilka była o trzy lata starsza ode mnie. To od niej dowiedziałam się, że mam jeszcze jedną siostrę – Wiesię, starszą o pięć lat. Obie mieszkają bardzo daleko, w północno-zachodniej części Polski. Wychowywały się w rodzinach zastępczych. Są już mężatkami i mają własne dzieci.

Nie wiem dlaczego, ale całą sprawę poszukiwania biologicznej rodziny ukrywałam przed przybranymi rodzicami. Kiedy jednak wpadłam na trop sióstr, byłam tak podniecona, że nie potrafiłam już dłużej utrzymać tajemnicy. Zresztą, mama od razu poznała, że coś się święci. Usiadła ze mną przy stole, wzięła moje dłonie w swoje ręce i zapytała:

– Powiesz mi w końcu, o co chodzi, bo przecież widzę, że masz jakiś problem… 

Opowiedziałam jej wszystko – o wizycie w urzędzie, o spotkaniu z matką i dziwnej rozmowie z nią, o próbach szukania rodzeństwa, o telefonicznej rozmowie z Lilką i Wiesią. Mama wysłuchała mojej opowieści bardzo uważnie.

Może mi się wydawało, ale dostrzegłam w jej oczach lęk. Czyżby się obawiała, że skoro znalazłam biologiczną rodzinę, to ona i tata zejdą na drugi plan? Wtedy przytuliłam się do niej mocno, jakbym chciała zapewnić, że nie ma powodów do obaw i zapytałam jak mała dziewczynka.

– I co teraz zrobimy, mamusiu?

– Jak to co, kochanie? Zorganizujemy rodzinne spotkanie! – odpowiedziała.

Zaprosiłyśmy moje siostry na weekend do nas. Gdy po raz pierwszy stanęłyśmy ze sobą twarzą w twarz, popłakałyśmy się jak bobry. A potem opowieściom nie było końca. Weekend szybko się skończył i nie zdążyłyśmy opowiedzieć sobie wszystkiego. Na szczęście mamy ze sobą kontakt. Często piszemy do siebie albo dzwonimy. Nadrabiamy stracony czas, kiedy byłyśmy rozdzielone…