Znacie to powiedzenie: „Stara dusza w młodym ciele”? Moja córeczka Marysia była właśnie taką osobą. Ledwie raczkowała i składała proste wyrazy, a potrafiła wdrapać się na kolana mojej mamy i przytulić się do niej, gdy opłakiwała śmierć męża. Szóstym zmysłem wyczuwała problemy ludzi. Zdarzało się, że przystawała nagle na ulicy, trwała tak przez chwilę, po czym ruszała w kierunku obcej osoby i nim zdążyłam zareagować, mówiła do niej coś albo tylko patrzyła jej głęboko w oczy. W takich chwilach bałam się, że ludzie wezmą nas za wariatki, ale ku mojemu zaskoczeniu zawsze dziękowali za okazane wsparcie. „Dobrze wiesz dziecinko, że tego właśnie potrzebowałam/potrzebowałam” – słyszałam wtedy. Wstyd przyznać, ale zamiast odczuwać dumę, nie wiedziałam, gdzie podziać oczy ze wstydu. Często też strofowałam Marysię za dziwne zachowanie. Szczęśliwie nie brała sobie moich uwag do serca, jakby wiedziała, że nie dorosłam do roli matki dziecka obdarzonego tak wyjątkowym darem. A potem było już za późno. 

„Choroba zabrała mi córkę, zostawiła tylko pustę i żal”

Marysia miała siedem lat, kiedy zdiagnozowano u niej glejaka mózgu. Podstępny rak długo nie dawał żadnych objawów, więc lekarze byli praktycznie bez szans, gdy go wykryli. Nasza malutka odeszła w połowie eksperymentalnego leczenia, pięć miesięcy po rozpoznaniu choroby. Silne lekarstwa bardzo ją osłabiły, ale mimo ogromnego cierpienia bardziej przejmowała się nami, niż sobą. 
– Co zrobisz biedulko, kiedy mnie zabraknie? – pytała z troską w głosie, głaszcząc mój policzek. Prosiłam, aby nie mówiła do mnie w ten sposób, bo musimy wierzyć, że nasza walka dobrze się skończy, ale ona dodawała: 
– Nie boję się odejść, tylko was mi żal. Ciebie i tatusia…  
Dzień przed śmiercią poprosiła nas i prowadzącą ją ordynator o wypisanie ze szpitala. Uwierzcie mi, cały personel płakał, kiedy mąż wynosił ją owiniętą kocykiem z oddziału. Choć błagałam ją na wszystkie świętości, odmówiła karetki, a potrafiła postawić na swoim. Chciała po raz ostatni przejechać się z nami samochodem, jak dawniej, gdy wybieraliśmy się na weekendowe wycieczki za miasto. Trzymałam ją w ramionach, gdy ona powstrzymując wymioty i senność spowodowaną lekami, co jakiś czas zerkała przez szybę na mijane miejscowości, pola i lasy. Czułam, jak żegna się z tym wszystkim i myślałam, że serce pęknie mi z rozpaczy. 
Wszyscy byliśmy przy niej, cała nasza wielka rodzina zdążyła ją zobaczyć i zamienić z nią słowo. Dziadkowie drzemali w gościnnym, gdy Marysia poprosiła mnie i męża do siebie. Płakała, żegnając się z nami.
– Muszę wam to jakoś wynagrodzić – obiecała, chociaż oboje zakazaliśmy jej myśleć w ten sposób.
– Zobaczycie, jeszcze będziecie się śmiać – powiedziała przez łzy i na zawsze zamknęła oczy.
Przytłoczona cierpieniem, zapomniałam o ostatnich słowach córeczki, jak zresztą o wszystkim innym. Straciłam ochotę do życia. Kuba, mój mąż, stale powtarzał, że musimy coś zrobić, żeby nie oszaleć, ale i on nie potrafił znaleźć wyjścia z sytuacji.

Znak od zmarłego, który odmienił jej życie. „Śmiej się mamo, jak najczęściej, tak bardzo cię proszę”

– Gdybyście oprócz Marysi mieli jeszcze jakieś dziecko, byłoby wam łatwiej – powiedziała kiedyś teściowa. 
Skrzyczałam ją za te słowa, bo nie mieściło mi się w głowie, że mogłabym jeszcze pokochać kogoś równie mocno. Zamrożona w swoim żalu nie byłam nawet w stanie odwzajemnić czułych gestów męża, o prawdziwej bliskości nie wspominając. Reagowałam niechęcią na każdą jego próbę zbliżenia się do mnie. Uważałam, że po stracie dziecka nie mamy prawa cieszyć się życiem ani sobą. Swoje trwanie, bo inaczej tego nazwać nie mogę, dzieliłam między pracę, cmentarz a pokój Marysi. Chowałam się w nim każdego wieczoru i przesypiałam do rana skulona pod kocem na maleńkim łóżku córeczki. Nie obchodziło mnie, co czuje i robi mój mąż. Czasami słyszałam, jak krąży nocą po mieszkaniu albo przysypia przed włączonym telewizorem, czasem wychodził gdzieś i wracał późno, a zdarzało się też, że nie wracał w ogóle. Kiedyś byłam o niego zazdrosna, ale teraz przestało mnie to obchodzić. 

Nie wiem, co stałoby się z naszym małżeństwem, gdyby którejś nocy nie wyrwał mnie ze snu krzyk Marysi. „Mamo! Mamusiu! Dłużej tego nie wytrzymam! Chcę, żebyś znowu była wesoła!” – strofowała mnie swoim zwyczajem. Podniosłam się i aż przetarłam oczy zdziwiona, że siedzi obok mnie. Wyglądała tak ślicznie i zdrowo, tylko buzię miała naburmuszoną. Roześmiałam się, widząc, jak podpiera się pod boki małymi piąstkami. „Nawet nie wiesz, jaka jesteś ładna, gdy się uśmiechasz” – rozpromieniła się. Chciałam powiedzieć, że to jej zasługa, ale nie dopuściła mnie do głosu. „Śmiej się mamo, jak najczęściej, tak bardzo cię proszę” – wyszeptała, i zaczęła głaskać moją dłoń. Było mi tak dobrze, jej drobne rączki wodziły po moich palcach, dotykały moich łokci, głaskały moje policzki i… stawały się coraz większe, silniejsze… Otworzyłam oczy i zamiast córeczki zobaczyłam pochylającego się nade mną Kubę. Drgnęłam zawiedziona, a on natychmiast cofnął dłoń.
– Tak radośnie się śmiałaś, że nie mogłem się powstrzymać i zajrzałem do ciebie – powiedział przepraszająco.
Dopiero teraz dostrzegłam, jak bardzo zmienił się przez ostatnie miesiące. Posiwiał, schudł, zaniedbał się, a przecież miał zaledwie 32 lata, niewiele więcej ode mnie. Na myśl o tym, co stało się z naszym życiem, łzy napłynęły mi do oczu.
„Mamo!” – z tyłu głowy usłyszałam głos córeczki i uśmiechnęłam się do męża. 
– Pamiętasz, jak lubiła nas ze sobą godzić? – zapytał, gdy mu opowiedziałam o swoim śnie. 

Marysia wróciła mnie do życia. Powoli zaczęłam na nowo dostrzegać kolory, pory roku i ludzi dookoła siebie, a przede wszystkim męża. 
Pewnego ranka, dwa lata po jej śmierci, pociemniało mi w oczach. Nie zdarzyło się nic złego, musiałam po prostu posiedzieć chwilę na skraju łóżka i wziąć kilka głębszych oddechów, ale zdenerwowany Kuba natychmiast zaczął gorączkowo szukać telefonu. Nim zdążył zadzwonić do kogokolwiek, przypominałam sobie słowa Marysi: „Muszę wam to jakoś wynagrodzić” i poczułam motyle w brzuchu.
– Chyba jestem w ciąży – powiedziałam do równie zaskoczonego jak ja męża.
Omal mnie nie udusił swoim uściskiem, a potem narzucił na piżamę kurtkę i pobiegł do apteki po test ciążowy. Na wszelki wypadek przyniósł kilka opakowań. Po drodze zadzwonił do pracy i wziął urlop na żądanie. Dawno nie wiedziałam go takiego szczęśliwego, ale i sama od lat nie czułam się tak radosna. Oboje byliśmy przekonani, że bliźniacza ciąża jest zasługą Marysi, a ona wiedziała, co robi. Przy jednym dziecku ciągle byśmy o nie drżeli, mając w pamięci chorobę starszej córki, przy dwójce nie mieliśmy nawet czasu zjeść, że o myśleniu nie wspomnę. Przez dłuższy czas chodziliśmy zmęczeni, głodni i niewyspani, ale szczęśliwi. A kiedy już opanowaliśmy życie z synem i córką, Marysia zesłała nam kolejne dziecko. 
Dlaczego jestem przekonana, że to ona, a nie los, stała za moją ciążą? Ponieważ nasz maleńki, najmłodszy synek jest jej lustrzanym odbiciem. Ma ten sam uśmiech, spojrzenie, tak samo lubi postawić na swoim, nawet chodzi w podobny sposób, jakby unosił się na palcach. Brakuje mu jedynie intuicji Marysi. Owego szóstego zmysłu, który tak często wprawiał mnie w zakłopotanie. Mąż twierdzi, że może to i lepiej dla niego. 
– Poza tym dzięki temu nasza mała na zawsze pozostanie wyjątkowa – mówi, choć oboje wiemy, że i bez tego ma miejsce w naszych sercach.