Schronisko było zapełnione do granic możliwości. Ja i moje dwie przyjaciółki marzyłyśmy, by znaleźć choć skrawek wolnej podłogi. Na szczęście udało się. Rozłożyłyśmy materace i zmęczone od razu wsunęłyśmy się w śpiwory. Do snu kołysały nas ballady, które jakiś chłopak śpiewał w świetlicy

„Pierwsza miłość z wiatrem gna, z niepokoju drży. Druga miłość życie zna i z tej pierwszej drwi...”

Obudził mnie deszcz. Czyżby? Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to nie z nieba kapie, lecz z żółtej szmaty, wiszącej na oparciu krzesła przy mojej głowie.

– Co jest, do licha? – spytałam, mrużąc oczy. – Czyja to ściera?

– Nie ściera, tylko mój ręcznik – usłyszałam męski głos.

– To bądź tak miły i powieś go nad swoją głową – rzuciłam gniewnie.

Nazajutrz rano, gdy wróciłam spod prysznica, na moim materacu leżały maki.

Zobacz także:

– A to skąd się tu wzięło? – spytałam dziewczyn.

– Przyniósł taki jeden – odpowiedziała Aneta. – Blondyn w czerwonej arafatce. Powiedział, żeby cię przeprosić za nocną ulewę.

Zobaczyłam go w jadalni, dokąd poszłam po wrzątek. Siedział przy stoliku i brzdąkał coś na gitarze. Miał smukłe palce jak u pianisty i długą grzywkę opadającą na twarz.

– Ranny z ciebie ptaszek – powiedziałam, podchodząc bliżej. – Dziękuję za kwiaty.

Podniósł głowę i przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. A potem zanucił: „Ciemnością, ciszą jak biedą – osnute wszystko w tym domu… Wasza Wysokość Kobieto, czy pani naprawdę – do mnie?”.

– A więc to ty śpiewałeś w nocy? – domyśliłam się.

– Lubisz takie ballady? – odpowiedział pytaniem.

– Uwielbiam.

– To posłuchaj...

Czas się pożegnać

Przez dwa tygodnie prawie się nie rozstawaliśmy. Całymi dniami wędrowaliśmy po połoninach, zachwycając się ich urokiem, a nocami, oddzieleni od świata jedynie cienkimi śpiworami, poznawaliśmy swoje ciała.

Pewnego wieczora, kiedy leżeliśmy na łące, patrząc na gwiazdy, Krzysiek niespodziewanie powiedział, że nazajutrz wyjeżdża.

– Musisz? – spytałam w nadziei, że zaprzeczy.

– Od poniedziałku zaczynam praktyki studenckie – odparł ze smutkiem. – Nie mówiłem ci wcześniej, bo nie lubię pożegnań. Ale we wrześniu znowu się spotkamy – dodał, siląc się na uśmiech.

– Przecież to cały miesiąc! – usiadłam i splotłam ręce na kolanach.

– Szybko minie. – Na szyi poczułam jego gorący oddech. – A potem nie opuszczę cię aż do śmierci, moja ty księżniczko – wyszeptał mi do ucha.

Pociąg, którym wracałyśmy do domu był tak zatłoczony, że siedziałyśmy na korytarzu, ściśnięte jak śledzie w puszce. Co chwila ktoś przechodził nad naszymi głowami, próbując przedrzeć się a to do ubikacji, a to do Warsu. Kiedy w końcu umęczone całonocną podróżą, zaczęłyśmy zbierać swoje bagaże, okazało się, że nie ma mojej torebki.

– Okradziono mnie – zaczęłam płakać.

Dziewczyny starały się mnie pocieszać, ale ja byłam zrozpaczona. Pal licho pieniądze, i tak niewiele ich miałam, najgorsze, że straciłam dowód.

– Schowałam do niego kartkę z numerem telefonu Krzyśka!

– A ty nie dałaś mu swoich namiarów? – spytała Izka.

– Przecież nie mam w domu telefonu – chlipałam. – Umówiliśmy się, że to ja do niego zadzwonię.

– Nie martw się – powiedziała Aneta, podając mi chusteczkę. – Jak będzie mu zależało, to cię znajdzie.

– A znalazłabyś igłę w stogu siana? – spytałam, zalewając się łzami.

Straciłam go na zawsze

Minęły dwa lata. W tym czasie skończyłam technikum i zaczęłam pracować w punkcie skupu makulatury. Zajmowałam się organizowaniem zbiórek w szkołach i rozliczaniem talonów na papier toaletowy.

Spotykałam się z różnymi chłopakami, ale żaden z nich nie dorównywał Krzyśkowi.

Czasem zastanawiałam się, czy on też o mnie jeszcze myśli. Czy w ogóle próbował mnie odnaleźć? 

Ja nie poddałam się łatwo. Po tamtych wakacjach często spacerowałam w okolicach uniwerku, w nadziei, że może przypadkiem go spotkam. Czasami wydawało mi się, że widzę go gdzieś na ulicy, zawsze jednak okazywało się, że to tylko ktoś do niego podobny. Raz nawet wybrałam się do dziekanatu, ale zanim zdążyłam wytłumaczyć, o co mi chodzi, antypatyczna urzędniczka pokazała mi wiszącą na ścianie kartkę z napisem: „Informacji o studentach nie udziela się!”

W końcu odpuściłam...

Któregoś dnia siedziałam w pracy i przeglądałam czasopisma, przyniesione do skupu. Jeden z artykułów dotyczył wakacyjnych miłości, jego bohaterowie opowiadali, gdzie i w jakich okolicznościach poznali swoich ukochanych. 

I wtedy trafiłam na ten fragment: „Była moją księżniczką – zwierzał się Krzysztof z Warszawy. – Uwielbiała ballady i długie wędrówki po górach. Miała się do mnie odezwać po wakacjach, ale telefon milczy. Wciąż czekam i tęsknię”. A poniżej dopisek od redakcji: „Droga Beato, odezwij się do Krzysztofa i pomóż mu uleczyć złamane serce. Na jego prośbę podajemy numer telefonu...”.

Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. A więc pamięta! Nie wszystko stracone!

– Muszę na chwilę wyjść – rzuciłam do kolegi.

Chwyciłam gazetę, torebkę i wybiegłam z pracy. 

Najbliższy automat telefoniczny był zepsuty, przy następnym stała kolejka. Puściłam się biegiem w stronę poczty.

Wpadłam do kabiny, chwyciłam słuchawkę i... zastygłam z żetonem w dłoni. Minęła dłuższa chwila zanim zdobyłam się na odwagę i wykręciłam podany w gazecie numer.

– Halo? – usłyszałam kobiecy głos.

Zawahałam się. Kto to może być? Siostra czy... narzeczona?

– Dzień dobry, czy zastałam Krzysztofa? – wykrztusiłam wreszcie.

Męża nie ma w domu.

Męża?! To chyba jakaś pomyłka? Przecież...

Jeszcze raz rzuciłam okiem na gazetę, dopiero wtedy przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na datę. To była gazeta sprzed półtora roku!

– Halo? Jest tam pani? Mam coś przekazać?

Milczałam, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa. W końcu usłyszałam trzask odkładanej słuchawki i sygnał zakończonej rozmowy.

Nie wiem, jak długo jeszcze stałam z przyciśniętą do ucha słuchawką, oprzytomniałam dopiero, kiedy jakaś kobieta zastukała w szybę i znacząco pokazała na zegarek. Mój czas minął.