To miał być kolejny zwykły dzień pracy. Nic specjalnego, wtorek jak wtorek. Tyle że piękna pogoda i promienie letniego słońca wpadające przez okna sprawiały, że tęskniłam coraz mocniej za urlopem. W takie dni nie było dużo roboty. Dopiero popołudnie przywiewało trochę więcej klientów do apteki. No cóż, trzeba się cieszyć, że naród zdrowy, a im zdrowszy, tym lepiej.  

Nudziłam się jak mops. Słońce chyba wygoniło wszystkich z osiedla. 

Odliczałam czas do końca zmiany i robiłam alfabetyczne porządki w szufladach, gdy rozległ się ding-dong u drzwi, oznajmiający, że ktoś przyszedł. No ładnie, pomyślałam, widząc, jak młody mężczyzna podtrzymuje chwiejącego się na nogach starszego pana. Druga po południu, a ten już się zatacza. 

W aptece mieliśmy mały stolik i krzesło, na wypadek, gdyby ktoś musiał zażyć leki albo chciał zmierzyć ciśnienie. Starszy z mężczyzn ciężko klapnął na krzesło, a młodszy podszedł do okienka. Miał wyjątkowo ładne oczy. Koloru chabrów. Aż pomyślałam, że trochę szkoda takich oczu dla faceta.

– Dzień dobry. Czy ma pani jakieś… elektrolity? Ojciec ich potrzebuje… I może jakieś witaminy dla seniorów… – słuchałam tego, co do mnie mówił, a kątem oka zerkałam na starszego pana, który wyglądał dziwnie jak na pijanego. Jego twarz… W głowie zapaliła mi się czerwona lampka. 

– Przepraszam pana – wyszłam zza lady i podeszłam do mężczyzny, który nie miał siły nawet, by prosto siedzieć. – Dobrze się pan czuje? 

– Raczej nie bardzo – wtrącił się młodszy. – Chyba wczorajsze spotkanie z kolegami było zbyt, hm, intensywne. Ojciec już nie ma tak mocnej głowy i wątroby co kiedyś… – w głosie syna nie było nerwowości. Raczej pobłażliwość. Cóż, każdy czasem zaszaleje i przesadzi. Tyle że wiek ma swoje ograniczenia, więc junior starał się pomóc seniorowi. 

Zobacz także:

Pochyliłam się nad siedzącym i nie poczułam woni alkoholu. Czerwona lampka błyskała w mojej głowie raz za razem. Kiedy spojrzałam z bliska na twarz starszego pana, potwierdziło się to, co zauważyłam wcześniej. 

– Może się pan uśmiechnąć? – poprosiłam. – Proszę pana, halo, mógłby się pan do mnie uśmiechnąć? – powtórzyłam. – Bardzo proszę.

Staruszek spojrzał na mnie. Mięśnie twarzy drgnęły, ale niewiele. 

– Niech pan podniesie ręce do góry – zaordynowałam bardziej naglącym tonem. 

Starał się to zrobić, widziałam po oczach, ale nie dawał rady. 

– Jak się pan nazywa? Może mi pan to powiedzieć? 

Syn wreszcie zainterweniował.

– Przepraszam, ale… co pani robi właściwie? Co to za… testy? 

– Niech pan dzwoni po karetkę. To nie alkohol, tylko udar. 

– Co? – zrobił już krok w naszą stronę, ale stanął jak wryty. 

– Karetka, szybko! – ponagliłam go. 

Kilka minut później ambulans zabrał z apteki mężczyznę, u którego zdiagnozowałam udar. 

Może na wyrost, ale w takich sytuacjach lepiej dmuchać na zimne. Kiedy go zabierali, a syn pobiegł po samochód, by pojechać za nimi do szpitala, zauważyłam, jak mocno trzęsą mi się ręce. Oho, adrenalina schodzi. Teraz cieszyłam się, że o tej porze w aptece jest spokój. Potrzebowałam go. 

Na szczęście szybko dostał pomoc

Zastanawiałam się, co stało się ze starszym panem. Czy rzeczywiście miał udar, czy zrobiłam z siebie przewrażliwioną mądralę? Najwyżej. Nie znałam żadnego z tych mężczyzn, nie przypomniałam sobie, bym obsługiwałam ich w aptece – takie oczy bym zapamiętała – więc raczej nie mieszkali w pobliżu i wątpliwe, bym poznała finał tej historii. 

A jednak kilka dni później do apteki zawitał pan niebieskooki, tym razem sam, bez ojca. Za to z bukietem piwonii. 

– Chciałem pani bardzo…. bardzo podziękować. Uratowała pani mojego ojca. 

– Naprawdę? – uśmiechnęłam się. 

– Cieszę się, że mogłam pomóc. Jak się tata czuje?

– W miarę dobrze, dochodzi do siebie. Lekarz powiedział, że trafił do nich na tyle szybko, że udar nie zdążył wyrządzić poważniejszych szkód

– To dobrze. 

– Gdyby nie pani… – pokręcił głową. 

– Zawiózłbym go do domu, położył do łóżka i czekał, aż mu kac przejdzie. Tyle że wcale nie miał kaca. Jak o tym pomyślę…

Wyraźnie się zadręczał swoim brakiem czujności i spostrzegawczości. Na usprawiedliwienie miał to, że mało kto rozpozna na czas udar. Ale czy to zmniejszyłoby jego wyrzuty sumienia, gdyby doszło do najgorszego?

– Grunt, że wszystko dobrze się skończyło. Bardzo dziękuję za kwiaty, ale nie trzeba było…

– Trzeba było. To niewiele w porównaniu z tym, co pani dla nas zrobiła. 

Mężczyzna się uśmiechnął. Miał bardzo ładny uśmiech… Poczułam się dziwnie nieswojo. No dobrze, człowieku, załatwiłeś, co miałeś załatwić, podziękowałeś, wręczyłeś mi bukiet, czemu nie wychodzisz? Czemu stoisz i gapisz się tak, że czuję się niezręcznie? Masz coś jeszcze do powiedzenia? Bo wyglądasz, jakbyś miał, tylko nie wiesz, jak zacząć. No, ośmiel się wreszcie albo wyjdź. 

– Może… – przełknął ślinę. – Nie wiem, czy się pani zgodzi, ale… Chciałem panią zaprosić na kawę… Albo na kolację… 

– Też w ramach podziękowań? – spytałam. Lubiłam jasne sytuacje. 

– Nie. To już zupełnie prywatnie. To znaczy… Jeśli miałaby pani ochotę… – plątał się i rumienił, i był tak uroczo nieporadny, że nie miałam serca odmówić

– Gdzie i kiedy?

Nie wiem, czy coś z tego będzie

Chyba zwariowałam! Nie znałam człowieka, nic o nim nie wiedziałam, poza tym, że miał ojca po udarze, a zgodziłam się pójść z nim na kolację. No dobrze, wiedziałam, że ma na imię Miłosz, piękne oczy i ładny uśmiech. No i umówiliśmy się w publicznym miejscu. Szkopuł w tym, że po nieprzyjemnym zerwaniu z prawie narzeczonym – który ponoć mnie uwielbiał, co jednak nie przeszkadzało mu mnie zdradzać – nie miałam ochoty ani randki, ani tym bardziej na budowanie relacji, na kolejną uczuciową inwestycję, która może okazać się chybiona.  Mimo to zgodziłam się wyjść z Miłoszem. Coś mnie do niego ciągnęło. Jak będzie nudno albo drętwo, najwyżej więcej się nie spotkamy. 

Było… dziwnie. Nie sądziłam, że dorosły mężczyzna może być na randce z kobietą tak zdenerwowany. 

Jąkał się, cukał, płoszył i płonił. To ja ciągnęłam całą konwersację, gadając jak najęta – nie mam z tym problemu – oraz zadając mu pytania, a potem dorzucając pytania pomocnicze jak nauczycielka ratująca ucznia z opresji. 

To też było dziwne. Mogłam zdominować rozmowę, ale zależało mi, by się wykazał. Nie dlatego, że nie znoszę niezręcznej ciszy albo było mi go żal. Nie miałam pojęcia, czy jest tak nieśmiały, czy to ja na niego tak wpływam. 

W każdym razie nie rokowało to zbyt dobrze. A jednak dawałam mu szansę za szansą – zamiast wstać, pożegnać się i wyjść – bo rozpływałam się w środku, gdy patrzył na mnie tymi swoimi niesamowitymi oczami i uśmiechał się do mnie tak, jakbym była ósmym cudem świata. 

Pozwoliłam mu zapłacić i odwieźć się do domu. Gdy miałam wysiadać…

– Przepraszam, jeśli się rozczarowałaś. Bo ja… wcale i… mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy – powiedział i spojrzał na mnie, niemal błagalnie, niemal wstrzymując oddech. 

Autentycznie nie wiedziałam, co odpowiedzieć. 

Przy całej mojej wyrozumiałości i gadatliwości nie czułam się na siłach, by randkować z nieśmiałym bądź zakompleksionym milczkiem, którego trzeba ciągnąć za język, by coś o sobie powiedział, i ciągle motywować, by nie wpadł w depresję. Miałam dość własnych problemów. 

– Szczerze? 

Kiwnął głową.

– Tylko szczerze.

– No to wybacz, ale sama nie wiem. Było dość dziwnie, jakbym zmusiła cię do tej randki, choć to ty mnie zaprosiłeś. Podobasz mi się, naprawdę. Twoje oczy, twój uśmiech, twoja troska o tatę, to, że czułeś się w obowiązku mi podziękować, to, że zdobyłeś się na odwagę, by mnie zaprosić, ale… – zawahałam się. – Nie przeszkadza mi, że mało mówisz, jeśli tobie nie przeszkadza, że ja mówię dużo. Mogę poznawać cię powoli, odkrywać stopniowo twoje małe sekrety, dowiadywać się, co lubisz, czego nie, czym się interesujesz, co cię kręci, ale… bez obrazy, musi być co odkrywać. No i nie chcę zawsze wszystkiego inicjować, to męczące tak wciąż się starać, zabiegać, zgadywać, zastanawiać się, czemu w ogóle zaprosiłeś mnie na…

Był szybki jak atakujący wąż. A jego pocałunek był jak pieczęć: zamknął mi usta

Pewne rzeczy lepiej pokazać, niż ubierać w słowa. Po takim pocałunku nie miałam cienia wątpliwości, że mnie pragnie, że pod tym względem nie musiałabym prowadzić go za rękę. 

Niezły z niego gagatek…

Gdy pozwolił mi odetchnąć, patrzyłam na niego inaczej. To ci niespodzianka. Cicha woda brzegi rwie…

– Gdybym cię nie zaprosił, nie mógłbym tego zrobić, a chciałem, bardzo, masz piekielnie seksowne usta.

Pięknie, teraz ja się zarumieniłam. Jak będzie się pan Miłosz ośmielał w takim tempie i będzie taki sprawny, to do łóżka pójdziemy jutro, a do ślubu w pierwszym wolnym terminie. 

Kobieto, co ci się roi? Opanuj się!

– Zaskoczyłeś mnie, chłopaku. Okej, spotkamy się znowu… 

Uśmiechnął się. 

– Pod warunkiem że odpowiesz na moje pytanie – dodałam. 

– Kolejne? – uśmiechnął się szerzej.

– Tak, ale tym razem pytanie testowe, a nie wyciągające.

Spoważniał.

– Wal!

– Co zapamiętałeś z tego, co mówiłam? 

– Wszystko – padła natychmiastowa odpowiedź. – Mam świetną pamięć. To i zaleta, i wada. A ciebie słuchałem bardzo uważnie.

Może mi się wydawało, ale po tym pocałunku w Miłoszu coś się odmieniło. 

Jakby obudził się w nim inny facet. Cóż, nie pozostawałam obojętna na jego namiętne karesy, może to sprawiło, że przestał się zacinać.

– Na co jestem uczulona? Pamiętasz?

– Na pomidory i jad pszczoły. 

– To łatwe było… Mam rodzeństwo?

– Jesteś jedynaczką. 

– Lubię chodzić do kina?

– Zależy na co. Filmy, gdzie efekty są ważne, wolisz oglądać w kinie, inne w domu, na kanapie, kiedy w każdej chwili możesz zatrzymać projekcję i wyjść, jak musisz, albo coś powiedzieć, podzielić się refleksją.

Czyli jednak uważnie mnie słuchał!

Próbowałam go zagiąć i nie udało się. Przepytałam go i dowiódł, że faktycznie jest uważnym słuchaczem. Aż za bardzo. Takie gaduły jak ja czasem chlapną coś, co potem wolałyby cofnąć. 

Nie umiemy dochować tajemnicy, bo co na myśli, to na języku. A on wyłapywał to wszystko jak policyjny psycholog czy inny śledczy. Nie wiedziałam jeszcze, czy to dobrze, czy nie.

Spojrzałam na zegarek. Rany, na rozmowie w aucie – o mnie, a przy okazji o tym, co słuchacz Miłosz wywnioskował z moich słów – godzina minęła nie wiedzieć kiedy… 

Jeśli chciałam dowodu, że nie będę się nudzić z Miłoszem, właśnie mi go dał. Wykazał się nie tylko dobrą pamięcią, bystrością obserwacji, ale też ironiczno-ciepłym poczuciem humoru. 

Niemniej naprawdę wypadało już wracać do domu, jeśli następnego dnia nie chciałam wyglądać jak zombi. Oboje przeciągaliśmy moment pożegnania, ale w końcu trzeba było się rozstać. 

– Masz mój numer, a ja twój. Zdzwonimy się. 

– Dobrze… Czy mogę…? 

– Nie, bo nigdy nie wysiądę. Pa.

Wyskoczyłam z auta, nie dając mu się znowu pocałować. 

Nie musiałam długo czekać. Zadzwonił nazajutrz i zaproponował mi wypad w niedzielę nad jezioro, by trochę pożeglować. Okazało się, że miał patent żeglarski! No, proszę, tak się pochwali, czynem, nie słowem. Do braku nudy dokładam zatem talent do zaskakiwania mnie.

Bawiłam się świetnie, choć znowu nagadałam się za dwoje. Mówiłam, co mnie interesuje, a co wkurza, zalewając go potokiem słów. On zamknął się w kilku zdaniach. Co nie zmieniało faktu, że wyłaniał się z tego ciekawy obraz. Choć tak różni, mieliśmy sporo wspólnego. Lubiliśmy ten sam rodzaj literatury, bawiły nas te same filmy, nawet mieliśmy podobne poglądy polityczne. 

Spotykaliśmy się odtąd w każdej wolnej chwili – czasem nawet podrzucał mi jedzenie do apteki, gdy był w pobliżu i wiedział, że jest spokojny dzień. Ani się obejrzałam, a etap randek mieliśmy za sobą i zostaliśmy oficjalnie parą

Kto by pomyślał, że takie przypadkowe i dość dramatyczne spotkanie zaowocuje związkiem. Gdyby Miłosz z tatą wszedł do innej apteki albo przyszedł kilka godzin później… 

To niesamowite, jak los meandruje, by takie przypadki miały szansę zaistnieć. Tyle że potem musimy wziąć go we własne ręce. 

Mimo jego pięknych oczu zapomniałabym o Miłoszu, gdyby nie odważył się mnie zaprosić na kolację. Pozostałby jednym z klientów apteki. 

Lepiej bym zapamiętała jego tatę z udarem. Potem ruch należał do mnie. Gdybym nie dała mu dodatkowej szansy, mimo „dziwnej” randki, gdybym nie była z nim szczera, nie pocałowałby mnie, nie pojawiły się motylki w brzuchu… i tak dalej, i tak dalej. Tego „gdyby” było sporo, a końcowy efekt jest taki, że zakochałam się po uszy i właśnie z tym człowiekiem chcę spędzić resztę życia. 

A on ze mną. To nasz plan: być razem najdłużej, jak się tylko da, dopełniać się i wspierać. Moi rodzice bardzo polubili Miłosza, mówią, że odpoczywają, gdy sobie razem z nim posiedzą i pomilczą. Z kolei jego hałaśliwy tata wciąż powtarza, że zawsze marzył o takiej córce jak ja. Mądrej, pięknej i dzielnej pani magister Michasi. Wszem wobec rozpowiada, że ocaliłam mu życie, a jak dobrze pójdzie, to i jego ród ocalę. 

Człowiek rumieni się nawet na piętach. Im bliżej poznaję ojca Miłosza, tym lepiej rozumiem, czemu Miłosz jest taki, jaki jest. Pasuje mu bycie tłem dla gwiazd takich jak on… czy ja. Ważny szczegół: to tło jest niezgłębionym, tajemniczym bezmiarem nieba…