Mamo, co byś chciała na urodziny? Spełnię każdą fanaberię na twój okrągły jubileusz – Gosia, moja córka, uśmiechnęła się szeroko.

Okrągły jubileusz – to ładnie brzmi. A to nic innego jak siedemdziesiątka na karku!” – pomyślałam nieco zasępiona, bo nijak nie mogłam uwierzyć, że mam już 70 lat! Czułam się wciąż młodo i nawet atrakcyjnie – nieraz widziałam, jak panowie w „mojej kategorii wiekowej” zawieszali na mnie oko.

Żyć mi się jeszcze chce

Siedziałam teraz z córką w kawiarni, jadłyśmy lody. Niemal tak jak 40 lat temu. Tyle że zamiast małego Gosiaczka z jasnymi warkoczykami i pucułowatą buzią, siedziała teraz przede mną dojrzała, piękna kobieta, matka dorosłych już dzieci. Zresztą bardzo udanych – Paweł i Kasia znają języki obce, studiują, są otwarci i ciekawi świata. Tak, moje wnuki są super! Tylko… hmm... Kiedy oni dorośli? Kiedy to życie tak przeleciało?!

– Mamuś, halo, tu ziemia – głos Gosi wyrwał mnie z letargu. – Myślisz tak intensywnie nad prezentem?

– Tak – skłamałam. – Wymyślę coś ekstra z tym prezentem i dam ci znać. A teraz muszę już lecieć, bo ciocia Kazia obiecała mi przynieść dziś z działki maliny. Będziemy robić sok – wstałam i dosłownie wybiegłam z kawiarni, zostawiając przy stoliku zdumioną moim zachowaniem córkę.

Na zewnątrz spojrzałam w niebo:

– Panie Boże, wybacz mi proszę to kłamstwo. Było uzasadnione! – wyszeptałam i skierowałam kroki w stronę parku.

Zobacz także:

Z nikim się nie umówiłam…. Po prostu nagle poczułam, że muszę pobyć sama! Kochałam Gośkę nad życie, ale nawet jej nie wpuściłabym teraz do swojej zasmuconej duszy. Ta rozmowa w kawiarni uświadomiła mi coś, o czym przecież dobrze wiedziałam, ale wydawało mi się jakieś nierealne, odległe... Tymczasem nie dało się już uciec od tego, że mam 70 lat! Siedemdziesiąt! „Stało się! Tak bardzo bałam się starości. I przyszła...” – pomyślałam. Łzy popłynęły mi po policzkach… Znów spojrzałam w niebo.

– Stasiu, tęsknię za tobą, ale żyć mi się jeszcze chce. Poradź coś! – wyszeptałam do mojego zmarłego przed rokiem męża, bo jakieś naturalne wydawało mi się, że mój Stach patrzy na mnie z góry.

To nie dla kobiet

Na myśl o mężu, jeszcze smutniej mi się zrobiło! Nie poznawałam samej siebie! Mnie przecież mało co w życiu łamało. Zawsze byłam energiczna, przebojowa, radosna. Nawet ze śmiercią Stacha jakoś się pogodziłam, choć spędziliśmy ze sobą prawie pół wieku.

– Mamo, czy ty dobrze się czujesz? – pytała zaniepokojona Gośka, gdy miesiąc po pogrzebie męża przyszłam do niej w jasnej sukience, makijażu i oznajmiłam, że wyjeżdżam na wczasy.

– Źle się czuję. Tęsknię za Staszkiem strasznie! Ale on nie lubił, kiedy się smuciłam i chodziłam w czarnych ciuchach, więc zapewne teraz też by nie chciał, żebym zmieniła się w żałobnicę, spędzającą życie na cmentarzu! Na te wczasy mieliśmy jechać razem, pojadę więc za nas oboje – odpowiedziałam córce.

Taka właśnie byłam! Wszystkie smutki i tragedie brałam za bary i pokonywałam! Cóż więc się stało teraz, że siedzę na tej parkowej ławeczce i aż dusza mnie od smutku boli? Sama nie wiem... Odruchowo znów spojrzałam w niebo. Może to dziwne, ale zawsze traktowałam tę otchłań nade mną jak przyjaciela. Od najmłodszych lat kochałam niebo.

– Krysiu, dziecko, bój się Boga, gdzieś ty była tyle czasu?! – mama i tata załamywali nade mną ręce, gdy jako niespełna dziesięcioletnia dziewczynka zniknęłam z podwórka na całe dwie godziny.

– Na górze byłam. Tej z szybowcami – odparłam, zgodnie z prawdą.

– Ty nie za samolotami się rozglądaj! Samoloty nie są dla kobiet! – denerwował się mój tata.

Dobrze mu było mówić. Mieszkaliśmy w Wielkopolsce. Tę górę szybowcową widać było z okien naszego mieszkania. Mogłam godzinami patrzeć przez lornetkę, jak samoloty startują, ciągnąc za sobą szybowce. I jak lądują. I jak piloci się uwijają wokół pięknych maszyn. Czasem udawało mi się uciec na to lądowisko, patrzeć na wszystko z bliska. To było coś pięknego!

– Chcę zostać pilotem – oznajmiłam rodzicom pod koniec szkoły podstawowej.

– Nigdy w życiu! – uciął tata.

Z nim nie było dyskusji…

Widziałam już nasze wspólne życie

Co miałam robić? Szanowałam rodziców, czasy były inne niż teraz – starszych trzeba było słuchać. Poszłam do technikum odzieżowego, uczyć się na krawcową. Siadałam za maszyną do szycia, ale myślami byłam daleko, na lotnisku, wśród latających maszyn.

I los mi sprzyjał. Dwa lata przed maturą zaprzyjaźniłam się z Zosią, która dołączyła do naszej klasy. Ku mojej radości okazało się, że jej starszy brat jest pilotem!

– Umówiłam cię z Markiem na sobotę rano. Będziesz mogła polecieć z nim szybowcem – oznajmiła mi któregoś dnia Zosia, której zwierzyłam się ze swoich pragnień.

Myślałam, że oszaleję ze szczęścia!

I tak stałam się nieodłącznym kompanem Marka. W każdej wolnej chwili pomagałam mu przy samolotach, on zabierał mnie w podniebne eskapady szybowcami. Rodzice jakoś to przełknęli. Może dlatego, że Marek był odpowiedzialnym chłopakiem. Podobał im się. Mnie zresztą też…

– O Boże, jak jest pięknie! – krzyczałam do niego, kiedy wznosiliśmy się do chmur.

– Musisz jeszcze skoczyć ze spadochronem, wtedy zobaczysz to piękno w całej krasie – odpowiadał.

– A nauczysz mnie skakać? – pytałam.

– Pewnie! Ciebie zawsze! – odpowiadał.

Któregoś dnia, gdy lecieliśmy wśród wyjątkowo pięknych chmur, mój przystojny pilot mnie pocałował… Byłam najszczęśliwsza na świecie! Śniłam o nim po nocach i sen się spełnił! Oczyma duszy widziałam już nasze wspólne życie, malowane kolorami nieba. Nasze wspólne loty, skoki ze spadochronem, nasze dzieci biegające po lotnisku... Szczęście mnie rozpierało!

Marek zginął w pogodny, październikowy dzień. Nie otworzył mu się spadochron! Testował go dla mnie – następnego dnia miałam wykonać na nim swój pierwszy w życiu skok…
 Czułam, jakby moja dusza umarła razem z moim ukochanym.

A ja już nawet o tym nie marzyłam

Kolejne lata były trudne... Choć po szkole znalazłam pracę w renomowanej fabryce dziewiarskiej, nic mnie nie cieszyło. Potrafiłam godzinami siedzieć na górze szybowcowej i patrzeć na samoloty, pilotów... Ale nie czułam dawnej radości, to było raczej umartwianie się. Tęskniłam za Markiem. Za chmurami też tęskniłam, ale nie miałam ani siły, ani odwagi, żeby wsiąść do samolotu. Czułam się pusta w środku. Gdy któregoś dnia rodzice, z którymi wciąż mieszkałam, oznajmili, że się przeprowadzamy, przyjęłam to z ulgą. „Pod innym niebem życie będzie mniej bolało” – myślałam.

Przenieśliśmy się do Warszawy. Znalazłam nową pracę, poznałam nowych ludzi. Starałam się normalnie żyć. Na potańcówce koleżanka przedstawiła mi Staszka. Był nauczycielem biologii – dobrym, odpowiedzialnym. Zakochaliśmy się w sobie, po roku znajomości wzięliśmy ślub. Potem urodziła się Gosia.

Choć Marek nigdy nie zniknął z mojego serca, z ręką na sercu muszę przyznać, że lepszego męża od Stacha nie mogłam sobie wymarzyć. Mąż kochał mnie i Gosię bardzo! I zawsze to podkreślał. Piwo z kolegami go nie interesowało. Wolał puszczać z Gonią latawce, albo pomagać mi w domu, rozmawiać, przytulać. Cudny mąż! Przy nim znów zaczęłam cieszyć się życiem, choć o samolotach nie zapomniałam.

– Ty jesteś szalona! – śmiał się mój Stach, kiedy prosiłam, żebyśmy na niedzielną wycieczkę pojechali na jakieś... lotnisko. – Wiem, że kochasz samoloty. Ale dobrze, że nie zostałaś pilotem, bo chyba bym umarł ze strachu o ciebie – mówił.

A ja już nawet o tym nie marzyłam. Codzienne życie, rodzina, praca – to wypełniało mi czas. Czułam się szczęśliwa. Potem Gosia dorosła, urodziły się nasze wnuki. I życie nabrało kolejnego rozpędu. Lata mijały, rok za rokiem, sama nie wiem, kiedy przeszliśmy na emeryturę. I też było miło: jeździliśmy na wycieczki, pracowaliśmy na działce, oglądaliśmy ulubione seriale w telewizji. Aż rok temu Staszek nagle pobladł, chwycił się za serce i wszystko się skończyło... Zabił go rozległy zawał. Miesiąc przed moimi 69 urodzinami, które zamierzaliśmy spędzić w ładnym, nadmorskim pensjonacie.

„Szkoda Stasiu, że nie mogę się do ciebie przytulić” – pomyślałam. Wstałam z parkowej ławki i poszłam do domu.

W nocy śniło mi się, że stoję na wielkiej łące i patrzę w górę, a tam, na jednym spadochronie, lecą razem Stach i Marek. I krzyczą do mnie: „Krysia chodź do nas!” Obudziłam się zlana potem. „Czy ten sen oznacza, że niedługo do nich dołączę?” – zastanawiałam się. „A może... niekoniecznie? Może dwaj mężczyźni mojego życia co innego chcieli mi powiedzieć?”. Serce zaczęło mi nagle mocno bić. Usiadłam na łóżku…. Wiem!

Ja po prostu muszę!

Cały smutek ze mnie uszedł. Poczułam za to wielką radość! Kochani Stach i Marek! Chwyciłam za telefon.

– Gosia? Już wiem, co chcę dostać na urodziny. Chcę skoczyć ze spadochronem! Chcę spełnić swoje marzenie, którego nigdy nie spełniłam! – wykrzyknęłam córce do słuchawki.

Gdy się już wyśmiała, odpowiedziała spokojnie:

– Zawsze mi się podobało twoje poczucie humoru, mamo.

W ogóle nie potraktowała moich słów poważnie! Szybko zorientowałam się, że tak samo reagują: zięć, wnuki, moja siostra, koleżanki… Komukolwiek zwierzyłam się z mojego urodzinowego planu, dostawał ataku śmiechu i chwalił moje… poczucie humoru! Nie rozumiałam tego! Jeżeli teraz nie spełnię swojego marzenia, to kiedy? Tym bardziej, że byłam zdrowa, wyniki miałam świetne, żyłam aktywnie: dużo chodziłam, pracowałam na działce. Dlaczego miałabym nie skoczyć ze spadochronem?! Strach? Nigdy nie bałam się nieba ani wysokości. A mój sen dał mi do zrozumienia, że i Stach i Marek będą nade mną czuwali. Lepszej „ochrony” nie mogłam sobie wymarzyć!

„Mówcie sobie, co chcecie, a ja i tak skoczę!” – postanowiłam wreszcie i pojechałam do aeroklubu, który organizował skoki spadochronowe dla amatorów. Miły pan instruktor z uśmiechem wyjaśnił mi, że skok odbywa się wspólnie z innym skoczkiem – na jednym spadochronie. I po uiszczeniu opłaty wystarczy umówić termin.

– Pani to chce zorganizować dla wnuka? W prezencie? – spytał.

– Nie. To ja będę skakać! – odparłam.

Uśmiech zniknął mu z twarzy w jedną sekundę.

– Ale… – próbował coś powiedzieć.

Nie pozwoliłam mu dokończyć. Wyrzuciłam z siebie potok słów. Opowiedziałam o wszystkim: o swojej młodości, życiu, Marku, Stachu, nawet o śnie!

– Ja po prostu muszę skoczyć! I błagam pana o pomoc – zakończyłam tyradę.

Instruktor nagle objął mnie ramieniem.

– Zaimponowała mi pani! – powiedział. – Jak żyję nie spotkałem równie uroczej desperatki! Wykonam z panią ten skok. Dokładnie w dzień pani urodzin. I proszę nic nie płacić! To będzie mój prezent dla pani! Mam na imię Janek i chętnie zostanę pani przyszywanym synem, bo coś czuję, że w duszach nam podobnie gra!
Wyściskałam go serdecznie.

To były cudne urodziny!

Do rodziny i znajomych wysłałam SMS-a: „W dzień moich urodzin zapraszam o godzinie 11.00 do aeroklubu. Wykonam mój pierwszy w życiu skok ze spadochronem. Potem zapraszam na szampana i ciasto. Krysia”. I na wszelki wypadek wyłączyłam telefon. Po co mam każdemu po kolei tłumaczyć, że wcale nie zamierzam zmieniać planów!

W dzień urodzin byłam taka podekscytowana! Na lotnisko zawiozła mnie Gosia, która wyglądała na pogodzoną z sytuacją. Janek już tam czekał. Przeszłam krótki instruktaż, dostałam specjalny kombinezon. Wsiadłam z Jankiem do samolotu. Na pokładzie był jeszcze pilot i operator kamery, który miał filmować mój skok.
Gdy samolot zaczął wzbijać się pod chmury, czas cofnął się nagle dla mnie o ponad 50 lat! To było niesamowite. Wręcz poczułam zapach Marka, młodości, naszych wspólnych chwil. Ogarnęła mnie euforia!

– Jesteś gotowa? – spytał w pewnym momencie Janek.

– Bardzo! – odparłam.

Zapięliśmy specjalną uprząż. Ja byłam z przodu, Janek za moimi plecami – przodem do nich.

– Skaczemy! – krzyknął.

I znalazłam się w samym środku nieba! To było coś najpiękniejszego na świecie! Leciałam tuż obok chmur. Świat na dole wyglądał tak pięknie! Nagle czasza spadochronu otworzyła się i zaczęliśmy szybować jak ptaki. Nigdy w życiu nie przeżyłam niczego wspanialszego! Pęd powietrza zabierał mi oddech i suszył łzy, które ciurkiem leciały mi z oczu. Ze szczęścia!

Gdy miękko wylądowaliśmy na ziemi, wielka radość i duma rozpierały moje serce! Na dole czekali na mnie wszyscy: córka, zięć, wnuki, siostra, przyjaciółki. Gdy popatrzyłam na ich miny, dostałam ataku śmiechu. Byli przerażeni!

– Jesteś kochaną wariatką, wiesz? – pierwsza dopadła do mnie Gosia.

Potem zbierałam gratulacje, życzenia, kwiaty. Piliśmy szampana na płycie lotniska i to były cudne urodziny! Mimo, że siedemdziesiąte. Ale to, co najważniejsze, wydarzyło się następnego dnia. Zadzwonił do mnie Janek.

Wiele lat szczęścia przede mną

– Krysiu, mamo moja przyszywana. Czy już odpoczęłaś po urodzinach? Bo jeśli tak, to zapraszam cię do wykonania kolejnego skoku ze spadochronem. I na pokład szybowca też zapraszam! Spędziłaś życie na ziemi, więc emeryturę spędzisz między chmurami. Już moja w tym głowa! – powiedział, roześmiany.
Aż mi mowę odjęło z wrażenia!

– Dziecko, spełniasz moje największe marzenia… Dziękuję! Ale dlaczego to robisz?! – spytałam.

– Bo dla ludzi z taką pasją warto robić dobre uczynki! – odparł.

To było jak sen! Oczywiście popatrzyłam w niebo.

– Marku, Stachu, dziękuję – powiedziałam w stronę chmur.

To już prawie rok, jak regularnie, raz w tygodniu, spędzam z Jankiem czas na lotnisku. I pod chmurami. Ten kochany chłopak stał mi się naprawdę bliski jak syn! To dzięki niemu znów latam! Choć wciąż nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. I w to, że mam prawie 71 lat! Ale w sumie… Co to za różnica, ile mam lat? Zamierzam cieszyć się życiem przynajmniej do setki. Czyli jeszcze ze 30 lat szczęścia przede mną!