Rodzice… Ci sami, którzy swoją młodość i nasze dzieciństwo przebalowali w knajpach, dzisiaj żarliwi katolicy, nie kryją rozczarowania. Stałam się dla nich, jak powiedział niedawno ojciec, ujmą na honorze. Z wrażenia wbiło mnie w podłogę, ale słowem się nie odezwałam. Nie mogę, bo jestem zdana na ich łaskę.
Nikt nie przygotował mnie na życie za murami klasztoru, a ja nie pytałam, na czym ono polega. Opinię o zakonnicach wyrobiłam sobie na podstawie znajomości z dwiema bliskimi siostrami. Aniołami w habitach.

Idź, dziecko, jeśli tego potrzebujesz

Uśmiechnięte, wyrozumiałe i opiekuńcze dawały mi namiastkę uczuć, jakich nie doświadczyłam od własnej matki. Dokarmiały mnie własnymi kanapkami, podrzucały do tornistra jabłka z klasztornego sadu, zabierały na oazy, dokładały z własnych oszczędności, kiedy nie miałam na szkolne wycieczki, wprowadziły do wspólnoty ekumenicznej, zachęcały do nauki, choć nie szło mi najlepiej.

Trudno się skupić na lekcjach, gdy nasłuchuje się każdego skrzypnięcia schodów na klatce schodowej i próbuje po tych ledwie słyszalnych dźwiękach wychwycić nastrój, w jakim pojawią się rodzice. Jeśli się pojawią, bo bo po pierwszym znikali na kilka dni razem z pieniędzmi z opieki społecznej. Ale bywało, że kochany tatuś czy mamusia wpadali z kumplami i organizowali niespodziewaną imprezę, hałasując, że spać się nie dało.

Ufałam swoim zakonnicom. Tylko im mogłam powiedzieć, co dzieje się w domu i jak bardzo się boję tego wszystkiego. Opieka społeczna sprawdzała jedynie porządek i odrobione lekcje, strasząc domem dziecka – bardziej nas niż rodziców. Kurator unikał naszej rodziny jak ognia. Jedynie siostry przejmowały się nami, a co najważniejsze, traktowały mnie jak dziecko, a nie jak odpowiedzialną za rodzinę najstarszą córkę. Im więc mniej było w domu normalnie, tym częściej uciekałam do kościoła. Bóg był daleko, a siostry blisko, ale wierzyłam w Boga całym swoim poranionym sercem.

– Zgłupiałaś? – tak właśnie skwitowała moją decyzję matka.

Ale ojciec podszedł do niej entuzjastycznie. Już wtedy zaczął przechodzić duchową przemianę i biegać na spotkania „Odnowy w Duchu Świętym”, więc ucieszyła go wizja córki zakonnicy, być może nawet świętej.

– Idź, dziecko, jeśli tego potrzebujesz – żegnał mnie przed klasztorną furtą.

Zobacz także:

Matka nie chciała nawet wysiąść z auta.

– Kiedyś zrozumie i otworzy się na Boga – starał się wytłumaczyć ją ojciec.

Wtedy jeszcze wierzyłam, że wie lepiej

Niespełna rok później nie mogła się mnie nachwalić przed sąsiadami, rodziną i członkami wspólnoty. Puchła z dumy, opowiadając o swoim nawróceniu i córce zakonnicy. W promieniu stu kilometrów nikt nie mógł przebić jej historii. Wieloletnia alkoholiczka, której prawie odebrano dzieci, z pomocą Najwyższego rzuciła nałóg, stała się najwierniejszą z żon i najlepszą z matek, i jeszcze ofiarowała Mu swoje dziecię.

– Zostanie przeoryszą albo pojedzie na misję, tak wielkie ma powołanie! – perorowała przed siniejącymi z zazdrości koleżankami.

Nie byłam dziewicą, przekraczając bramę klasztoru, ale nie tęskniłam za cielesnością. Porzuciłam ją bez żalu, mając nie najlepsze wspomnienia z mojego pierwszego razu. Zakochana gotowa byłam zrobić wszystko dla Dawida, lecz jemu chodziło tylko o jedno. Rzucił mnie następnego dnia, nie omieszkując wyśmiać przy kolegach. Wtedy pomyślałam, że jedynie Bóg nigdy mnie nie zrani, a najprostszą drogą do niego był zakon.

Przeorysza chyba już przy pierwszym spotkaniu stwierdziła, że niczego wielkiego nie osiągnę. Do zgromadzenia przyszłam tuż po podstawówce, chciałam się uczyć, rozwijać, skończyć choćby szkołę zawodową, jednak ona powstrzymała moje zapędy i zagoniła mnie do prac fizycznych.

– Przyjdzie i na naukę pora – skwitowała, kiedy zapytałam, czy mogę złożyć papiery do pobliskiej szkoły handlowej.

Bez jej zgody nie mogłam o niczym decydować, ale wtedy jeszcze wierzyłam, że doświadczona, wykształcona i charyzmatyczna przełożona wie lepiej, co jest dla mnie dobre. Byłam przejęta, a przede wszystkim zahukana, więc nie śmiałam zapytać niewiele starszej ode mnie zakonnicy, jak jej jest w zakonie.

Mój pokój w klasztorze przeraziłby mnie, gdybym nie zaznała dzieciństwa w obskurnym mieszkaniu. Ponure, ascetycznie urządzone pomieszczenie z malusieńkim oknem raczej przypominało więzienną celę niż miejsce kontemplacji w moim nowym domu.

– Z czasem powieszę tu jakieś firanki, przykleję na ścianach kolorowe obrazki, może nawet uda mi się zrobić jakiś obrusik na stół i będzie dobrze – pocieszałam samą siebie, naiwnie wierząc, że przełożona pozwoli mi na podobne fanaberie.

Do zakonu poszłam z jedną torbą, więc niewiele zajęłam półek w przeznaczonej mi szafeczce. Miałam zaledwie kilka par spranych majteczek, rajstopy, skarpety, lekko znoszoną pidżamę, ze trzy nadające się do noszenia podkoszulki i jeden nowiusieńki biustonosz kupiony za wszystkie oszczędności.

– Nie przyszłaś się tu stroić ani nikogo kusić – usłyszałam wkrótce od siostry, która trzymała pieczę nad takimi jak ja – postulatorkami.

Nie bardzo wiedziałam, o czym mówi, a jak zwykle nie starczyło mi odwagi, żeby zapytać. Milczałam, póki po powrocie z porannej modlitwy nie otworzyłam swojego pokoju. Wnętrze wyglądało tak, jakby przeszedł przez nie tajfun. Ale najbardziej zabolał mnie widok poszarpanego biustonosza.

Specjalnie nie wkładałam go do pracy w klasztorze, dbając, żeby starczył na dłużej. Nie miałam własnych pieniędzy. Nawet gdybym coś miała, musiałabym to zdać, wstępując do zakonu. Postulatorki, podobnie jak nowicjuszki, nie otrzymywały kieszonkowego. Na pomoc rodziny nie mogłam liczyć. Zresztą od woli przełożonej zależało, czy mogłabym przyjąć od nich prezent lub czy w ogóle bym się o nim dowiedziała, ponieważ zdarzało się, że niektóre paczki nigdy do nas nie docierały.

– Musicie zrozumieć, że liczycie się wtedy, gdy żyjecie we wspólnocie i pracujecie ku jej chwale – mawiała przełożona.

Gotowa byłam całować habit przeoryszy

Niektóre z dziewczyn buntowały się przeciwko takiemu podejściu. Najtrudniej było tym wygadanym, pewnym siebie, wykształconym, które przyszły do klasztoru z konkretną wizją nowoczesnej zakonnicy. Ja jednak umiałam się podporządkować, bo i tak zawsze czułam jak powietrze.

Zrezygnowałam więc z marzeń o szkole. Zaciskałam zęby, harując przy trzydziestu nioskach i w przyklasztornym ogrodzie warzywnym. Szorowałam podłogi, zdzierając kolana do krwi; wynosiłam kilogramy popiołu ze starego kuchennego pieca i nigdy, ale to nigdy, nie poskarżyłam się na swój los.

W tamtej chwili jednak coś we mnie pękło. Widok zdeptanego śnieżnobiałego biustonosza, jedynej cennej rzeczy, jaką miałam, doprowadził mnie do szału. Długo krzyczałam i miotałam się po pokoju. Następnego dnia, ledwie otworzyłam oczy, a już zapędzono mnie na poranną modlitwę, po niej na mszę, kontemplację i wreszcie na upragnione śniadanie. Zmarznięta i brudna, ledwie mogłam utrzymać w dłoniach łyżkę. Dopiero po posiłku pozwolono mi w drodze wyjątku na prysznic. Gdy już wyglądałam godnie, zwierzchniczka zaprowadziła mnie do matki przełożonej.

Nie będę ci wypominać pochodzenia społecznego, córko. Rozumiem, że masz predyspozycje do wybuchowych zachowań – spojrzała na mnie wymownie. – Rozmawiałam z księdzem proboszczem. Masz szczęście, że zgodził się cię wyspowiadać. Wiedz, że nie chcemy z ciebie rezygnować.

Tak się ucieszyłam, że nie wyrzucą mnie ze zgromadzenia, że gotowa byłam całować habit przeoryszy, lecz mnie powstrzymała.

– Musisz nauczyć się panować nad sobą. Nie słuchać podszeptów szatana, nie ulegać pokusom, nie przywiązywać się do przedmiotów ani ludzi. To Bóg i nasza misja są najważniejsze. Zdaję sobie sprawę, że nie przyszłaś do nas czysta… – zawiesiła głos. – Masz jakąś przeszłość, ale taktownie nie będę pytać jaką. Po głębszej analizie doszłam wniosku, że ten kawałek materiału, to nic, budzi w tobie niezdrowe emocje, dlatego siostra Martyna kupiła ci już zwykłą, skromniejszą bieliznę. Nie odbieraj tego jako kary, tylko wskazówkę, czym kierujemy się w zakonnym życiu. Posłuszeństwo to największa z cnót.

I w imię tej cnoty musiałam w obecności przełożonej wyrzucić swój biustonosz i przywdziać zwyczajny, bawełniany.

Jest szczęśliwa i wolna

– Przyjdzie czas, że będziemy mogły pozwolić sobie na fajne ciuchy – pocieszyła mnie Hania, rezolutna nowicjuszka, potrafiąca odnaleźć się w każdej sytuacji, z którą zaprzyjaźniłam się w pierwszych dniach.

Babcia, emerytowany żołnierz i jedyna jej opiekunka, nauczyła Hanię sztuki przetrwania w każdych warunkach.

Mówisz jedno, robisz drugie, ale zawsze działasz w zgodzie z sumieniem – mawiała ponoć, a wnuczka była pojętną uczennicą.

Odnalazła się nawet w klasztorze. Nie wiem, jakim cudem udało się jej przekonać przeoryszę do studiowania, ale pozwolono jej zrobić licencjat z opieki nad osobami starszymi. Nim wyjechała na uczelnię, Hania często służyła mi radą i wsparciem. Była taka, jaką ja zawsze pragnęłam zostać. Uśmiechnięta, szczera i otwarta. Imponowała mi jej pełna wdzięku umiejętność przetrwania. Ja umiałam jedynie zamrozić uczucia i się podporządkować, ona potrafiła postawić na swoim, odpuszczając w sprawach ważnych dla przeoryszy. Pewnie dlatego odsunęła się ode mnie…

W klasztorze źle patrzono na przyjaźnie między zakonnicami. Wspierając się nawzajem, stawałyśmy się silniejsze, a przecież tam chodziło o to, żeby nas podporządkować.

– Będziemy się teraz rzadziej widywać – oznajmiła mi Hania. – Nie zapomnę o tobie, ale ja muszę skończyć studia. Mam nadzieję, że to rozumiesz?

Widywałam ją jeszcze potem od czasu do czasu. Zawsze zajętą, z książkami pod pachą. Później Hania wyjechała do Niemiec na dalsze studia, a teraz, z tego, co wiem, przebywa w zakonie we Francji. Jest szczęśliwa i wolna, ponieważ tam panują inne zwyczaje.

To był krzyk rozpaczy

Ja wytrzymałam pięć lat. Zostałam nowicjuszką, to wyższy stopień wtajemniczenia. Odeszłam przed złożeniem ślubów.

Co roku prosiłam przeoryszę o zgodę na naukę, a ona co roku mi odmawiała, nie tłumacząc nawet dlaczego. Wmawiałam sobie, że jestem jej potrzebna, bo te mądrzejsze i sprytniejsze szybciej wyfruwają spod jej skrzydeł, w końcu jednak i ja nie wytrzymałam. No bo przecież nie przyszłam do klasztoru, aby czyścić kurniki i pielić ziemniaki. Nie najęłam się na darmową służbę. Coraz częściej bolał mnie kręgosłup, bywałam zmęczona i zniechęcona. Godziny pracy w samotności i obowiązujące nas milczenie (ponieważ byłyśmy zakonem kontemplacyjnym), rzadkie spotkania z bliskimi i brak przyjaciół zaczęły odbijać się na moim zdrowiu. Ale matka przełożona uznała moje przygnębienie za kolejną fanaberię.

Odejście z zakonu było krzykiem rozpaczy.

– I co będziesz tam robić? Zamieszkasz w noclegowni, a może pod mostem? Za co się utrzymasz? Przecież nic nie potrafisz! – straszyła przeorysza, lecz nie mogła mnie już zatrzymać.

Tylko ojciec mi pomógł

– Ratuj się! – którejś nocy usłyszałam głos.

Ciepły i kochający. Nie pytałam, kto do mnie przemówił. Uznałam to za znak. Złożyłam papiery, spakowałam swoją nieużywaną przez tych pięć lat torbę i opuściłam zakon.

Za furtą oślepiło mnie słońce, choć w klasztorze również pracowałam na świeżym powietrzu. Po prostu po tej stronie muru świeciło jakoś inaczej. Pełniej i radośniej.

Nikt na mnie nie czekał. Rodzice odesłali mnie do babci na drugim końcu miasta, wstydząc się córki – byłej zakonnicy. Nie mając żadnego stażu pracy, nie mogłam zarejestrować się w urzędzie pracy, a nikt nie chciał mnie zatrudnić. Przez jakiś czas żyłam wspólnie z babcią z jej emerytury, później zaczął mi pomagać ojciec. W końcu znalazł mi posadę sprzątaczki.

Jeżdżę do biur po północy i czyszczę je do świtu, zawsze tak, żeby nie rzucać się w oczy. Unikam ludzi, bo czasem ktoś mnie rozpoznaje. Udaję, że nie słyszę ich drwin, nie widzę ich pogardliwych spojrzeń, nie odczuwam bólu, gdy popychają mnie w autobusie czy w sklepie. Choć nie wiem, dlaczego są dla mnie tacy podli…