Dwadzieścia dwa lata temu porody rodzinne należały jeszcze do rzadkości, lecz mój ojciec, jak przystało na kochającego męża, sowicie zapłacił za możliwość uczestniczenia w narodzinach córki. Dzięki temu relacje z tego dnia są bardzo dokładne. 

A właśnie wtedy wszystko się zaczęło…

Obiło mi się o uszy, że mniej więcej w siódmej godzinie porodu cierpiąca rodzicielka, z bólu niemal zmiażdżyła dłoń małżonkowi, wyłamując mu ze stawów trzy palce, czego ten z emocji nie zauważył.

Kiedy wreszcie przyszłam na świat i trafiłam w ręce młodego położnika, facet jakoś nieszczęśliwie się poślizgnął, stracił równowagę, prawie rzucił mnie w objęcia pielęgniarki i grzmotnął na podłogę z taką siłą, że doznał wstrząśnienia mózgu. Zanim upadł, trafił łokciem stojącego obok lekarza. Tenże lekarz, notabene ordynator oddziału i przyjaciel rodziny, prowadził ciążę matki od samiuśkiego początku i czuł się w obowiązku, by asystować przy porodzie. Teraz od swojego kolegi zaliczył potężny cios w brzuch, który – jak wieść rodzinna niesie – na chwilę pozbawił go sił. 

Pielęgniarka, która pewnie niejedno w życiu widziała, zachowała do końca zimną krew – wezwała pomoc do panów doktorów, po czym zapytała mojego ojca, czy chce przeciąć pępowinę. Tata chciał, ujął w dłoń nożyczki, niestety, uszkodzone palce odmówiły mu posłuszeństwa.

Sytuacja wyglądała jak żywcem wyjęta z kiepskiej komedii: położnik stracił przytomność, lekarz ginekolog jęczał na podłodze, mama dopytywała nerwowo, czy jej dziecko żyje (ponoć milczałam jak zaklęta), natomiast ojciec syczał z bólu i raz po raz, bezskutecznie próbował oddzielić mnie od łona żony. 

W końcu pielęgniarka dostała głupawki i zaczęła szatańsko chichotać. Cud, że wyszłam z tego zamieszania bez uszczerbku na ciele i umyśle!
Rodzina zgodnie twierdzi, że byłam pogodnym, niesprawiającym problemów dzieckiem i darłam się tylko wtedy, gdy miałam mokrą pieluchę albo gdy burczało mi w brzuszku. Przez resztę czasu gapiłam się z zachwytem na swoje rączki, szczerzyłam bezzębne dziąsła do dyndających mi na głową zabawek albo spałam. 

Można wysnuć z tego wniosek, że zajmowanie się takim słodkim maleństwem, było bajką. Nic bardziej mylnego. Kiedy skończyłam trzy latka, opiekujące się mną babcie zaczęły naciskać mamę i tatę, by zapisali mnie do przedszkola. Ich upór w tej kwestii wydawał się wielce podejrzany, ponieważ obie kochały mnie mocno, i obie były na emeryturze. 

Zobacz także:

Przyciśnięte do muru wyznały niechętnie, że z ich wnusią jest „coś nie tak”. 

Ona przyciąga nieszczęścia jak magnes opiłki metalu! – wyjaśniła mama mamy.

– Jak to? – warknął ojciec.

Od chwili narodzin traktował mnie jak ósmy cud świata i fukał na każdego, kto ośmielił się powiedzieć o mnie złe słowo. Dowiedział się wówczas, że pies, którego pogłaskałam, wpadł chwilę później pod koła samochodu, że chłopczyk, z którym bawiłam się w piaskownicy, o mało nie wybił sobie oka podarowaną przeze mnie łopatką, że sąsiadka, która dała mi cukierka, przewróciła się na schodach i złamała nogę, że pani Jola z warzywniaka zakrztusiła się przy mnie rzodkiewką i prawie wyzionęła ducha… i tak dalej.

Oczywiście te wypadki nie wydarzyły się jednego dnia, tylko na przestrzeni kilkunastu miesięcy. Jednak trudno było uznać je za fatalny zbieg okoliczności. 

Nas również prześladuje tajemniczy pech – dodała babcia Jadzia, mama taty.

– U mnie na przykład lekarze wykryli piasek w nerkach, poza tym dziwnie często rozbijam auto. Przez 40 lat najmniejszej stłuczki, a teraz co pół roku „dzwon”.

– A mnie odezwała się rwa kulszowa – poskarżyła się babcia Ela. – Księgowa z byłej firmy nagle zaczęła się domagać spłaty remontówki, którą podżyrowałam kiedyś panu Józkowi z portierni, na domiar złego zgubiłam kupon totolotka z trafioną czwórką! – uzupełniła listę nieszczęść.

– Że o zaćmie twojego ojca i podpalonym domku na działce nie wspomnę – dodała Jadwiga oskarżycielskim tonem.

Po latach tata wspominał, że okropnie go te skargi wkurzyły. Musiał policzyć do dziesięciu, bo miał ochotę nawrzeszczeć na własną matkę i na teściową. 

– W życiu nie słyszałem większych bzdur! – stwierdził wreszcie. – Ale trudno. Nie chcecie zajmować się Żanetką, to nie. Wynajmiemy opiekunkę.

– Oj tam, opiekunkę! – wtrąciła się moja mama. – Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, a dziecko powinno mieć kontakt z rówieśnikami, bo wówczas lepiej się rozwija.

– Właśnie, kontakt z rówieśnikami – przytaknęły zgodnym chórem babcie.

– Proszę bardzo, ale jak mała zacznie zapadać na wszystkie choroby świata albo, nie daj Bóg, stanie jej się krzywda, to nie chciałbym być w waszej skórze, moje panie – ostrzegł ojciec trzy kobiety swojego życia.

Na szczęście żadna krzywda mi się nie stała, ale wszystko wskazuje na to, że dalej rozsiewałam wokół siebie złowrogie fluidy, ponieważ rodzice dziwnie często zmieniali mi przedszkola. Niestety, niewiele z tamtych czasów pamiętam… Majaczy mi się jakaś wycieczka do ogrodu zoologicznego i rudy chłopiec, który spadł z fosy na wybieg dla małp, plączą po głowie obrazki z autokaru i zakrwawiona twarz kierowcy, lecz nie potrafię umiejscowić tych wspomnień w czasie i przestrzeni.

Pamiętam natomiast szkołę i wszystko, co wydarzyło się później

W czwartej klasie podstawówki, po latach życia w mydlanej bańce, uzmysłowiłam sobie – i nie było to miłe odkrycie – że nie jestem zwyczajną dziewczynką, tylko napiętnowanym przez los dziwadłem.

No dobrze, przyznaję. Uświadomiły mi to inne dzieciaki, bo dzieciaki, w przeciwieństwie do dorosłych, nie owijają w bawełnę i walą prawdę prosto między oczy. To one pierwsze dostrzegły, że przebywanie w moim towarzystwie kończy się na ogół katastrofą, i to one pierwsze zaczęły nazywać mnie „pechową Żanetą”, w efekcie czego prawie nikt nie chciał się ze mną przyjaźnić. Wszystkie przerwy spędzałam więc sama, posiłki w stołówce jadałam sama, sama wracałam do domu.

Z początku nie rozumiałam, dlaczego rówieśnicy traktują mnie jak trędowatą, i czułam się ich zachowaniem bardzo dotknięta. Dopiero po rozmowie z Pawłem, chłopakiem, który strasznie mi się podobał, zdałam sobie sprawę, że przyciągam pecha jak maszt pioruny.

– Ty się Żaneta nie dziw i nie obrażaj, tylko pomyśl – doradził mi ze szczerą życzliwością Pawełek. – Wieśka dostała w łeb piłką lekarską, Zośka wybiła sobie na boisku trzy zęby, Michalinę potrącił rowerzysta, Gośka zachorowała na białaczkę, a Filip stracił w wypadku oboje rodziców.

Pomyślałam: Wiesia, Zosia i Michasia siedziały ze mną w jednej w ławce – nie wszystkie naraz, tylko po kolei. Małgorzata przez rok była moją najlepszą przyjaciółką, a z Filipem chodziłam przez trzy miesiące.

– A mnie dwa razy okradli i raz dostałem łomot od dresów – kontynuował Paweł ponurym tonem. – Pamiętasz pożar w zabawę andrzejkową?

Płonące dekoracje spadły na grupę, w której tańczyłaś. Tobie nic się nie stało, ale inni zostali poparzeni.

Rozpłakałam się wtedy jak bóbr, bo miałam dobre serce i nie skrzywdziłabym nawet muchy. Tymczasem Paweł oskarżał mnie o wszystkie tragedie tego świata!

Kiedy jednak emocje opadły i przeanalizowałam zarzuty na zimno, doszłam do wniosku, że mój kolega ani trochę nie przesadzał. Ostatecznym dowodem na to, że ciąży nade mną klątwa, był wypadek ulubionej nauczycielki, która odwiozła mnie kiedyś do domu, bo bardzo bolał mnie brzuch. Wracając do szkoły… wjechała autem na latarnię. Nie miałam pojęcia, jak to się dzieje i dlaczego, ale czułam, że muszę trzymać się od innych z daleka.

W krótkim czasie, stałam się dziwaczką i samotniczką. Rodzice to ignorowali, bo myśleli, że winę za moje zachowanie ponoszą buzujące hormony. Przejęli się dopiero wówczas, gdy – nie mogąc już dłużej ukrywać swoich zmartwień – opowiedziałam im o rozmowie z Pawłem.

Pamiętam, że tata się bardzo zasępił, a mama wzięła mnie w ramiona i mocno do siebie przytuliła.

– Nie martw się, myszko – wymruczała. – Wszystko będzie dobrze. Przecież każda czarna seria kiedyś się kończy. Jesteś dobrą, mądrą dziewczynką, będzie dobrze.

Nawet chomik nie pożył przy mnie długo 

W ogólniaku poznałam Wandę, miłośniczkę koni i mrocznego gotyku. Ona też była dziwna i zamknięta w sobie, więc przypadłyśmy sobie do serca od pierwszego spojrzenia. Uprzedziłam ją, lojalnie, na początku znajomości, że nie powinna się ze mną zadawać, bo sprowadzam na ludzi nieszczęścia, ale jej to w ogóle nie przestraszyło.

Przez trzy lata dzielnie znosiła wszystkie „plagi”, które na nią spadały. Skapitulowała dopiero wtedy, gdy poraził ją piorun. Mnie oczywiście nic się nie stało, chociaż stałam tuż obok Wandy.

– Żaneta, weź ty idź do jakiegoś psychiatry czy księdza albo do kogoś, kto odczynia uroki, bo aż strach się ciebie bać – poprosiła, gdy odwiedziłam ją w szpitalu.

Lekarza sobie darowałam, bo jeszcze uznałby mnie za psychiczną i wysłał do wariatkowa. Ksiądz uprzejmie mnie wysłuchał i zalecił częściej się modlić, ale nie znalazł powodów, by odprawić nade mną egzorcyzmy. Jego zdaniem, nie byłam opętana przez złe moce. Natomiast znany w mieście guru od medycyny niekonwencjonalnej kazał mi myśleć pozytywnie i powtarzać sto razy dziennie, że nie prześladuje mnie żaden pech.

– Widzisz, dziecko. Jeśli ktoś święcie wierzy, że trzynastego w piątek spotka go jakieś nieszczęście, to sam sobie to nieszczęście sprowadzi na głowę – dodał.

Dwa miesiące później pojechałam z babcią Jadzią na cmentarz, bo zbliżało się Boże Narodzenie i trzeba było uporządkować groby. Kiedy zmiatała śnieg z mogiły swoich rodziców, dopadł ją wylew. 

Przeżyła, lecz powrót do pełni zdrowia, zajmie jej całe miesiące, jeśli nie lata. Wypadek babci przelał czarę goryczy i kompletnie mnie załamał. Wpadłam w dołek, przestałam się uczyć, zawaliłam maturę, wyprowadziłam się z domu i stałam się jeszcze większym odludkiem.

Bałam się mieszkać z rodzicami, bałam się mieć przyjaciół, że o chłopaku nie wspomnę. Każda żywa istota marnie w moim towarzystwie kończyła – nawet głupi chomik! Kupiłam go, bo nie chciałam mieszkać sama, a nie znalazłam w sobie odwagi, żeby przygarnąć kota lub psa. Chyba dobrze uczyniłam, bo futrzak zdechł w ciągu trzech dni.

Pod koniec lata tego roku, po kilku miesiącach odosobnienia, doszłam do wniosku, że zdarzają się gorsze nieszczęścia niż bycie kobietą samotną i postanowiłam coś z tym swoim pokręconym życiem zrobić.

Podjęłam pracę. Nic szczególnego. Ojciec załatwił mi, po znajomości, etat gońca. Robota nie była specjalnie ciekawa, pieniądze żadne, ale z mojej perspektywy, wszystko wydawało się lepsze od siedzenia w domu i gapienia w telewizor.

Nauczona doświadczeniem, obiecałam sobie solennie, że nie wejdę z nikim w żadne osobiste układy, ale nic z tego nie wyszło, bo zakochałam się z wzajemnością w kierowcy szefa. To było jak grom z jasnego nieba i trzęsienie ziemi razem wzięte. Próbowałam z tym walczyć, ale nie dałam rady. Po prostu straciłam rozum.

Grześ nie chciał przyjąć do wiadomości, że ciąży nade mną klątwa, bo hołdował zasadzie, że każdy jest kowalem swego losu.

– A jeśli nawet, to nie bój nic, Żanetko! Złego diabli nie biorą – dodawał z szelmowskim uśmiechem i topił moje obawy gorącym pocałunkiem.
Układało nam się świetnie, miłość kwitła. Kiedy zaczęłam wierzyć, że zły los się odmienił, i że wszystko idzie ku dobremu, spotkało mnie kolejne nieszczęście.

Czy sprawiła to miłość, czy może nóż oprycha?

Pierwszego stycznia, koło czwartej nad ranem, gdy wracaliśmy z fantastycznej zabawy sylwestrowej, zaczepiło nas na ulicy dwóch agresywnych wyrostków. Pierwszy zażądał papierosa, a drugi nazwał mnie „rudą suczką” i klepnął w tyłek. 

Grześ się wkurzył i go popchnął. Chłopak przewrócił się, rozcinając sobie głowę o krawężnik chodnika. Jego kumpel, taki świński blondyn bez szyi, dostał na widok krwi jakiegoś amoku, wyciągnął nóż sprężynowy i rzucił się na Grzegorza z błyskiem szaleństwa w kaprawym oku.

Nie miałam zamiaru zasłaniać narzeczonego własną piersią, ale to zrobiłam. Myślałam chyba, że młodociany bandzior nie odważy się dźgnąć kobiety. Zresztą nie wiem, co myślałam. Zareagowałam instynktownie – stanęłam bandycie na drodze, ten machnął nożem, ostrze przecięło mi ramię. Dalej nic nie pamiętam, bo straciłam przytomność i ocknęłam się dopiero w karetce pogotowia.

Wiem od Grzesia, że chuligani wzięli nogi za pas, ale daleko nie uciekli, bo nadziali się na patrol policji. Nóż nie wyrządził mi wielkiej krzywdy, rana była powierzchowna, ale lekarze zostawili mnie w szpitalu na dłużej, bo okazało się, że jestem w ciąży. Nasz synek Adaś ma dzisiaj pięć miesięcy i świetnie się chowa. Grześ sprawdził się w roli ojca i mam nadzieję, że wypadnie tak samo dobrze w roli męża, bo w święta poprosił mnie o rękę, a ja z radością jego oświadczyny przyjęłam. Zamierzamy wziąć ślub w drugiej połowie czerwca.

I teraz najważniejsze. Przez ostatni rok nikomu z moich bliskich nie stała się żadna krzywda, jakby wiszące nade mną fatum, straciło swą moc. Nie wiem, czy sprawiła to miłość, ciąża, czy nóż oprycha, ale czuję całą sobą, że przestałam być Jonaszem w spódnicy. mam nadzieję, że los się nie odwróci i już tak zostanie...