Taki pech nie przydarzył mi się jeszcze nigdy: moje urlopowe plany posypały się, jak domek z kart. Jestem człowiekiem poukładanym i nie przepadam za niespodziankami. Dlatego zawsze wykupuję wakacje z dużym wyprzedzeniem. A potem czytam o regionie, do którego jadę, oglądam zdjęcia, poznaję tradycje, kuchnię i ciekawe miejsca. Dzięki temu wiem, co mam robić i co zwiedzać. Ot, takie drobne dziwactwo.

Odpalaj maszynę

W tym roku już w styczniu znalazłem fajne miejsc: Pojezierze Lubuskie, piękne tereny spacerowo-fotograficzne, łódki i rowery, domowe jedzenie – akurat coś dla mnie. I nagle, w sierpniu – informacja: pożar strawił gospodarstwo, zaliczkę odeślemy na konto, przepraszamy. I tyle. I jak ja mam coś znaleźć na połowę września? Po prostu dramat!

Nie panikuj – uspokajał mnie kumpel. – Po pierwsze: pożar jest dramatem właścicieli. Po drugie: zawsze miałeś urlopowy fart…

– To nie fart, tylko planowanie – przerwałem Jankowi. – Gdybym tak jak ty…

– Cicho bądź! Miałeś fart nawet w kwestii pogody, wysypu grzybów, czy towarzystwa. Zawsze! I nie mów, że to planowałeś, pedanciku. Po trzecie – w dzisiejszych czasach możesz w kwadrans znaleźć miejsce na wypoczynek, bez strategicznych badań i powoływania sztabu kryzysowego.

Zabolało. Nie myślałem, że aż tak dziwne są moje zachowania.

– Naprawdę uważasz, że mam fart? I że się wygłupiam? – spytałem.

Zobacz także:

– Bartek, nie nadymaj się. Tobie nic się nie stało – Janek mówił spokojnie i życzliwie. – Takie rzeczy się zdarzają, bez przyczyny i bez sensu. Ciesz się, że pożar nie wybuchł podczas twojego pobytu…

– Cholera, masz rację. Przestraszyłeś mnie…

– Nie głupiej, nikt nie rzucił na ciebie klątwy. Zdarzyło się i już. Spluń przez lewe ramię i możemy usiąść przy komputerze, żeby ratować twoje wakacje. Chcesz?

– No, pewnie. Idę do lodówki po piwo, a ty odpalaj maszynę – mrugnąłem do Jasia i po chwili wracałem z oszronionymi butelkami.

– O rany, wiesz, ile jest fajnych ofert w twoim stylu? – rzucił sprzed monitora Janek. –– Mnóstwo! Siadaj i patrz.

Jeszcze będziesz mi dziękował!

Przysunąłem krzesło do biurka i oparłem brodę na łokciach. Gapiłem się w ekran bez specjalnego zainteresowania, za to Janek podniecony, jakby to chodziło o jego wyjazd, klepał w klawiaturę i wywijał myszką po biurku.

– No, może to? – mruknął i tak niefortunnie machnął łokciem, że jego butelka z piwem przechyliła się, a potem, niczym w filmie puszczonym w zwolnionym tempie przewróciła się i zalała piwem blat i wszystko, co na nim było.

– Uważaj! – wrzasnął Janek, a ja odruchowo pchnąłem klawiaturę. Za późno – zjechała na podłogę w tej samej chwili, w której pokrywał ją złocisty płyn z pianką.

– Szmata! Gąbka! Ręcznik! – krzyknąłem i Janek pomknął do kuchni i z powrotem.

Błyskawicznie gąbką zbierał piwo, a ja pracowałem ścierką i papierowym ręcznikiem. Akcja trwała nie dłużej niż 15 sekund.

– Ufff… – odetchnąłem. – Udało się…

– Nie do końca – Janek był zmartwiony. Ścierał krople, próbował uruchomić mysz, ale kursor na ekranie ani drgnął.

Spojrzałem na niego jak bazyliszek.

– Nie martw się – powiedziałem.

– Zadziała, gdy wyschnie. A piwo jeszcze mam…

Siedzieliśmy w ciszy, popijając, gdy nagle Janek puknął palcem w ekran.

– Popatrz!

Na monitorze zamarła oferta pensjonatu „Strachy na lachy”. Kilka zdjęć przedstawiało sporą willę w stylu „mur pruski”, kryjącą się wśród starych świerków. Za nią widniały malownicze wzgórza. Następne fotki przedstawiały wnętrza: westybul, jadalnię, salę z kominkiem, pokój – wszystko w drewnie, utrzymane w klimacie angielskiego klubu. Bajka! Karkonoski Park Narodowy dopełniał atrakcyjności miejsca. Niestety, nie mogliśmy zobaczyć cennika, ale numer telefonu był widoczny. Zanim się spostrzegłem, Janek już dzwonił. Na skrawku gazety napisał: „od do?”. I już się witał. Szybko napisałem „od 10 do 24”.

– Dzień dobry? „Strachy na lachy”? Czy znajdziecie państwo wolne miejsce dla spokojnego mężczyzny bez towarzystwa od 10 września? Na dwa tygodnie. Tak?! Rewelacja! Już podaję: Bartosz W. A cena? Rozumiem. Z posiłkami? Proszę rezerwować. Tak, na pewno. Super, dziękuję, do zobaczenia!

Janek odłożył telefon i spojrzał na mnie z dumą.

– No, to masz załatwiony wyjazd w Karkonosze. Cieszysz się?

– Nawet nie przejrzeliśmy innych propozycji...

– Po co? Tu jest pięknie. Sam bym pojechał.

– A cena? – przyszpiliłem go.

– Udźwigniesz… – teatralnie rozłożył ręce. – Najwyżej będziesz 10 dni, a nie 14. 145 doba. Z żarciem! Za dużo? – Janek się skurczył pod moim spojrzeniem.

Machnąłem ręką. Agroturystyka, która poszła z dymem była tylko o dwie dychy tańsza.

– A teraz łap suszarkę i dmuchaj w klawiaturę i mysz. No i powiedz: czy ty nie masz szczęścia? Przez głupie piwo znalazłeś rewelacyjne miejsce na wakacje.

Módl się, żeby tak było, bo jeśli nie, to wrócę i cię uduszę. I każdy sąd mnie uniewinni.

– Jeszcze będziesz mi dziękował! Zobaczysz, farciarzu. I daj jeszcze piwo…
Siedzieliśmy potem przed telewizorem i wściekaliśmy się, że nasi futboliści nie potrafią prosto kopnąć piłki.

Klawiatura i mysz wyschły i komputer działał prawidłowo, więc od razu zrobiłem przelew. Nie minęło piętnaście minut, a dostałem wiadomość z potwierdzeniem i informacją, że czekają na mnie od południa 10 września. „Super” – pomyślałem. Spojrzałem w kalendarz: jeszcze 13 dni i jadę na wakacje. „Szczęśliwa trzynastka” – uśmiechnąłem się. Nigdy nie byłem przesądny.

Bo u nas straszy

Spokojnie szykowałem się do wyjazdu. Nie jechałem przecież na ekstremalną wyprawę, tylko na zwykły urlop. „Solidne buty i kurtka na niepogodę wystarczą” – zdecydowałem. W kwadrans spakowałem torbę, nie zapominając o latarce i ładowarce. Ostatni rzut oka na listę gratów i spać – jutro kilka godzin za kierownicą.

Dawno nie byłem w Karkonoszach, więc ostatnie kilometry do pensjonatu przemierzałem powoli, zachwycając się widokami. A kiedy minąłem już jezioro Sosnówka, ogarnęło mnie fajne, wakacyjne podniecenie: za chwilę będę na miejscu! Kierując się mapką ze strony pensjonatu, wjechałem w las: stary, trochę mroczny, ale piękny. I trochę tajemniczy. Na prawie niewidocznym rozwidleniu skręciłem zgodnie z instrukcją w lewo i po kilkuset metrach wjechałem na schowany wśród świerków żwirowy podjazd. Za nim stał jasny, drewniano-ceglany dom przypominający niemiecką willę z XIX wieku. Ozdobne obramowania okien, fikuśna wieżyczka, spadzisty dach kryty gontem, duży ganek z wiszącymi lampami. Wysiadłem z auta i rozglądałem się z zachwytem wokół.

– Dzień dobry! Zapraszamy! – damski głos przywołał mnie do rzeczywistości. Na tarasie stała ciemnowłosa dziewczyna w granatowym uniformie i z uśmiechem wskazywała mi drzwi. – Pan Bartosz., prawda? Witam!

– Dzień dobry. Tak, to ja – zarzuciłem torbę na ramię i ruszyłem za nią do wnętrza. Hall był także stylowy w każdym calu. Zanim się rozejrzałem, dziewczyna stała już za wysoką ladą.

– Pański pokój jest na pierwszym piętrze, numer 7.

– Szczęśliwa liczba…

– U nas wszyscy mają szczęście – brunetka uśmiechnęła się ślicznie. Do żakietu miała przypięty mosiężny identyfikator z imieniem Magda. – W pokoju znajdzie pan plan budynku, rozpiskę z godzinami posiłków i innymi potrzebnymi informacjami. Telefon do recepcji – 01. Gdyby czegoś pan potrzebował, proszę dzwonić. Samochód proszę zaparkować pod wiatą z tyłu domu. Tam też jest wejście. No, i życzę miłego pobytu. Pan turystycznie?

– Tak, zamierzam trochę podreptać po lasach i górkach. Dawno nie byłem w tych okolicach. Jeśli pogoda dopisze, nadrobię zaległości.

– W naszej biblioteczce znajdzie pan mapy, przewodniki i inne książki o regionie. Warto zajrzeć.

– Dziękuję, chętnie skorzystam. Ale na początek – proszę mi zdradzić tajemnicę: dlaczego nazwaliście tak wasz pensjonat?

Dziewczyna imieniem Magda uśmiechnęła się tajemniczo. Pochyliła się w moją stronę i ściszonym głosem powiedziała:

– Bo u nas straszy.

Spojrzałem na nią zdziwiony, ale po chwili roześmiałem się.

– Poważnie? – mrugnąłem okiem.

– Jak najbardziej – odpowiedziała bez mrugnięcia.

– No, skoro tak pani twierdzi… – mrugnąłem jeszcze raz i zrobiłem poważną minę, czekając na jej uśmiech, ale nic takiego nie nastąpiło. – Idę zatem na górę.

– Miłego pobytu, panie Bartoszu! – teraz Magda się uśmiechała.  

– Dziękuję. Ach, jeszcze jedno pytanie: czy jestem jedynym gościem?

– Na razie tak. Już po sezonie, ale za dwa dni ma się jeszcze ktoś pojawić.

– Tak wspaniałe miejsce i nie ma chętnych?

– Mówiłam już: u nas straszy – tym razem lekko zmrużyła oko albo tylko tak mi się wydawało.

– No tak. Byłbym zapomniał.

Poszedłem wreszcie do pokoju.

Plotki, legendy, wiejskie opowieści

Obiad był i obfity, i przepyszny. Najadłem się i powędrowałem do sali kominkowej. Dzięki planowi budynek przestał być labiryntem. Wiedziałem, gdzie co jest i mogłem swobodnie zwiedzać dworek.

Siedziałem w eleganckim salonie z kawą i z zaciekawieniem przeglądałem książkę „Legendy Dolnego Śląska”. Sporo tam było opowieści dramatycznych i krwawych, pełnych tajemnic, skarbów, zdrad, mordów, wróżb i magii. Coraz bardziej zagłębiałem się w mroczne historie

– Dobry wieczór panu – usłyszałem nad głową i poderwałem się, jak przyłapany na ściąganiu uczniak. Przede mną stała elegancka, bez wątpienia piękna kobieta około pięćdziesiątki.

– Dobry wieczór – odpowiedziałem.

– Joanna von S., jestem właścicielką pensjonatu. Zapraszam na kieliszek wina – wskazała tacę z kielichami i butelką.

– Bartosz W., turysta… – odpowiedziałem z uśmiechem. – Jestem zaszczycony i z przyjemnością wypiję toast za spotkanie. Z tego, co tu czytam, pani ród od wieków gospodarzył na tych terenach.

– Z licznymi przerwami na zawieruchy historyczne. Miło mi gościć pana w naszym pensjonacie – kobieta postawiła na stoliku tacę, a zanim usiadła uścisnąłem jej dłoń i delikatnie pocałowałem.

– Bardzo pan szarmancki, to rzadkie – była mile zaskoczona. – Naleje pan?

Spełniłem prośbę gospodyni. Wypiliśmy do dna.

– Czy w domu naprawdę straszy? – ośmieliłem się zapytać.

Hrabina uśmiechnęła się.

– Ach, Magda panu powiedziała. Według niej, nie tylko. Także wróży, wieszczy, ostrzega i przepowiada…

– Co?

– Wszystko. Każdy kamień, drzewo, strumień, całe domostwo, a w nim obrazy, schody, meble. To magiczne miejsce.

Tym razem ja się uśmiechnąłem.

– Świetny chwyt marketingowy.

– Nie bardzo, panie Bartoszu. Wbrew pozorom, nie mamy tu wielu gości. Ani z Polski, ani z Niemiec, ani z Czech.

– A to naprawdę dziwne: miejsce jest bajeczne, kuchnia – już wiem – wspaniała, okolica wprost zaprasza do wycieczek i fotografowania, więc dlaczego?

– Zła sława. Plotki, legendy, wiejskie opowieści, dziwne wypadki. Proszę mi wierzyć, że niełatwo się tu żyło mojej rodzinie w ostatnich dziesięcioleciach. Dla jednych Niemcy, dla drugich Polacy, ale zawsze i dla wszystkich – obcy. Jak przeklęci. No, tak przynajmniej twierdzi Magda…

– A mnie się tu podoba. Cisza, spokój, nastrój. Pełny relaks.

– Cieszę się bardzo. Miło było pana poznać, życzę miłego wieczoru.

Joanna von S. wyszła, a ja poszedłem do swojego pokoju i dalej zgłębiałem karkonoskie tajemnice. Tyle że już we własnym, bardzo wygodnym łóżku. Na telewizor nawet nie spojrzałem. Zresztą po kilku minutach usnąłem, nie bacząc na przerażające pohukiwania sowy.

Hrabianka musi pracować

Już od trzech dni po wspaniałych śniadaniach ruszałem zwiedzać okolicę. Pogoda dopisywała, więc i humor był doskonały. Cieszyłem się cudowną przyrodą, nadzwyczajnymi widokami i jedynym w swoim rodzaju, tajemniczym nastrojem tych gór. Mogłem godzinami siedzieć nad strumieniami przedzierającymi się przez skały lub patrzeć na leśne jeziorka o kryształowo-zielonkawej wodzie. Znowu trafiłem nad takie oczko i ze zdziwieniem zauważyłem, że na dnie leżą wyjątkowo regularne białe kształty. Opadłem na czworaki, sięgnąłem ręką do dna i po chwili miałem w dłoni trzy owalne kamienie. Usiadłem i przyglądałem się, jak szybko wysychają na słońcu i połyskują złocistymi jakby z brokatu kropkami. Znalazłem skarb.

– Szczęściarz! – usłyszałem znany mi głos. – Znalazł pan łzy księżniczki.

– Prawdziwe szczęście to spotkać w środku lasu piękną dziewczynę. Dzień dobry pani Magdo. Przyznam, że zupełnie inaczej wygląda pani bez służbowego uniformu. Ale równie atrakcyjnie. No, nawet bardziej…

Dziewczyna zakręciła się niczym modelka i uśmiechnęła.

– Jasne. Dziewczyna w pumpiastych bojówkach, trekkingowych buciorach, workowatej bluzie i w czapce z daszkiem, a na dodatek z garbem na plecach nadaje się wprost na okładkę pisma o modzie.

– Świetny pomysł! Pani pozwoli… – wyjąłem z kieszeni małą Leicę i zacząłem Magdę fotografować. Była naturalnie piękna, a ruszała się lekko, jak zawodowa tancerka. Byłem zauroczony i zafascynowany. A ona – świetnie się bawiła.

– Prawdziwa miss obiektywu… – westchnąłem z uznaniem, wyjąłem z kieszeni kamyki i usiadłem tuż przy jeziorku.

Usiadła obok mnie, włożyła mi rękę pod ramię.

– Kiedyś, dawno temu… – zaczęła cicho – zbójcy uprowadzili podczas polowania córkę księcia, by uzyskać okup. Księżniczka cały czas płakała, a dzięki leśnej wróżce, opiekunce zakochanych, jej łzy zamieniały się w białe błyszczące kamienie. Dzielny rycerz, ukochany panny, wyruszył w pogoń za zbójami. Znajdował kamienie w kształcie łez i wreszcie dopadł ich w kryjówce, uśmiercił, a księżniczkę zwrócił ojcu. Ten wyprawił im huczne wesele i…

– …żyli długo i szczęśliwie i mieli siedmioro dzieci – dokończyłem.

– Najwyżej dwoje – powiedziała Magda i nagle pocałowała mnie niczym księżniczka swego rycerza.

Zakręciło mi się w głowie.

– Pani Magdo… – chciałem coś powiedzieć, ale jej usta bardzo mi przeszkadzały.

Wreszcie odsunęła się ode mnie i oboje łapaliśmy oddech.

– Bartek… – wyciągnąłem rękę.

– Magda… No, to bruderszaft mamy za sobą.

– A przed sobą?

– Chyba coś bardzo fajnego – znowu mnie pocałowała, a ja się poczułem, jakbym wygrał milion w totka.

Wracaliśmy razem do pensjonatu, rozmawiając jak starzy dobrzy znajomi i trzymając się za ręce.

– Jutro pokażę ci wodospady, chcesz?

– Jasne, a dziś?

– Dziś siedzę w recepcji. Mama nie odpuszcza, hrabianka musi pracować – Magda roześmiała się.

Rozstaliśmy się na ganku. Ona znikła w hallu, a ja – już tęskniłem.

Żebyś ty wiedziała

Dni płynęły mi błyskawicznie. Pogoda nie wpływała ani na humor, ani na spędzanie czasu z Magdą. Z przerażeniem myślałem o tym, że za chwilę będę musiał wyjechać. „I co”? – myślałem. – „Zostawisz ją”? Nie wyobrażałem sobie, że zapomnę o letniej przygodzie…

Wieczorem przed moim wyjazdem siedzieliśmy na ławeczce w ogrodzie pensjonatu.

– Magda… – zacząłem niepewnie. – Jutro wyjeżdżam…

– Wiem – przerwała mi. – Ja też niebawem wyjeżdżam. Zaczynam od października studia podyplomowe…

– Cholera, i co z tym zrobimy?

– A co możemy zrobić? Jakoś to przeżyjemy – spojrzała na mnie tak, że zrobiło mi się zimno na sercu. – Będzie, co ma być.

Pocałowała mnie i uśmiechnęła się bez cienia smutku. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciało mi się płakać, kiedy patrzyłem, jak znika w drzwiach dworku. Wróciłem do pokoju i zacząłem pakować torbę.

Będzie, co ma być – mruknąłem, dopinając suwak. A potem długo nie mogłem usnąć, choć sowy tej nocy milczały.

Śniadanie zjadłem szybko. Dostałem nawet prowiant na drogę. Magdy nigdzie nie było, pojawiła się za to jej mama.

– Nawet pan nie wie, panie Bartku, jak się cieszę, że pana poznałam. Zawsze będzie pan mile widziany…

Uśmiechnąłem się trochę krzywo i ucałowałem drobną dłoń.

– Ja też nigdy nie zapomnę tych wakacji. Dziękuję bardzo i do widzenia. A, i jeszcze…

– Co jeszcze?

– Nie, już nic. Do widzenia.

Wziąłem bagaż i poszedłem do samochodu. Wrzuciłem torbę do bagażnika. Otworzyłem drzwiczki i zdębiałem: na prawym fotelu siedziała Magda w swojej workowatej bluzie i czapce z daszkiem.

– Co ty tu… – zatkała mi usta swoimi. A potem się roześmiała.

– Przecież mówiłam, że jadę na studia, prawda? Do Warszawy. Zabierzesz mnie? Mama nie wspominała?

– Będzie, co ma być, tak? – gęba śmiała mi się od ucha do ucha. – Och, ty żmijo…
 
– No, w Karkonoszach się zdarzają – drwiła uroczo. – Ruszaj, mamy kawał drogi do pokonania. A muszę się stawić u rodzinki już… jutro.

Pocałowała mnie szybko i roześmiana patrzyła prosto przed siebie. Wycofałem na podjazd, nawróciłem i jeszcze raz spojrzałem na willę w lesie. Wydawało mi się, że na ganku widzę uśmiechniętą panią Joannę. Powoli jechałem leśną drogą.

– Żebyś ty Magda wiedziała, jakie niezwykłe mogą być skutki pożaru i wylania piwa na klawiaturę…

Wzięła mnie pod rękę, przytuliła się i odpowiedziała:

– Nie ma co płakać nad rozlanym piwem. Będzie, co ma być…