Katarzyna Mizera, kobieta.pl: Jak znaleźliście się w Stanach?

Anita Stelmasiuk: Zawsze miałam bzika na punkcie Stanów, chyba przez amerykańskie filmy. Pierwszy raz pojechałam do USA w 2013 roku. Odwiedziłam Nowy Jork i Kalifornię i od razu poczułam, że to moje miejsce na ziemi. Pojechałam do Nowego Jorku jeszcze raz rok później i zaczęłam szukać możliwości legalnego przeniesienia się. Dostępne były tylko trzy opcje: małżeństwo z obywatelem US, legalna praca i loteria wizowa. Wygrałam loterię w trzeciej próbie. Cała procedura przygotowania do wyjazdu zajęła nam około roku - spotkanie z konsulem, wszelkie badania, zebranie dokumentów. Od momentu, gdy dostaniesz ostateczną zgodę, masz pół roku, by się wyprowadzić. Ja wtedy nie zdawałam sobie sprawy z ostateczności tej decyzji. Myślałam, że nadal będziemy jedną nogą w Polsce, drugą za oceanem, ale na miejscu okazało się, że to niemożliwe.

Byłaś w tym czasie w zaawansowanej ciąży. To musiał być dla ciebie ciężki moment?

A.S: Ja się tak cieszyłam z tego wyjazdu, że nie było dla mnie żadnego znaku zapytania. Wtedy jeszcze nie patrzyłam na to w kategoriach „na zawsze”. Na początku myśleliśmy, że się przeniesiemy tylko do Nowego Jorku, gdzie lot i różnica czasowa jest krótsza – daleko, ale to jeszcze nie koniec świata. Mój syn skończył rok, gdy wyruszyliśmy do Stanów. W mojej głowie to była tylko super przygoda.

Od jakiego miejsca na mapie Stanów zaczęliście śnić swój „amerykański sen”?

A.S: Na początek wybraliśmy Los Angeles, głównie przez mojego kota, bo w Nowym Jorku niemożliwe było znalezienia mieszkania, w którym przyjęliby nas z dzieckiem i z kotem. Zdalnie mogliśmy szukać mieszkania tylko przez Airbnb. Jak się okazało na miejscu, wynajęcie mieszkania w Stanach jest bardziej skompilowane niż w Polsce. Musisz przedstawić wszystkie dokumenty i historię kredytową, która była zerowa. Wynajęliśmy mieszkanie przez Airbnb na 3 miesiące, a potem przenieśliśmy się do Santa Monica. Mieszkaliśmy tam przez 3 lata. Zawodowo związałam się z rynkiem nieruchomości, a dokładniej, z krótkimi wynajmami na Airbnb. Miałam doświadczenie w tym temacie, bo wynajmowałam na tej platformie swoją kawalerkę na Placu Zbawiciela. Przez trzy lata pracowaliśmy codziennie. Nasz syn był pierwszy w przedszkolu i jako ostatni z niego wychodził. Rozwijanie firmy było naszym priorytetem - za długo. Dlatego w 2019 roku postanowiliśmy przeprowadzić się na przedmieścia, do Palos Verdes. Wynajęliśmy dom z pięknym widokiem na ocean. Zaczęliśmy mniej pracować i rozwijać pasje, które nie miały związku z firmą. W 2020 r. zaczęła się pandemia, która uderzyła w sektor turystyczny. Mieliśmy jeszcze więcej wolnego czasu.

Zobacz także:

To wtedy mój mąż pokazał mi ludzi, którzy prowadzą nomadyczny styl życia. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam. Widziałam zdjęcia na Instagramie z hasztagiem #van life. To marzenie każdego, kto ma duszę romantyka - zwiedzać świat w taki sposób.

To były Wasze wspólne marzenia?

A.S: Na podróżowanie w RV nigdy nie wpadłabym sama, gdyby nie mój mąż. To on był zapalnikiem do podjęcia wyzwania. Ja po zalajkowaniu zdjęcia na Instagramie, skrolowałabym pewnie dalej. Mam silną osobowość, szybko doprowadzam rzeczy do końca, ale to mój mąż jest osobą, która sieje we mnie ziarno, inspiruje mnie. Gdy dużo pracowaliśmy, to on mówił, że to nie jest warte ceny, jaką płacimy. Uzupełniamy się i obydwoje dążymy do tego samego celu. To dlatego w dużej mierze nasze plany i marzenia się spełniają, bo mamy zdwojoną siłę w ich realizowaniu. Gdyby jedno z nas musiało się ciągle naginać, to by się nie udało. Obie osoby muszą iść w tym samym kierunku, bo inaczej ktoś w końcu będzie nieszczęśliwy. 

Nie żałujecie tej decyzji kompletnej zmiany swojego życia?

A.S: Zamieniliśmy dom przy oceanie, na dom na kołach. Jest niewiele większy niż moja kawalerka, którą miałam w Warszawie (ok. 26m2). Szukanie ideału trochę trwało. W tym czasie porządkowaliśmy biznes, zbieraliśmy środki, szkoliliśmy pracowników, pozbywaliśmy się niepotrzebnych rzeczy, zrezygnowaliśmy z domu. Van odpadł na starcie - za mały dla pary z dzieckiem. Zostały nam 2 opcje: wielki autobus, który można zobaczyć np. w filmach „Millerowie”. Pick-up, który ciągnie za sobą dużą przyczepę. Bardzo przyjemna para sprzedała nam swoja przyczepę, a my w 10 dni przerobiliśmy ja na mały domek.

Minimalizm musiał stać się chyba Waszym drugim imieniem?

A.S: Sama przeprowadzka ze względu na ilość rzeczy nie była tak karkołomna, gdyż już 2 lata wcześniej staliśmy się minimalistami. Zrobiłam nawet certyfikat u, znanej z netfliksowej produkcji, Marii Kondo. Minimalizm jest częścią naszej codzienności. Kupujemy odpowiedzialnie i tylko to czego naprawdę potrzebujemy. Prawdą jest, że im mniej rzeczy masz, tym lepiej się czujesz.

A jak wygląda nauka Waszego syna? 

A.S: Nasz syn uczy się zdalnie. Na początku polegało to na codziennym zdzwanianiu się z nauczycielką. Teraz robimy program Unschooling, który w skrócie polega na tym, że pozwalasz dziecku robić to, co chce. Oczywiście pisze, liczy i czyta codziennie, ale nie dlatego, że musi, tylko dlatego, że chce. Unscholling nie jest tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych - jest ideą koncepcji życia, w którym cały czas uczymy się czegoś nowego. Czasy się zmieniły, nie wykonujemy jednego zawodu przez całe życie. Teraz w ciągu kilku miesięcy można się przebranżowić, stać się kimś innym. Ja w ciągu tego roku nauczyłam się video edycji i managementu social mediów. Chciałabym, aby mój syn też był wychowywany w takiej wolności i otwartości. Gdy w danym momencie się czymś interesuje, to pomagamy mu to pogłębiać, zrozumieć. Fakt, że podróżujemy, rozbudza jego wyobraźnię o wiele bardziej, niż siedzenie w szkolnej ławce. 

A co z przyjaciółmi, socjalizacją? Jak sobie z tym radzi?

A.S: Co tydzień zatrzymujemy się w innym RV resort. W takim miejscu jest zazwyczaj kilka albo kilkanaście dzieci i świetlica, gdzie może się z nimi bawić. Nie my jedni tak podróżujemy, poza tym łatwo możemy porozumieć się z innymi rodzinami poprzez grupy na Facebooku.

Spędzacie ze sobą tyle czasu – to chyba bardzo zacieśniło waszą więź?

A.S: Oczywiście! Ja wiem jakie są ulubione piosenki syna, a on wie, jakie są moje. Oglądamy razem nasz ulubiony serial „Przyjaciele”. Razem gotujemy. Dużo rozmawiamy. Bardzo mi zależy na tym, żeby był osobą otwartą. Wchodzimy teraz w taki czas, że ludzie nie będą musieli się już określać, żeby być wrzuconym do jakiegoś worka. Uczymy go, by nie traktował ludzi według jakiś kategorii – człowiek jest człowiekiem i można go oceniać tylko pod względem tego, czy jest dobry czy nie, jak się zachowuje. 

W filmie, który wrzuciliście na YT, na pytanie: „czy łatwo podjąć decyzję o takim nomadycznym życiu, jak wasze?” odpowiedzieliście, że tak, ale łączy się to z pewnymi wyrzeczeniami. Zalety są rzeczywiście dość oczywiste, a jakie rzeczy trzeba przeboleć?

A.S: Pewnie wiele osób, które przeczytają tę rozmowę, pomyśli: „ja nie mogę sobie tak wyjechać – mam kredyt, rodzinę”, a ja patrzę na problemy z innej perspektywy. Nie obwiniam nikogo winą za swoje czyny. To, że masz kredyt na mieszkanie, to twoja decyzja i musisz ponieść jej konsekwencje. I to nie jest powiedziane, że to jest nieodwracalne i że nie możesz zacząć wszystkiego od nowa. To też twoja decyzja. Do wyrzeczeń zaliczam te, z kategorii towarzyskich. Gdy mieszkałam w Polsce, byłam chyba najbardziej towarzyską osobą, jaką znam. Miałam znajomych wszędzie. Dużą część swojego czasu poświęcałam przyjaźniom, ich okazjom, organizacji spotkań, wyjściom weekendowym, pomocą w przeprowadzkach – byłam szczęśliwa i spełniona. 

A co zyskujecie takim stylem życia?

A.S: Ja zyskałam wiedzę o tym, że destabilizacja jest dla mnie psychicznie lepsza niż stabilizacja. Mówi się, że człowiek dąży do komfortu stałości, osadzenia się.

A ja teraz, gdy co tydzień jesteśmy w innym miejscu, czuję się szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Nie chcę wiedzieć, co się wydarzy za rok. Lepiej się czuję, gdy wiem, że wszystko może się wydarzyć, niż że nie wydarzy się nic.

Teraz głupio mi nawet zapytać Was o plany na przyszłość?

A.S: Ale ogólny zarys mamy! Podróżujemy tylko w miejsca, gdzie jest ciepło, gdzie nie ma śniegu czy huraganu. Przejechaliśmy już całe Zachodnie Wybrzeże. W naszym najbliższym planie jest Floryda, a na koniec maja chcemy być w Tennessee, gdzie mam nadzieję, odbędzie się koncert Pearl Jam. Szukamy też ziemi, która położy nas na kolana i postawimy tam domki, które będziemy wynajmować na Airbnb.

A co jeśli jakieś miejsce zachwyci was na amen? Bierzecie pod uwagę zatrzymanie się w jednym miejscu na dłużej?

A.S: Jeśli znajdziemy takie miejsce, to jak kupimy coś, to pewnie zatrzymamy się tam… na kilka miesięcy. Jedyna pewna rzecz, to to, że za 6 lat chcemy być w Indiach. Bo tam jest Maha Kumbh Mela – wielkie indyjskie święto, które wydarza się raz na 8 lat! 

Amerykańska infrastruktura jest świetnie przygotowana do takiego nomadycznego życia. Oglądałaś głośny obraz „Nomadland”? Odnajdywaliście siebie w tych historiach?

A.S: W „Nomadland” pokazani są ludzie, którzy robią taki boondocking, co oznacza, że musisz być samowystarczalny – nie podpinasz się pod prąd, wodę, ścieki, a energię czerpiesz z baterii słonecznych. My zatrzymujemy się w RV resortach, czyli takich miejscach gdzie każdy ma wyznaczone swoje miejsce, podpina sobie wodę, prąd, ścieki, czasem nawet kablówkę i Internet. To jest taka bezpieczna wersja i teoretycznie nazywa się to digital nomads, ale też nie wrzuciłabym nas do tego worka. My podróżujemy w taki sposób, bo inny jest dla nas niemożliwy. Mamy ze sobą koty i to definiuje nasz styl podróżowania. Jesteśmy weganami całym sercem i nasze koty są bardzo ważnymi członkami naszej rodziny. Ich potrzeby są na równi z naszymi, ale oczywiście mają tych potrzeb o wiele mniej niż my.  

Jak wygląda wasz najzwyklejszy dzień?

A.S: Nie mamy żadnej organizacji. Zazwyczaj budzę się ok. 9 rano. Mój mąż wstaje przede mną. Jemy razem śniadanie. Zastanawiamy się, co mamy ochotę robić i po prostu to robimy. Pracujemy, zwiedzamy, słuchamy muzyki, oglądamy filmy, seriale. Lubię gotować i robię to codziennie. Każdego dnia uczymy się nowych rzeczy, staram się popchnąć jakiś jeden projekt do przodu. Dużo czytamy i dyskutujemy. 

Czujesz, że spełniacie swoje marzenia?

A.S: I to wiele. W zeszłym roku w Seattle udało mi się np. poznać Eddiego Vaddera z Pearl Jam. Zawsze chciałam się znaleźć w sytuacji gdzie będę mogła zamienić z nim kilka słów i to się wydarzyło.

Przekonujecie, że każdy może tak żyć. A ja już widzę te hejterskie komentarze w stylu „Aha, każdy może tak żyć – akurat!”. 

A.S: Ale tak się dzieje w momencie, gdy przeskoczy ci taka klapka w głowie, że wszystko, co się dzieje, to twój wybór i nikogo nie możesz za to winić, ani nie jest to niczyja inna zasługa, jak tylko twoja. Chcesz być za 10 lat zdrowy, dziś musisz ugotować sobie zdrowy posiłek. Chcesz za jakiś czas napisać książkę, dziś musisz wieczorem napisać kilka stron opowiadania. Chcesz za rok zobaczyć Paryż - dziś musisz sobie czegoś odmówić i oszczędzić 10 zł, albo zrobić coś, co jutro pozwoli ci te 10 zł zarobić.

Które miejsce, jakie zwiedziliście, było najpiękniejsze?

A.S: Są takie widoki, które powalają. Ja np. zakochałam się w wybrzeżu Oregonu. Kolejnym takim miejscem była Sedona, wyspa San Juan na granicy z Kanadą, piękne wydmy przy Pismo Beach i wybrzeże przy Moneray.

A zdarzały wam się momenty zwątpienia, gdy powiedzieliście sobie: „może trzeba się spakować, wracać”?

A.S: Nigdy. Przeciwności to tylko problemy, które trzeba rozwiązać. Niektóre rozwiążesz szybko, nad innymi trzeba posiedzieć dłużej.  

Które doświadczenie wspominacie jako najtrudniejsze?

A.S: Raz pękła nam opona. Byliśmy w drodze – było bardzo gorąco i jeszcze nie mieliśmy zasięgu w telefonie. Znikąd pomocy. Znalazłam telefon na autostradzie. Ktoś nam pomógł. Ale my nie patrzymy na życie przez pryzmat problemów. Tego uczymy też naszego syna – by patrzeć na rzeczy z dystansem.  Jak coś ci się nie podoba, to miej odwagę, żeby to zmienić. A odwaga przychodzi z czasem i z treningiem. To też nie jest tak, że przychodzi ci od razu. Musisz coś przeżyć i zacząć obserwować siebie, swoje reakcje. Poznać swoje mocne strony i chwytać byka za rogi.