– Ale Martynka, daj spokój, przecież to nie moja wina! – padłem przed żoną na kolana i pocałowałem ją w rękę.

– I co z tego, że nie twoja?! Ja tam nie mam zamiaru żyć! Zrozum, dłużej nie wytrzymam z twoimi rodzicami!

– To się wyprowadzimy… Znajdziemy jakieś mieszkanie i się wyprowadzimy.

– Przecież bardzo dobrze wiesz, że nigdy tego nie zrobisz!

Martynka miała rację. W gruncie rzeczy chciałem, żeby po prostu do mnie wróciła i liczyłem naiwnie, że w końcu jakoś się ułoży między nią a moimi rodzicami. Choć powinienem wiedzieć, że żadna kobieta na świecie z nimi nie wytrzyma. A Martynka i tak była wyjątkowo twarda.

I bardzo dobrze, my się nie prosimy

Zanim ją poznałem, oświadczałem się już cztery razy. Żadna z moich narzeczonych nie wytrwała ze mną dłużej niż pół roku. Dopóki się tylko z nimi spotykałem, mogłem je trzymać z daleka od rodziców. Po tym, jak zostawały moimi oficjalnymi narzeczonymi, moja mama wręcz wymagała, żeby bywały u mnie. Od razu też je oceniała, że nie nadają się na żonę takiego „gospodarza na dwudziestu hektarach”, jak ja. I jeśli kiedyś mają do tej misji dorosnąć, to ona je musi wychować. Po paru takich lekcjach wszystkie one mówiły, że albo zamieszkamy gdzie indziej, albo z małżeństwa nic nie będzie.

Po trzecim nieudanym narzeczeństwie byłem bliski wyprowadzki z domu. Oznajmiłem to nawet rodzicom.

Zobacz także:

– A coś ty się szaleju napił?! – wściekł się ojciec. – Twoim obowiązkiem jest uprawiać tę ziemię rodziny S. Ona już prawie pięćset lat jest w naszych rękach – podkreślił ojciec, który był zawsze dumny, że pochodzimy od „starożytnej szlachty zaściankowej”.

– I co z tego, że ja tu zostanę, jak dzieci mieć nie będę?

– A co to może nasza wina, że sobie nie umiesz porządnej kobiety znaleźć?! – zezłościła się matka.

– A wasza, wasza! Żadna, jak was pozna, to nie ma ochoty tu zostać.

– I bardzo dobrze, my się nie prosimy – obruszyła się matka. – My potrzebujemy porządnej gospodyni, a nie byle jakiej!

– Wy? A nie myślicie przypadkiem, kogo ja potrzebuję.

– Matka źle trochę powiedziała – ratował sytuację tata. – To nie my potrzebujemy, ale ta ziemia potrzebuje gospodyni. My ją tylko pomagamy ci wybrać.

Ostatecznie nie wyprowadziłem się od rodziców, bo rzeczywiście jedyne, co w życiu potrafiłem, to być rolnikiem. A kiedy dobiegałem czterdziestki, zacząłem powoli tracić już nadzieję, że wspomoże mnie w tym niełatwym zadaniu jakaś miła kobieta.

Boi się, że sobie rączki spracuje

I wtedy właśnie pojawiła się Martynka. Poznałem ją korespondencyjnie w Klubie Samotnych Serc, prowadzonym przez moją ulubioną gazetę. Przez jakiś czas tylko do siebie pisaliśmy. Potem zaczęliśmy się spotykać i postanowiliśmy się zaręczyć.

Martyna wiedziała, że będzie już moją piątą narzeczoną i że niełatwo jest wytrzymać z moimi rodzicami. Dzielnie jednak znosiła „szkolenie” mojej mamy i nie miała zamiaru odwoływać ślubu. Dlatego po roku narzeczeństwa pobraliśmy się, a Martyna wprowadziła się do nas. I dopiero wtedy zaczęło się najgorsze.

Okazało się, że poprzednie lekcje, to tylko wstęp do wymagań, jakie mają moi rodzice wobec swojej synowej. Uważali, że jako panna bez posagu, która została dopuszczona do rodziny takiego gospodarza jak ja, powinna z wdzięczności robić w domu absolutnie wszystko. Moja mama już od jakiegoś czasu nie miała tyle siły, żeby sprzątać dokładnie cały dom więcej niż raz na dwa, trzy tygodnie. To zresztą zupełnie wystarczało. Ale obydwoje z ojcem uważali, że Martyna powinna co drugi dzień czyścić wszystko na błysk, od strychu, po piwnicę. A kiedy tego nie zrobiła, narzekali na nią głośno, że jest leniwa i nie nadaje się na prawdziwą gospodynię.

– Twoja matka, jak była w jej wieku, to nawet w ciąży z tobą cały czas wszystko sprzątała! – grzmiał mój tata. – A ta twoja żona to się wyraźnie boi, że sobie rączki spracuje. Taka z niej gospodyni jak z koziej d... trąba.

W końcu, po dwóch miesiącach, Martyna zapowiedziała, że będzie sprzątać raz w tygodniu, a jeśli komuś się to nie podoba, to niech sprząta sobie częściej sam. Moi rodzice byli oburzeni jej postawą i powiedzieli, że jak zajdzie w ciążę, to mogą jej ewentualnie trochę odpuścić. Ale w innym wypadku nie ma mowy.

Od tego czasu w moim domu trwała otwarta walka. Była tak ostra, że starałem się w nim bywać jak najrzadziej, poświęcając się pracy w gospodarstwie albo spotykając ze znajomymi rolnikami na piwie. Obydwie strony sporu miały zresztą o to do mnie pretensje, bo uważały, że powinienem je wspierać. W końcu moja żona spakowała się i wyprowadziła w trakcie mojej nieobecności. Pojechałem za nią do jej rodziców i próbowałem namówić do powrotu, ale bezskutecznie.

I bardzo dobrze, że jej tu już nie będzie – zawyrokował mój tata. – Nie nadawała się na gospodynię. Tylko darmo chleb jadła.

– Nie wasz chleb.

– A niby czyj, jak nie nasz? – zaperzyła się moja matka.

– Ja tu ciężko haruję od świtu do nocy, to chyba mogę mieć taką żonę, jaką chcę?

– Oj, głupi byłeś, żeś się dał jej owinąć wokół palca – ojciec splunął z obrzydzeniem. – Jeszcze nam kiedyś podziękujesz. Twoja babka, zanim przyjęła twoją matkę pod swój dach, osobiście wyrzuciła dwie inne! A twoja prababka… Gdzie idziesz, jak ojciec do ciebie mówi?! Wracaj tu!

Rok po tym, jak Martynka wyprowadziła się z domu, dostaliśmy rozwód. Zwykły, cywilny, choć moja matka cała była nieszczęśliwa, że nie udało się przeprowadzić kościelnego. No bo co to będzie, jak w końcu pójdę po rozum do głowy i znajdę odpowiednią gospodynię i zechcę się z nią ożenić? Jak tylko cywilny ślub wezmę, to w grzechu będę żył, a i z ochrzczeniem dzieci będzie problem.

Nic sobie jednak nie robiłem z narzekań matki, bo i tak nie widziałem już najmniejszych szans, żeby jakakolwiek kobieta mogłaby chcieć, po tym wszystkim, ożenić się ze mną. Przyzwyczajałem się do myśli, że zostanę starym kawalerem, nie będę miał w przyszłości komu przekazać schedy po mnie i ziemia pójdzie w obce ręce. I jedyne co, to mogłem się żalić, kiedy co sobotę spotykałem się z paroma znajomymi gospodarzami na piwie. Oni też nie zawsze byli zresztą żonaci.

Ta zadziora uparta twierdzi, że sobie sama poradzi

W dzisiejszych czasach ciężko namówić kobietę, żeby siedziała na wsi z rolnikiem i pomagała mu w gospodarstwie. Takiej to po prostu ze świecą szukać. Dlatego nasze spotkania zamieniały się często w narzekania na podły los gospodarza.

– A wiecie, chciałem ostatnio dokupić parę hektarów albo chociaż wydzierżawić, pod tytoń – odezwał się któregoś razu Bogdan. On akurat miał żonę i dwójkę dużych dzieci, które trochę mu już pomagały. Jednak i jego trapiły różne nieszczęścia, które nie pozwalały mu być zadowolonym ze swojego stanu.

– No i jak ten mój sąsiad umarł… Młody był, ledwie czterdzieści parę lat miał. Ale tak to jest, jak się człowiek zaharowuje i niewiele z tego ma. Chociaż jemu to się akurat nienajgorzej powodziło… Co to ja mówiłem?

– Miałeś o tych hektarach do dokupienia gadać – przypomniałem mu.

– Ano właśnie. No więc, jak on umarł zeszłego lata, to pomyślałem, że ona, znaczy wdowa, szybko sprzeda tę ziemię albo właśnie wydzierżawi, do czasu, aż te jej córki nie dorosną i któraś się nie wyda za jakiegoś gospodarza. A ona nie, zawzięła się, że będzie sama gospodarzyć. Myślałem, że po roku zmięknie, jak poczuje, jaki to ciężki kawałek chleba. Ale ta zadziora uparta twierdzi, że sobie sama poradzi. No i nie wiem, co robić. Teraz tytoń dobrze stoi, a mnie ziemi brakuje. Ona może jeszcze parę ładnych lat pociągnąć, zanim się zniechęci i koniunktura mi się skończy.

– To się jej oświadcz – zażartowałem, powodując ogólną wesołość przy stole.

– Przecież ja żonaty jestem – tłumaczył się nieporadnie Bogdan. – Ale czekaj, to nie jest zły pomysł. Może ty byś się nią zajął? No co, Krzysiek?

Spojrzałem na niego uważnie, czy czasem nie wypił już za dużo piwa. O żart go nie podejrzewałem, bo do tego Bogdan, jako znany pesymista i ponurak, nie był zdolny. Teraz również wydawał się jak najbardziej poważny a na dodatek raczej umiarkowanie wstawiony.

– A co by ci to dało? – zapytałem.

– No, wydzierżawiłbyś mi tę ziemię. Tobie ona na nic, bo za daleko od twojej. A wdówka by się przeniosła do ciebie z córkami – kusił.

A daj spokój – machnąłem ręką.

– Że co, że wdówka, to niedobrze?

– Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Wdówkę bym spokojnie przeżył. Tylko ona moich rodziców nie wytrzyma. Zatrują jej i dzieciakom życie.

– Może i tak. Ale powiem ci, że jak która ma wytrzymać, to właśnie ona. Uparta jak osioł i nie da sobie w kaszę dmuchać. A poza tym ma gospodarkę, więc ją twoi będą lepiej traktować. To co? Może byś się z nią jakoś zapoznał? Chociaż spróbuj, Krzysiek.

To niech przychodzi częściej

Średnio mi się podobał pomysł Bogdana. Ale cały stolik zaczął mnie namawiać, a im bardziej się opierałem, tym bardziej się ze mnie śmiali „że się przestraszyłem wdówki”. W końcu, pewnie także przez wypity alkohol, zgodziłem się zapoznać z panią Sikorską. Przedstawić mnie miał, niby przypadkiem, Bogdan. Jadąc do niego w odwiedziny, spodziewałem się, że jego sąsiadka jest takim trochę babochłopem. Trudno mi było sobie wyobrazić, że inny typ kobiety dałby radę z gospodarstwem. A tymczasem…

Tymczasem zobaczyłem drobną kobietę, zupełnie nie wyglądającą na swoje czterdzieści lat. Do tego zadbaną i umalowaną, jakby szła do pracy w biurze, a nie na pole. Nie ukrywam, od razu mi się spodobała. A ponieważ akurat potrzebowała przy czymś pomocy, zaoferowałem się ze swoimi usługami. W pierwszej chwili wyglądała, jakby chciała mnie grzecznie acz stanowczo przepędzić. Ale chyba uznała koniec końców, że pomoc jej się po prostu przyda. Dlatego, nie bacząc na to, że i u mnie czeka robota, spędziłem u niej pół dnia, pracując w polu. Myślałem, że dzięki temu zaprosi mnie chociaż na herbatę. Ona tymczasem po prostu wyciągnęła portfel i chciała mi wręczyć pieniądze.

– Da pani spokój, pani Wando, ja to tak, po sąsiedzku…

– Mieszka dwadzieścia kilometrów stąd, więc sąsiadami nie jesteśmy.

– No ale Bogdan to mój przyjaciel…

– To za darmo może u niego robić. A ja dobrze wiem, co Bogusiowi po łbie łazi. Ale to jest moja ziemia i jej nie oddam. A on niech mi tu nie próbuje swatów słać, bo i tak nic z tego nie będzie.

– Szkoda – powiedziałem zupełnie szczerze i to ją musiało zbić z tropu.

Po chwili jednak odzyskała rezon.

– Niech mi tu komplementów nie prawi. Mnie na czułe słówka nie złapie.

– No dobrze, przyjechałem tak na próbę. Mówią, że dobrze pani płaci, a ja dorobić chciałem. Ale skoro pani myśli, że ja tu się żenić zamierzam…

– Przecież ma własne gospodarstwo. I to nie mniejsze niż to.

– Ale to licha ziemia. Tu znacznie lepsza, to i zyski większe może dawać.

– A co mu do tego?

– Tyle, co już powiedziałem.

Wanda zmierzyła mnie wzrokiem, pod którym pewnie niejeden by się ugiął. Ale ja go wytrzymałem. Roześmiała się.

– To jak chce zarobić, to niech przychodzi częściej. Tylko, że ja tak na stałe, to już będę mniej płaciła za godzinę.

– Dogadamy się.

Nie mogłem się na to zgodzić

Odtąd pomagałem Wandzie w gospodarstwie, choć w moim nie brakowało pracy. Ale u niej jakoś bardziej chciało mi się robić. Fakt, pieniądze od niej brałem, ale odkładałem na jakiś specjalny użytek.

Tymczasem moi rodzice zauważyli, że znikam gdzieś często i nie przykładam się do pracy „na swoim”. A ponieważ 20 kilometrów to dla ludzkich języków tyle co nic, wkrótce dowiedzieli się, gdzie bywam. Zaczęli mnie sztorcować jak młokosa. Ale ja sobie nic z tego nie robiłem i nawet nie tłumaczyłem im, że nie jestem kochankiem Wandy, jak twierdziła stugębna plotka. Może zresztą nie robiłem tego, bo już wtedy miałem nadzieję, że tak się stanie? A jak mama powiedziała, że „baba, co chłopa do piachu posłała, to musi być jakaś zaraza”, tylko się roześmiałem.

Z każdym dniem rodzice byli na mnie coraz bardziej źli. W końcu powiedzieli, że albo skończę z Wandą, albo mnie wydziedziczą. Bo wolą sprzedać ojcowiznę obcym, niż oddać synowi, „który się ich zaparł”. A pieniądze oddadzą na Kościół, żeby przeprosić Boga za moje grzechy. Ale ta ich groźba nie zrobiła na mnie wrażenia, bo ja już od dawna spędzałem u Wandy nie tylko dni, ale i noce. A gdy jej opowiedziałem o pogróżkach rodziców, ona się nawet z tego ucieszyła.

– Przeprowadź się do mnie jak najszybciej – powiedziała.

– A nie żal ci ziemi moich rodziców?

– Ani trochę. Ja bym się do nich nie wprowadziła. Zresztą nie znam takiej w promieniu stu kilometrów, która by się odważyła. A u mnie roboty jest od groma…

– Ale to nie moja ziemia…

– Może być twoja. Musisz się tylko trochę postarać – uśmiechnęła się kusząco.

Wprowadziłem się do Wandy. Wkrótce zaczęli odwiedzać mnie bliżsi i dalsi krewni. Namawiali, żebym „nie rzucał ziemi, skąd mój ród”. Zapominali przy tym, że sami kiedyś też tę ziemię porzucili. Byłem pewien, że stoją za tym moi rodzice, którzy chcą namówić mnie do powrotu.
 Ale ja nie miałem zamiaru tego robić.

Z Wandą było mi dobrze, po raz pierwszy w życiu czułem się wolny i szczęśliwy. Bardzo lubiłem jej córki, a one mnie. I choć nie mówiły do mnie „tato”, to czułem, że traktują mnie jak ojca. I ta ziemia, na której teraz pracowałem, stała się bliższa memu sercu niż spuścizna Starowiejskich. Tamta trzymała mnie w niewoli, zaś ta z wdzięcznością zwraca mi to, co w nią włożyłem. A wkrótce ją też mogłem nazywać swoją. Rok po tym, jak się wprowadziłem do Wandy, pobraliśmy się.

Nasz ślub szczególnie zabolał moją matkę. Zwłaszcza że był cywilny. Wtedy już chyba straciła nadzieję, że się opamiętam. O jej śmierci dowiedziałem się z klepsydry na kościele. Ojciec do mnie nie zadzwonił. Zarządził też, żeby podczas mszy za trumną matki stało tylko jedno krzesło, dla niego.
Wkrótce potem ojciec sprzedał ziemię. Za część pieniędzy kupił sobie mieszkanie w kamienicy. Za resztę opłacił mszę za matkę, na dwadzieścia lat do przodu. Ksiądz trochę się wzbraniał przed tymi pieniędzmi, bo wiedział, że są one dawane „po złości”, po to bym ja ich nie dostał. Ale ojciec zagroził, że jak ich proboszcz nie weźmie, to on je spali.

Od czasu wyprowadzki, czyli od prawie pięciu lat, nie zamieniliśmy z ojcem nawet słowa. Gdy go przypadkiem zastanę przy grobie matki, szybko robi znak krzyża i odchodzi. Od rodziny wiem, że uważa mnie za głównego winnego śmierci matki. Ja jednak nie mam poczucia winy. Jeśli coś ją zabiło, to złość, że sprawy nie poszły po jej myśli. A ja nie mogłem godzić się, aby własną samotnością płacić za ten kawałek ojcowizny, który by mi przypadł.