Kilkanaście domów, sklep spożywczo–przemysłowy, knajpka z domowymi obiadami i wyszynkiem, skup, w okolicy tartak i leśniczówka. Miejsce idealne. 
Chata, którą wynająłem, wcześniej należała do starego drwala. Dwa lata wcześniej przywaliła go sosna. Syn drwala, który mieszkał w mieście, odremontował domek i wynajmował letnikom. 

Przez pierwsze parę dni chodziłem po okolicznych lasach, wzgórzach, zaznajamiałem się z ludźmi. Szybko znalazłem z nimi wspólny język. W dogadaniu się z mężczyznami zdecydowanie pomogło to, że jestem zawodowym kierowcą i potrafię pić. A z kobietami – cóż, podobno w młodości byłem przystojny, i pewnie trochę z tego czaru zostało. A propos kobiet… Gdzieś w drugim tygodniu akurat stałem przy oknie w kuchni i piłem kawę, patrząc na odległy o kilkaset metrów las. I wtedy zobaczyłem kobietę galopującą konno w stronę wioski. Jej jasne włosy rozwiewał wiatr. Miałem wrażenie, że była z koniem jednością, tak płynnie synchronizowała swoje ruchy z jego biegiem

Wlazła w moje myśli i za nic nie chciała z nich wyjść

Kolejny raz zobaczyłem tę blondynkę, gdy wychodziła z domu, pszczelarza, który jednocześnie był zielarzem, lekarzem i weterynarzem. W zależności od potrzeby. Podobno też bezboleśnie wyrywał zęby – tak reklamował mi jego usługi Franek, jeden z mieszkańców. Wyraziłem nadzieję, że akurat ta umiejętność pszczelarza nie będzie mi potrzebna. Na to Franek, chłopak ledwie po trzydziestce, uśmiechnął się szeroko, prezentując cztery czterozębnym uśmiechem, na dowód, że jest stałym klientem „dentysty”. 

Kiedy tak stałem z Frankiem, patrząc na wysoką kobietę z fascynacją – po ziemi też poruszała się płynnie, miękko – ona, jakby przyciągnięta moim spojrzeniem, popatrzyła na mnie. I wydało mi się, że na moment jej krok stracił swoją płynność… Przeze mnie? 

W ciągu miesiąca widzieliśmy się przelotnie może trzy, cztery razy – i zawsze nasze spojrzenia się przyciągały. Gdy zaś ostatnio kobieta spuściła wzrok, już byłem pewien, że mnie zauważyła. Jeśli wiecie, co mam na myśli.

Oczywiście spytałem sołtysa przy najbliższej okazji w knajpce, kim ona jest

– To Klara – odparł. 

Zobacz także:

– Ma męża? 

Sołtys popatrzył na mnie badawczo, podsunął mi kieliszek, bym się nie ociągał z nalewaniem, a gdy wypił, wyjaśnił:

– Nie ma. Ale ty lepiej za nią oczu nie wypatruj.

– Dlaczego?

– Bo nic z tego nie będzie. Uwierz mi na słowo. 

Nie zamierzałem wierzyć ani słuchać dobrych rad. Kiedy więc tydzień później natknąłem się na nią w sklepie, podszedłem.

– Przepraszam – zagadnąłem. 

– Mam na imię Karol. Czy…

I w tym momencie ona uniosła głowę znad koszyka ze śrubokrętami i spojrzała mi w oczy. Z bliska. A ja zgłupiałem. 

W książkach autorzy opisują, jakie to myśli i uczucia bohater widział w spojrzeniu kobiety. Ja nie mam pojęcia, co tam było, nie potrafiłem odczytać wyrazu oczu Klary. Mogę opisać jedynie wrażenie, jakie na mnie wywarły te szare tęczówki, nieco przymglone niczym świt nad jeziorem.

Zamilkłem. Z głowy wywiało mi wszystkie myśli. Serce oszalało. Zrobiło mi się gorąco. 

– …umówi się pani ze mną na kawę? – siłą rozpędu, lekko mamrocząc, dokończyłem.

Klara przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, a potem jej usta wygięły się w leciutkim, smutnym uśmiechu

Z przyjemnością, ale… nie – odparła głosem, który idealnie pasował do jej oczu; chłodnym, lekko matowym, chropawym, jakby się jeszcze nie obudziła. 

Potem wyszła ze sklepu, nic nie kupując. Patrzyłem, jak dosiada konia i odjeżdża. Odniosłem wrażenie, że uciekała. 

„Z przyjemnością, ale nie”? Co to miało znaczyć?

– Jak pan szuka kobity, to weź się pan za te, które za panem oczy wypatrują – odezwała się pani Szymkowa, sprzedawczyni, żona właściciela sklepu. – A nie za tę…

– Tę? – zmarszczyłem brwi. 

Nie podobał mi się ton kobiety. 

Wzruszyła ramionami. 

– Nic do Klary nie mam, ale z tej mąki to chleba nie będzie.

I tak, zamiast skupić się na pisaniu książki, niemal całkowicie skupiłem myśli na tajemniczej  kobiecie. Myślałem o niej zwłaszcza podczas codziennych przebieżek. 

A tak, biegałem. Przez te lata za kółkiem dorobiłem się mięśnia piwnego średniej wielkości i w ogóle – miałem ze dwadzieścia kilo do spuszczenia. I drugie tyle kondycji do zdobycia. Nie może tak być, żeby zdrowy człowiek w wieku czterdziestu sześciu lat padał po stu metrach, nie? Po miesiącu potrafiłem przebiec już kilometr bez koszmarnego wrażenia, że zaraz dopadnie mnie zawał. 

Przeważnie biegałem przed śniadaniem, około ósmej. Jednak tamtego dnia, kilka dni po spotkaniu z Klarą w sklepie, coś mnie obudziło o świcie. Nie wiem, co to było – ptasie trele czy może szurgot myszy pod powałą. Obudziłem się, poszedłem do kuchni napić się wody, spojrzałem przez okna i ujrzałem… krainę magii. Rozległe pola i nieodległy las tonęły we mgle. Widok był zachwycający. Ubrałem się więc i postanowiłem pobiegać. 

Kiedy odejdą, policz do dwudziestu, a potem znikaj

Ruszyłem truchtem w stronę lasu. Mgła wyciszała wszelkie odgłosy, rysowała bajkowe kształty. Las się dopiero budził. Miałem wrażenie, że jestem sam na świecie, i było to cudowne uczucie. Biegłem ścieżką w lesie i w pewnej chwili wydało mi się, że kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. Jakby coś przebiegło po mojej lewej stronie między drzewami. Potem po prawej. Zatrzymałem się, ciężko oddychając. Rozejrzałem się wokół. Mgła nieco się rozrzedziła, ale jeszcze nie uniosła.

Coś znów przebiegło. Przed sobą usłyszałem cichy warkot. Uniosłem wzrok… Kilka metrów przede mną na ścieżce stał wilk. Wielki, szary. Jego pysk marszczył się, ukazując ostre zęby, a w gardle bulkotał warkot. 

Zastygłem, czując, że choć jestem rozgrzany od biegu, moje ciało opanowuje lodowaty strach. 

Wilki! Słyszałem, że tu są, ale nikt nie ostrzegał mnie, żeby po lesie nie biegać. Tutejsi codziennie chodzili na jagody, na grzyby, rozumiałem więc, że jest bezpiecznie. Ale to przecież Bieszczady. 

Natura. Byłem idiotą.

Usłyszałem z tyłu szelest i drugi warkot. Kątem oka po prawej dostrzegłem ruch. Kolejny wilk. Co robić? Jak się należy zachować, gdy osaczają cię wilki? Czytałem kiedyś książki o Dalekiej Północy, wiecie, „Biały Kieł”, „Zew Krwi”, ale nic już nie pamiętałem. 

Poczułem, że zlewa mnie pot paniki. Co było jeszcze bardziej przerażające, bo wiedziałem, że zwierzęta wyczuwają strach, i wtedy atakują. No już po mnie… A może zdążę uciec?

– Nie ruszaj się. I nie odwracaj od niego wzroku – usłyszałem nagle szept. – Dopóki patrzysz mu prosto w oczy, nie zaatakuje. 

Tak bardzo chciałem się odwrócić i popatrzyć na Klarę. Poczułem na ramieniu dotyk jej ręki. Jest obok mnie! I co ona robi? Zginie razem ze mną!

Kiedy odejdą, policz do dwudziestu i wróć, skąd przyszedłeś

One odejdą?

Kiedy Klara przechodziła obok mnie, idąc w stronę wilka, jej dłoń przesunęła się po moim ramieniu… chciałem myśleć, że pieszczotliwie. Ale bardziej fascynowało mnie to, co widziałem. 

Klara podeszła do wilka, coś powiedziała i zwierzak schował zęby. Nie słyszałem też już warkotu drugiego wilka. Klara powoli weszła między drzewa, a za nią podążyły wilki. Ten wielki, szary ruszył ostatni. Ale zanim zniknął między drzewami, odwrócił się i popatrzył na mnie. Co myślał? Nie wiem. Rozległ się cichy gwizd i wilk podążył za Klarą.

Mam liczyć do dwudziestu. Chyba do tysiąca, bo wcześniej moje mięśnie nie przestaną drżeć! – pomyślałem. 

Gdy wróciłem do domu, wziąłem prysznic, by zmyć z siebie pot przesiąknięty strachem, potem zaś poszedłem do pszczelarza.

Stary Michał, jak na niego mówiono, podobno wiedział wszystko o wszystkich i był najstarszy. I wiedziałem, że to mądry człowiek, nie będzie gadał takich bzdur jak sołtys czy Szymkowa.

Mądry był, rzeczywiście. Choć była dopiero dziewiąta rano, to wystarczył mu tylko rzut oka na moją twarz, by wiedział, że coś się stało. Postawił na stole kielich i nalał pitnego miodu własnej produkcji. Ambrozja. Kiedy się wzmocniłem, opowiedziałem mu poranną przygodę. 

– Jak to możliwe, że one jej słuchają? Kim ona jest? I dlaczego wszyscy mnie od niej odpychają? – zakończyłem.

Stary Michał – który rzeczywiście miał z dziewięćdziesiąt lat, ale trzymał się lepiej niż niejeden sześćdziesięciolatek – pokiwał głową. 

– Opowiem ci pewną historię. To było… – policzył w myślach – czterdzieści jeden lat temu. Była mroźna zima, jak to kiedyś w grudniu. Zbliżały się święta. W jednej z chat mieszkała rodzina Wojasów. Matka, ojciec, syn i synowa. Pół roku wcześniej urodziło się im dziecko. Na trzy dni przed Wigilią młody Wojas wziął samochód ojca, żonę i córeczkę i pojechał do miasta po sprawunki, i żeby lekarz zbadał małą. Takie tam badania okresowe czy szczepienia, już nie pamiętam. No i kiedy wracali, w drodze w lesie, na cztery kilometry przed wioską, samochód się zepsuł. A że było zimno, zaspy i w ogóle, Wojas zostawił żonę z dzieckiem w aucie, a sam poszedł do wioski ściągnąć pomoc. Kiedy kilka godzin później wrócił z ojcem na saniach, auto było puste. Dlaczego kobieta wysiadła z samochodu, tego nigdy się nie dowiedzieliśmy. Może było jej zimno i chciała się rozgrzać ruchem. I w ciemności straciła orientację w terenie. Dwa dni wszyscy z wioski szukali Jadźki i dziecka. Niestety, cały czas padał śnieg i zasypał ślady. W końcu ją znaleźliśmy niedaleko bagien. Była martwa, zamarznięta. Jednak dziecka z nią nie było. Były natomiast ślady wilków. No więc myśleliśmy, że już po ptokach. Młody Wojas prawie oszalał z rozpaczy… Nadeszła Wigilia. O północy wszyscy z okolicy zjechali do kościoła po drugiej stronie rzeki, też przy lesie, na pasterkę. Jak zwykle kościółek był pełen, ludzie na wpół pijani, śpiewali, ksiądz tam odprawiał swoje… Nagle w chwili ciszy dobiegło nas z zewnątrz wilcze wycie. Bliskie. Bardzo bliskie. Drzwi były otwarte, bo się ludziska nie mieścili. 

Kobieta, która panuje nad wilkami? Ja się jej nie boję

I oto tylne rzędy się rozstępują, i wszyscy widzimy, że przed kościołem, w kręgu światła bijącego z wnętrza stoi wilczyca. Obok niej wilk. W zębach trzyma zawiniątko. Kładzie je na ziemi. Wilczyca pochyla się i kufą dotyka zawiniątka, jakby się żegnała, a jej partner znów wyje. Tak jakby coś nam gadał. I mówię ci, wszyscyśmy zrozumieli te wilcze wycie „Opiekujcie się swoim szczeniakiem, nie nasza to rola”. Prawdziwe jest powiedzenie, że o północy w Wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem – stary pokiwał głową.

– To była Klara? – domyśliłem się, zdjęty zgrozą. 

– Ano, Klara. Wychowywała się jak każde inne dziecko, tyle że lubiła latać po lesie i chciała wiedzieć wszystko o wszystkim. Teraz jest tutaj leśniczyną, jedną z najlepszych. 

– No ale dlaczego nie ma męża?

Stary Michał nalał mi kolejnego kielonka miodnej ambrozji.

– Kiedy skończyła dwadzieścia lat, miała narzeczonego. Dano nawet na zapowiedzi. Ale pewnego dnia ktoś Klarę przyuważył w lesie, jak gadała z wilkami.

Widział, że nad nimi panuje. No i wieść się rozeszła i straciła narzeczonego.

Zmarszczyłem brwi.

– Dlaczego?

Pszczelarz uniósł brwi.

– A kto by chciał mieć żonę, która panuje nad wilkami? To zbyt… niebezpieczne. Mężczyzna czuje się taki mało… męski – w głosie starca usłyszałem drwinę.

Zgadzałem się z nim w pełni.

Jeszcze tego samego wieczoru pojechałem do miasteczka, kupiłem kwiaty, bombonierkę i drobny prezent. A następnego dnia rowerem dojechałem do leśniczówki. Klary nie było, więc siadłem na schodach i poczekałem. Przyszła trzy godziny później. Kiedy mnie zobaczyła – i kwiaty, i bombonierkę – zarumieniła się. 

– Pani Klaro – powiedziałem poważnym tonem, wyciągając przed siebie upominki. – Bardzo bym chciał, żeby opowiedziała mi pani wszystko o wilkach. I o sobie – dodałem po chwili.

Długo patrzyła w moje oczy. Nie wiem, co w nich odczytała, ale wreszcie uśmiechnęła się i odpowiedziała. 

– Z przyjemnością.

I tyle. Bez dalszego ciągu.

Od tamtego dnia minęło już pięć lat. I mówię wam, żona, której słuchają się wilki, to najwspanialsza żona na świecie. Teraz to mi jej w okolicy faceci strasznie zazdroszczą. I dobrze im tak.