Słyszeliście o japońskim Lesie Samobójców? Według legend, kto do niego wejdzie, już nigdy z niego nie wyjdzie. Na zdjęciach widać mnóstwo lalek porozwieszanych na gałęziach, które symbolizują te wszystkie osoby, które straciły w nim życie. Sama nie wierzę w tę historię. A raczej nie wierzyłam, do czasu.

Mieszkam sama. Mam trzydzieści parę lat i pracuję w urzędzie na podrzędnym stanowisku. Rodzice zginęli kilka lat temu w wypadku, a ja wyprowadziłam się z rodzinnej miejscowości i wylądowałam tutaj, w mieście na Podkarpaciu.
Przez ostatnie parę lat zaprzyjaźniłam się tylko z jedną osobą – Heleną. Jest parę lat starsza i, w przeciwieństwie do mnie, wierzy we wszystkie straszne historie i legendy, jakie tylko usłyszy.
To ona opowiedziała mi o Czarnym Lesie.
Według miejscowych – oczywiście tych najstarszych – Czarny Las to leśny trakt, który ciągnie się przez dziesięć kilometrów, od miejscowości, w której mieszkam 
– Praniówek, aż do drogi szybkiego ruchu wychodzącej na Warszawę.
– To taki nasz las samobójców – powiedziała pewnego wieczoru, kiedy sączyłyśmy martini, oglądając filmy z Hugh Grantem.
– Znasz kogoś kto się tam zabił? – zapytałam.
– No nie – odparła i wydęła usta. – Ale Marek, wiesz, ten z pracy, mówił, że tydzień temu zgubił tam psa.
– Założę się, że nie tylko w tym lesie ktoś zgubił psa – parsknęłam.
– Pewnie, nie chcesz, to nie wierz, ale ja tam na pewno nie wejdę! – żachnęła się.

"Nigdy nawet nie myślałam o samobójstwie...". Historia Darii

Następny weekend miałam wolny, a moja jedyna przyjaciółka pojechała do rodziców, więc kompletnie nie miałam co robić. Na buszowanie po galerii było zbyt wcześnie – albo zbyt późno – bo do wypłaty zostały jeszcze dwa tygodnie, jedyna kosmetyczka w miasteczku robiła z twarzami klientek takie cuda, że nigdy bym się na to nie zdecydowała, a na samotne przesiadywanie w domu jakoś nie miałam ochoty.
– A co mi tam – wzruszyłam ramionami i spakowałam plecak.
Godzinę później byłam już pod lasem. Zostawiłam samochód na parkingu, założyłam plecak i uzbrojona w przeciwdeszczową kurtkę weszłam między drzewa.
Było magicznie. Wszędzie dookoła słyszałam śpiew ptaków, stukot dzięciołów i szmer pobliskiego strumyka. Pachniało igliwiem, mokrą ściółką i liśćmi.
Las samobójców, też mi coś… – mruknęłam.
Po godzinie marszu byłam już trochę zmęczona, więc przysiadłam na przydrożnym kamieniu i zjadłam przygotowaną wcześniej kanapkę i wypiłam trochę soku. I wtedy się zaczęło.
– Mam trzydzieści pięć lat – powiedziałam do siebie ni z tego, ni z owego. – Jedną przyjaciółkę, żadnego faceta, żadnej rodziny.
Pokręciłam głową, zastanawiając się, skąd mi to w ogóle przyszło do głowy.
– Pracujesz za najniższą krajową, a w dodatku często zostajesz w pracy po godzinach…
Nagle mi się zebrało na przemyślenia, świetnie!
– Żadnej rodziny.
Te wszystkie myśli były tak intensywne, że nawet nie potrafiłam utrzymać ich w głowie. Spakowałam prowiant do plecaka i ruszyłam dalej. Miałam nadzieję, że chłodne powietrze trochę mnie otrzeźwi i, co ważniejsze, przepędzi ponure chmury z mojej głowy.
Patrzyłam na drzewa.
– Może byś się tak powiesiła, co? – bąknęłam nagle pod nosem.
Aż stanęłam z wrażenia. Byłam zdumiona tym, co powiedziałam. Nigdy nie myślałam o czymś takim, nigdy nie myślałam o… samobójstwie. Potrząsnęłam głową i ruszyłam dalej.
– Ojciec na pewno byłby tobą rozczarowany – głos nie odpuszczał.
Pomyślałam o tacie. O jego uśmiechu i wiecznie niedogolonej, kłującej brodzie. O tym, jak zabierał mnie na kajaki. I jak prawie każdy wieczór spędzał z głową mamy na kolanach, czytając swoje książki…
– A ty jesteś sama.
Fakt, byłam sama. Ale czy to już powód, żeby się wieszać?
– I zawsze będziesz sama.
Działo się ze mną coś dziwnego. Niby prowadzimy dialog w swojej głowie, ale u mnie nigdy wcześniej ten głosik nie był tak wyrazisty. Nie był tak nachalny, że aż musiałam go z siebie wyrzucać.
– To co?
– Nico! Nie zamierzam się wieszać dlatego, że jestem sama.
– I że zawsze będziesz sama.
Stanęłam w miejscu, wyciągnęłam z plecaka wodę i zmoczyłam bawełnianą chustkę. Przetarłam sobie twarz. Czułam się jak wariatka. Oto idę pośród lasu i gadam sama do siebie.
– Bo niby z kim innym rozmawiać? – parsknęłam.
I już sama nie byłam pewna, czy to mówię ja, czy może ten perfidny głos z mojej głowy. Napiłam się trochę wody, schowałam chustkę i ruszyłam dalej. Zaczęła podnosić się mgła, a paskudne myśli nawet na moment mnie nie opuściły. Uszłam zaledwie parę kilometrów, ale byłam potwornie zmęczona.
– Masz nadwagę.
Wcale nie mam nadwagi!
– Te wstrętne fałdy na twoim brzuchu… Cellulit. Nic dziwnego, że jesteś sama.
– Wcale nie dlatego jestem sama! – krzyknęłam do siebie.
– Jasne. Tylko że sama byś się ze sobą nie umówiła, kiedy oglądasz się w lustrze – prychnęłam.
Naprawdę zwariowałam. Kłócę się sama ze sobą.

– Wypadek rodziców to twoja wina!

Tego było już za wiele. Zbyt bardzo bolało. Zatrzymałam się i zrzuciłam plecak na ziemię, a moje myśli popłynęły do wypadku rodziców. Jechali na kolację do znajomych. Śpieszyli się, byli spóźnieni. A ja nalegałam…
– Przez twoją pracę domową zginęli twoi rodzice – powiedziałam pod nosem.
W moich oczach pojawiły się łzy. Chwilę później poczułam je na policzkach i brodzie.
– Pamiętasz mamę? Mówiła, że zrobicie to zadanie następnego dnia rano, w końcu była sobota…
Był weekend, ale ja koniecznie chciałam mieć wszystko z głowy już w sobotę. W niedzielę chciałam umówić się z Anią i Martą, moimi kumpelkami.
– Przez ciebie byli spóźnieni i przez ciebie ojciec tak gnał.
– Tata wcale nie gnał! –  krzyknęłam, zanosząc się łzami.
– Pędził jak wariat! Wiesz, jak bardzo nie lubił się spóźniać. Przejechał na żółtym świetle, prawie na czerwonym, nie widział tej ciężarówki…
Padłam na kolana i przyłożyłam ręce do twarzy. Czułam się koszmarnie.
– Nie tak koszmarnie, jak rodzice zgniecieni przez kilkunastotonowego tira…
Nie wiedziałam, co mam zrobić. Te myśli… Ten głos…
– Zabij się. Po prostu się zabij.

PRZECZYTAJ TAKŻE:

Przeklęty las. "Głos niósł się echem pomiędzy drzewami"

Przeszłam jeszcze kilometr. Cały czas płakałam. Było coraz zimniej, coraz ciemniej, a ja czułam się coraz gorzej.
– Zabij się, przejdzie ci. Wszystko ci przejdzie.
Patrzyłam na łysiejące gałęzie drzew. Na podmokłą ściółkę. Nawet ptaki zniknęły. Nie było nic słychać, poza moimi krokami. I pociągania nosem.
– Mama strasznie cierpiała. Uderzyła głową w deskę rozdzielczą, a jej czoło pękło jak…
– Zamknij się wreszcie! – krzyknęłam z całych sił.
Głos niósł się echem pomiędzy drzewami. Wracał do mnie ze zdwojoną siłą, ale był inny. Dziwny.
– Zabij się wreszcie.
Szydził ze mnie. A może to ja sama szydziłam z siebie?
– Samotna, opuszczona, bez rodziny, bez perspektyw, mieszkająca na zadupiu… – wyliczałam. – Jedna koleżanka, nawet nie przyjaciółka, bo co to za przyjaciółka, która zostawia cię samą w weekend.
– Pojechała do rodziny.
– Właśnie. Do rodziny. Czyli tam, gdzie ty nie pojedziesz nigdy.
W głowie mi się kręciło. Było mi niedobrze. Oczy piekły mnie od łez. Na plecach czułam zimne ciarki. Wstrząsały mną dreszcze.
– Zabij się, dziewczyno, zrób to porządnie. Zniknij jak Milo – powiedziałam do siebie. Jak Milo? Kto to jest Milo?
– Pies Marka! – oprzytomniałam nagle.
Milo to był pies Marka, pies, który nigdy nie wrócił z tego lasu. Poczułam przypływ energii. Coś jak promyk nadziei w pochmurny dzień. W najbardziej czarny dzień ze wszystkich.
– Zabij się. Zabij się. Zabij się… – mówiłam do siebie.
Byłam półprzytomna. Ale resztką sił zawołałam:
– Milo!
A potem drugi raz:
– Milo!
I trzeci:
– Milo! Milo, do nogi!
Ruszyłam przed siebie, nie zwracając uwagi na myśli wprost wylewające się z mojej głowy. Wypadek rodziców. Samotność. Gówniana praca.
– A pamiętasz tego chłopaka? Piotrka? Pamiętasz, co ci zrobił w liceum?
Ledwo widziałam przez zapłakane oczy, ale nie zamierzałam się już zatrzymywać. Czułam, że to może być śmiertelnie niebezpieczne.
– Kiedy nie chciałaś się z nim przespać? Jak cię rzucił na łóżko, a potem…
– Milo!
– Zerwał koszulkę i gdyby nie Ania, to by cię tam…
– Milo! Milo!
– Nie obchodziło go, czego chcesz, bo nikogo nie obchodzisz. Jesteś nikim.
– Milo, piesku!
– Niczym!
– Milo!
– Nikt się tobą nie przejmuje!
– Milo! Milo! Milo!
– Nikt nigdy nie będzie się tobą przejmował!
Padłam na kolana. Łzy kapały na mokrą ściółkę, a ręce miałam brudne od ziemi. Nie czułam nóg. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Kręciło mi się w głowie. Chciało mi się wymiotować.

"Czarny kundelek o imieniu Milo został ze mną"

– Zabij się, dziewczyno – powiedziałam pod nosem.
A potem pokręciłam głową.
– Milo! – zawołałam z całych sił i padłam na wznak.
– Zabij się – jęknęłam. – Zabij. Nikt nie będzie za tobą tęsknił.
Krzaki przy dróżce zaszeleściły. Resztką sił spojrzałam w tamtą stronę. Spomiędzy drapiących gałęzi wybiegł czarny pies. Kundelek.
– Milo?
Podbiegł i polizał mnie po twarzy, a wtedy w mojej głowie wybuchł ogłuszająco głośny krzyk. Aż złapałam się za skronie. Wstałam na kolana.
– Zabij! – krzyknęłam wściekle.
Milo polizał mnie po ręce.
– Milo… – jęknęłam i uśmiechnęłam się przez łzy. – Ty będziesz tęsknił.
Wtedy krzyk się powtórzył. Czułam, że zaraz pęknie mi głowa. Pociemniało mi przed oczami i przewróciłam się na bok. Zemdlałam.
– Proszę pani. Proszę pani, nic pani nie jest?
Otworzyłam oczy. Stał nade mną brodaty mężczyzna w stroju moro. Przez ramię przewieszoną miał strzelbę.
– Co się… Co się stało?
Wzruszył ramionami, a potem pomógł mi pozbierać się z ziemi.
– Przybiegł prosto do mnie. Zdaje się, że uratował pani życie – powiedział mężczyzna.
– Przybiegł? Uratował? – zapytałam rozkojarzona. Ostatnie kilka godzin widziałam jak przez mgłę. Kręciło mi się w głowie.
– Psiak, czarny kundelek – odparł facet i machnął ręką.
Milo podbiegł do mnie i zaczął łasić się przy moich nogach. Wyciągnęłam rękę i delikatnie pogłaskałam go po głowie, a pies szczeknął wdzięcznie.
– Uratował… – powtórzyłam.
– Zdaje się, że tak – przytaknął mężczyzna. – Jestem Adam, pomogę pani wrócić…
– Daria – przedstawiłam się i chwyciłam jego wyciągniętą rękę.
Minął rok od mojej wyprawy do Czarnego Lasu. I choć z Adamem nie wyszło – spotykaliśmy się tylko przez miesiąc – to czarny kundelek o imieniu Milo został ze mną. I codziennie, kiedy wychodzę do pracy, staje przed drzwiami nie chcąc mnie wypuścić. Tęskni za mną. I choć nie nazywa się już Milo, tylko Czarny – żeby Marek przypadkiem go nie rozpoznał – to jest przy mnie niemal cały czas.
I tęskni. A chyba właśnie dzięki temu udało mi się wyjść z lasu samobójców. Bo wiedziałam, że ktoś będzie za mną tęsknił. Aha. Już nigdy później nie słyszałam w głowie tego wstrętnego głosu.

Zobacz także:

PRZECZYTAJ HISTORIĘ: