"Możecie wierzyć lub nie, ale jestem nietypowym lekarzem. Pomagam żywym istotom przetrwać i żyć w dobrym zdrowiu. Jakie to istoty? Już wyjaśniam" - pisze Jola. 

Lekarka roślin. Historia Joli

Martwił mnie stan okazów w szklarniach. Wyraźnie chorowały. Robiłam, co w mojej mocy i tyle, na ile pozwalał stan mojej wiedzy… Praca w ogrodzie botanicznym była spełnieniem moich marzeń. Dostałam się do działu roślin egzotycznych i sukulentów i takie najbardziej mnie interesowały. Niestety, zauważyłam, że stan roślin nie jest zbyt dobry. Chorowały, marszczyły się, niektóre prawie umarły. Postanowiłam, że muszę poznać przyczynę. Studiowałam notatki, wprowadzałam ulepszenia, zasilałam, przesadzałam. Wszystko na nic. 
Któregoś dnia biedziłam się ze szczególnie marnym sukulentem, gdy zaczepiła mnie Asia, jedna z ogrodniczek. 
– Pani Jolu, proszę go zostawić. W środę ma przyjść pani Marianna, to się biedakowi poprawi.
Zdziwiłam się. Zespół pracujący w szklarniach nie był duży. Wszystkich już chyba poznałam. Jaka pani Marianna? Takiej osoby w ogóle sobie nie przypominałam. 
– Pani Marianna jest ogrodniczką jak ja – wyjaśniła mi cierpliwie Asia. – Ale już na emeryturze. 
– Ach, i przychodzi odwiedzić koleżanki! – domyśliłam się.
– To też. Ale przede wszystkim przyjdzie odwiedzić rośliny.
– Rośliny?
– No, bo pani Marianna ma wyjątkowy talent. Dlatego tak bardzo nie chciała odchodzić na emeryturę. Martwiła się o swoich podopiecznych – Asia machnęła ręką w kierunku doniczek i półek, z których smętnie zwieszały się bluszcze. – Wiedziała, że jak stąd pójdzie, to one zaczną chorować. No i widzi pani, miała rację.
Trąciło mi to jakimiś bajkami. Oczywiście pani Marianna zapewne była oddaną swojej pracy osobą, ale rośliny tak nie działają. Bez przesady, nie przywiązują się do ludzi! Uśmiechnęłam się lekko. To zupełnie irracjonalne. 
– A więc pani Marianna także na emeryturze nas odwiedza – ciągnęła Asia, niezrażona moimi uśmieszkami.
– Jednak długo jej nie było. Nawet dzwoniłam do niej, miała problemy ze zdrowiem. Ale teraz przyjdzie, przyjdzie. I wszystko będzie dobrze. 
Zrobiła ruch dłonią, jakby chciała pogłaskać sporego kaktusa.
Wróciłam do pracy. 
Pani Marianna na pewno była bardzo miła, kochała rośliny i tak dalej, ale ja tu miałam poważny problem botaniczny do rozwiązania. 
Minęły dwa dni i nie zauważyłam jakichś znacznych postępów. Rośliny dalej były wątłe i jakieś takie „słaniające się”. Nadeszła środa i musiałam pojechać na kilka spotkań. Całkiem zapomniałam o pani Mariannie. 
W czwartek rano zjawiłam się w szklarniach z samego rana. Popatrzyłam na rośliny i zdziwiłam się. Wyglądały na rześkie i zdrowe. Niektóre nawet puściły nowe pędy, a jeden z kaktusów urodził kwietny pączek. To były te same rośliny co zaledwie 48 godzin temu? Niemożliwe. 
Gdy tylko zobaczyłam Asię, natychmiast do niej poszłam. Przeglądała właśnie oplątwy, które też wyglądały dużo lepiej niż we wtorek. 
– Jak to możliwe? – spytałam. – Przecież… przecież ten aloes wyglądał, jakby mu gniły korzenie! A tamten okaz… – Mówiłam, że przyjdzie pani Marianna – uśmiechnęła się tajemniczo Asia – i sama pani widzi… że była.
– Ale to niemożliwe! – oburzyłam się – Natura tak nie działa!
– Naprawdę? – uniosła brwi Asia, po czym poszła podlać rośliny w drugi kąt szklarni. 
Zostałam więc sama z mnóstwem pytań w głowie. Cokolwiek robiła ta cała pani Marianna, musiałam zobaczyć, co to takiego. 
Nie miałam jednak okazji, bo w kolejną środę nie przyszła. 
Znów się źle poczuła. Rośliny też nie wyglądały najlepiej...

Ogród botaniczny / fot. iStock

Uzdrowicielka. "Wszystkie rośliny miały wokół siebie delikatne, jasne poświaty. Falowały jak zorza polarna"

Tydzień później z rana pojechałam załatwiać sprawy do urzędu. Potem jeszcze wrzuciłam do samochodu szybkie zakupy i podjechałam do domu. Stamtąd wróciłam do pracy. W szklarniach panowała cisza i ciepło. I było jakoś tak pustawo. 
Wtedy ją zauważyłam. Siedziała sobie na stołku przy pokrytym plamami aloesie. Niewielka, krótko ostrzyżona starsza pani w pasiastym sweterku. Na oko nikt szczególny. Postanowiłam zbliżyć się po cichu i zobaczyć, co robi. 
– A co ty się tak skradasz, dziewczyno? – spytała, nie odwracając głowy. 
Musiała mieć doskonały słuch. Szłam przecież na paluszkach. 
– Wcale się nie skradam – odparłam.
– Chcesz zobaczyć, co robię? Zapytaj. Może ci odpowiem – powiedziała na to, niezrażona moim tonem. 
Podeszłam więc. 
Spojrzała na mnie zielonymi, przejrzystymi oczami. Nigdy nie widziałam w ludzkich oczach takiego koloru. A potem mrugnęła i to wrażenie zniknęło. Miała zielone oczy, ale całkiem zwyczajne. Całkiem podobne jak moja koleżanka ze studiów – Lilka. 
Znowu się uśmiechnęła.
– Widzę, że zależy ci na roślinach. To ci się chwali. Jak masz na imię?
– Jola.
– To ci się chwali, Jolu. Ale one nie są chore. One tylko się smucą. 
Pomyślałam, że staruszka ma chyba trochę nie po kolei w głowie. 
– Pewnie myślisz, że zwariowałam? – zapytała zupełnie, jakby czytała mi w myślach. – Prawda?
– Ale… ja…
– Och, nie jąkaj się. Nie jąkaj. Musisz być odważna. Skoro tak bardzo chcesz tego daru, musisz być odważna. Przed tobą wiele lat służby. 
– Słucham? – zdumiałam się. 
O czym ona w ogóle mówiła? 
– Zrozumiesz. Usiądź tu obok mnie. I bądź cicho –– dodała z naciskiem.

Siadłam na stołku obok. A ona zaczęła nucić. Nuciła tak, nuciła, aż zrobiło mi się trochę sennie. I wtedy zobaczyłam. Wszystkie rośliny miały wokół siebie delikatne, jasne poświaty. Falowały jak zorza polarna, którą kiedyś widziałam na filmie. Były różnokolorowe. Na przykład aloes miał różową, a oplątwy niebieskie. Niektóre rośliny były jednak otoczone zgniłą, nieładną zielenią. Poczułam, że to one są najbardziej zagrożone… Pani Marianna wstała i nadal nucąc sobie pod nosem, podchodziła do każdej rośliny. Głaskała je, dotykała, a z jej rąk spływało na nie ciepłe, choć delikatne światełko, pełne migotliwych błysków. I ta zgniłość ustępowała, odchodziła. Uzdrowicielka!

Ona… ona je leczy, przekazując im coś z siebie – uświadomiłam sobie nagle. 
Ale milczałam. 
Cała szklarnia napełniła się światłem. W tym czasie przechodziły obok ze trzy osoby, zaglądały, mówiły dzień dobry i szły dalej. Pani Marianna przyjaźnie kiwała im głową. Patrzyłam na to zdumiona. Nie widziały? Nie dostrzegały tego co ja? 
– Jak się czujesz, dziewczyno? 
– spytała pani Marianna, na powrót siadając obok mnie. 
Widziałam kropelki potu na jej czole. Była też trochę blada. 
– A jak się pani czuje?
– Jestem już stara – wzruszyła ramionami. – Moja służba dobiega końca. 
– Służba?
– Sądzisz, że to człowiek wszystkim rządzi? – uśmiechnęła się – Nie. Nie pracowałabyś tutaj, nie usiłowała chronić natury, gdybyś tak myślała. 
Po chwili dodała:
– Pora na mnie. Ale nie mogę odejść bez przekazania pracy komuś innemu. Jesteś gotowa, Jolu?
– Umieć to co… pani?
– Tak. Ty już to umiesz, widzę w tobie potencjał. Potrzebujesz tylko trochę wiedzy. I trochę czegoś, co jest ponad wiedzą. Zgadzasz się? 
– Tak – wyszeptałam, wiedząc, że mam do czynienia z czymś, czego rozum nie ogarnie.
Z magią. Z przyrodą. Z wielką siłą życia. Widziałam, co ona robi. Wiedziałam, że to jest coś wyjątkowego. I wielki obowiązek. Byłam zafascynowana. 

Epilog

Pani Marianna przychodziła przez jeszcze trzy miesiące. Uczyła mnie. Potem któregoś dnia dowiedziałam się, że z domu do szpitala zabrało ją pogotowie. Moja mentorka i uzdrowicielka roślin zmarła tego samego dnia. Na jej pogrzeb przyszli wszyscy pracownicy ogrodu. Dyrektor zafundował wielki wieniec. A ja, tego samego wieczoru, choć chciało mi się płakać, objęłam służbę, aby pomóc sobie i roślinom przejść żałobę po ich strażniczce.  

Zobacz także: