Dzień zapowiadał się wyjątkowo piękny, więc postanowiłam, że przedpołudnie spędzimy razem z moim małym wnuczkiem w parku. Właśnie wychodziliśmy z domu, gdy jakiś młody człowiek wszedł na klatkę schodową z plikiem osiedlowych gazetek. Nie patrząc na mnie, szurnął jedną z nich pod moje nogi, na wycieraczkę. Z trudem powstrzymałam się od złośliwej uwagi o zaśmiecaniu schodów, mógł przecież podać mi tę gazetkę, a nie rzucać nią. Podniosłam ją z posadzki, chociaż nigdy nie czytałam takiej prasy, pełnej ogłoszeń reklamowych. Nie chciało mi się jednak wracać do mieszkania, więc machinalnie schowałam ją do torby, natychmiast o niej zapominając.

Szlifowane, miodowe i barwy kości słoniowej…

Dostrzegłam ją dopiero w parku, wyjmując zabawki wnuka. Chwilę potem, gdy mały był już w piaskownicy, raczej z nudów niż z potrzeby, zaczęłam przeglądać pisemko. Szybko przebiegłam wzrokiem po reklamach w ramkach, bo zainteresowały mnie raczej drobne ogłoszenia na ostatniej stronie. I tam właśnie natrafiłam na trochę dziwny anons: „Radzieckie korale z bursztynu, pamiątka, sprzedam pilnie”. Obok podany numer telefonu… Uśmiechnęłam się sama do siebie, bo nigdy nie słyszałam o radzieckich bursztynach… Takie dziwne sformułowanie. To raczej kawior czy szampan kojarzył mi się z tym dzisiaj już archaicznym określeniem.

Lubiłam bursztyny, nosiłam je często ze względu na moją chorą tarczycę. Więc nawet nie namyślając się wiele, zadzwoniłam pod wskazany numer. W komórce usłyszałam drżący, chociaż jeszcze nie stary, kobiecy głos.

– Ja w sprawie ogłoszenia – powiedziałam. – Chciałam zapytać o te bursztyny…

– To pamiątka rodzinna, stare, radzieckie bursztyny – usłyszałam w odpowiedzi. – Chociaż ojciec mówi, że carskie… Długi sznur…

Zdumiałam się jeszcze bardziej. Nie dość że radzieckie, to jeszcze carskie. Strasznie dziwne, jedno przecież wykluczało drugie…

– Ale czy to są szlifowane kamienie, czy zwykła sieczka – spytałam. – I ile pani by chciała za nie?

Zobacz także:

– Nie, nie sieczka, skądże – zastrzegła się kobieta. – Szlifowane, takie miodowe i barwy kości słoniowej…

– A ile? – spytałam.

– No nie wiem, ile – w jej głosie słyszałam niezdecydowanie.

– Ale ja muszę wiedzieć, jaka to jest kwota, rzędu tysiąca, czy na przykład trzystu złotych – ponagliłam ją.

– Oczywiście, że trzysta złotych, no trzysta pięćdziesiąt – szybko odpowiedziała. – Tak, trzysta pięćdziesiąt złotych.

Pomyślałam, że tyle mogłabym dać, jeżeli te kamienie są ładne. Zbliżały się moje imieniny i zawsze wtedy robiłam sobie jakiś prezent. Kupowałam rzecz, na którą w innych okolicznościach pożałowałabym pieniędzy. Więc mogłyby być tym razem te radzieckie czy carskie bursztyny, czemu nie…

Muszę być tam przy nim…

Umówiłam się z kobietą na następny dzień. Mieszkała na obrzeżach miasta, jechałam tam prawie godzinę, potem nie mogłam znaleźć tego jej domku. W końcu byłam na miejscu. Przez ogrodzenie zobaczyłam mały, zadbany ogródek przed domkiem, kwiaty rozsiane na trawniku, z boku pnące róże i dwie karłowate jabłonki, pełne dojrzewających owoców, wyżwirowane białymi kamyczkami ścieżki. naprawdę sielski widoczek, jak nie z tej bajki. Nacisnęłam dzwonek i na ganku pojawiła się kobieta, na pierwszy rzut oka koło sześćdziesiątki.

– Dzień dobry! Telefonowałam do pani wczoraj – zakrzyknęłam. – W sprawie tych bursztynów.

Kiwnęła głową, uśmiechnęła się i po chwili stała już przede mną.

Pięknie pani mieszka – powiedziałam. – Obrazek, jak z bajki…

– No tak, lubię pracę w ogrodzie – pokiwała głową, ale uśmiech na jej twarzy szybko zgasł. – Ale teraz, odkąd tata miał wylew, nie mam już tyle czasu, co kiedyś…

Weszłyśmy do środka, na oszkloną, przestronną werandę.

– Może usiądziemy tutaj – zaproponowała, wskazując drewnianą, rzeźbioną ławę i taki sam stół. Wydawało mi się, że jest jakby zakłopotana. – Zrobię kawę…

– Ale nie trzeba, ja nie chcę przeszkadzać – powiedziałam. – Obejrzę tylko te bursztyny i już uciekam.

– Nie przeszkadza pani i tak nie mam już nic dzisiaj do roboty – popatrzyła na uchylone drzwi do wnętrza domku. – Tylko tata uparł się oglądać na dole telewizję i… – potrząsnęła głową. – No, muszę być tam przy nim… Ale przygotowałam ten naszyjnik – sięgnęła do starej komody i wyciągnęła z szuflady jakieś zawiniątko.

To jedyna rzecz, jaka łączy cię z przeszłością

Po chwili na drewnianym blacie stołu leżał bursztynowy naszyjnik. Większe i mniejsze kamienie migotały w świetle słonecznym, skrzyły się wszystkimi odcieniami miodu, żywicy i kości słoniowej. Od ciemnobrązowych do zupełnie mlecznych… Patrzyłam z zachwytem na ten klejnot, bo to nie były zwykłe korale, ale godny królewskiej szyi, prawdziwy klejnot!

– To rodzinna pamiątka – wyszeptała kobieta, dotykając lekko największego, złocistego kamienia. – Są chyba stare, jeszcze sprzed wojny…

– Nie szkoda pani ich sprzedawać? – spytałam, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z zachwytu. – Są takie piękne, niespotykane…

– Ale ja potrzebuję pieniędzy, rehabilitacja ojca sporo kosztuje i nie stać mnie za bardzo – uciekła spojrzeniem w bok, policzki zaróżowiły się jej z zażenowania. – Tata jest już bardzo stary, nie chcą trzymać go w szpitalu, a terminy zabiegów na fundusz są takie, że… – machnęła ręką. – Wszystko trzeba załatwiać prywatnie, a skąd brać pieniądze….

– Ale trzysta pięćdziesiąt złotych to śmieszna cena – uśmiechnęłam się do niej. – Są warte o wiele więcej, a ja nie wiem, czy mnie na nie stać.

I w tym momencie usłyszałam czyjeś wołanie, dochodzące z głębi domu.

– Marysiu, czy ktoś przyszedł? – słowa były słabe, ledwie słyszalne. – Czy mamy gościa?

Kobieta rzuciła na mnie spłoszone spojrzenie, a potem szybko podeszła do uchylonych drzwi i otworzyła je szerzej.

– Nie tato, pani przyszła do mnie w interesach – powiedziała. – Oglądaj sobie ten mecz spokojnie…

W tej chwili usłyszałam jakiś dziwny odgłos, jakby stukanie, a po minucie w drzwiach ukazał się mężczyzna, staruszek, opierający się na lasce. Pomimo wieku i widocznej choroby, znać było po nim dawną dumną postawę wojskowego, kiedyś musiał być bardzo przystojny, wciąż jeszcze był pięknym człowiekiem… Popatrzył na mnie uważnie swymi niebieskimi, głęboko osadzonymi oczami, a potem jego wzrok zatrzymał się na naszyjniku. Widziałam, jak zmarszczył czoło.

– A dlaczego te bursztyny tu leżą? – odwrócił głowę do córki. – Co ty chcesz z nimi zrobić, Marysiu?

– Tato, tylko się nie denerwuj, proszę cię – kobieta przyskoczyła do niego, przytrzymała za ramię, bo wydawało się, że lada moment mężczyzna upadnie. – Usiądź, proszę…

Staruszek drżącą ręką przytrzymał się stołu, usiadł naprzeciwko mnie i dopiero wtedy podniósł oczy znad bursztynów.

– Piękne są, prawda? – spytał. – Może nawet któraś z kobiet z carskiej rodziny je nosiła…

– Tak, są przepiękne, nigdy takich nie widziałam – dotknęłam machinalnie dużego kawałka bursztynu, jaki miałam zawieszony na łańcuszku na szyi. Nie umywał się do tych, leżących na stole…

– Widzę, że pani też lubi bursztyny – głos staruszka drżał, ale w jego oczach widziałam ciepłe błyski, gdy patrzył na mnie. – To zdrowo je nosić…

– Tato, chodź, położysz się – kobieta była zdenerwowana, rzucała mi spłoszone spojrzenia. – Jesteś zmęczony…

– Daj mi tu z wami posiedzieć, tak rzadko ktoś do nas przychodzi – odparł staruszek niecierpliwie. – Lepiej powiedz, co ty chcesz z tym naszyjnikiem zrobić – popatrzył na nią groźnie. – Chcesz sprzedać, tak?

– No… właściwie to tak – kobieta zająknęła się, ale po chwili popatrzyła mu prosto w oczy. – I tak tego nigdy nie noszę, a pieniądze są potrzebne.

– Ale to jest jedyna rzecz, jedyna na całym świecie, jaka łączy cię z przeszłością, z twoją prawdziwą rodziną, twoją tożsamością – widziałam, że staruszek bardzo się wzruszył, twarz mu poczerwieniała, zaczął niebezpiecznie szybko oddychać.

– Nie mów głupstw, tato – żachnęła się jego córka. – Ty jesteś moją rodziną, tylko ty i mama jesteście całą moją tożsamością – wybiegła z werandy.

Wybiegłem, tak jak stałem

Za moment wróciła z jakimiś kroplami i podała je ojcu bardzo troskliwie. Siedziałam, nic się nie odzywając, bo czułam się bardzo niezręcznie. Cała ta sytuacja wydawała się jakaś dziwna, ci ludzie mówili rzeczy, o których nie miałam pojęcia i nie bardzo wiedziałam, czy chcę uczestniczyć w tym wszystkim. Ale bursztyny były tak piękne, wciąż przyciągały mój wzrok, jak zaczarowane, jakby miały jakąś magię w sobie…

– Pani nie rozumie – starzec popatrzył na mnie i odetchnął głęboko, jakby nabierając sił. – To cała historia, bardzo dziwna i jeżeli chce pani posłuchać… – popatrzył na córkę. – Ty zrób kawy czy herbaty, a ja pani opowiem…

– Tato, nie powinieneś – kobieta spojrzała na ojca ostro.

– Idź już, idź – machnął ręką. – A pani niech słucha, to kawałek naszej historii, naszego kraju…

Uśmiechnęłam się do niego, no, bo co miałam zrobić. Skoro tak bardzo chciał mi coś opowiedzieć, to niech mówi…

– Za okupacji, jako młodego chłopaka, dzieckiem jeszcze właściwie byłem, wywieźli mnie z łapanki na roboty do Niemiec – mężczyzna przymknął oczy, jakby odpłynął cały w swoje wspomnienia. – A potem, po wyzwoleniu, wróciłem do domu, ale bieda taka straszna u nas na wsi była, do gęby nie było co włożyć, to do wojska na ochotnika poszedłem. Tam przynajmniej jeść dali porządnie, trzy razy w dzień. Ale służbę miałem daleko od domu, na Suwalszczyźnie, pod samą ruską granicą. To znaczy wtedy to tam był Związek Radziecki – mężczyzna westchnął ciężko.

– Z bandami walczyliśmy, niebezpiecznie tam było bardzo… – starzec machnął ręką, potrząsnął głową. – Którejś nocy, zimą, a straszne tam zimy były, mróz i śnieg taki, że się wyobrazić nie da… Nie miałem tamtej nocy służby, spałem na strażnicy, gdy nagle obudziły mnie strzały. Wybiegłem, tak jak stałem, karabin tylko zdążyłem chwycić… Inni koledzy też w samych gaciach, zaspani, ale z karabinami. A na naszą strzelnicę napadła jakaś banda, ostrzeliwali nas ostro, dwóch naszych wtedy zabili, nie wiem do dziś, kto to był właściwie, na koniach byli, uzbrojeni, w radzieckich mundurach, ale niekompletnych… Może jacyś uciekinierzy z ichniejszego wojska, kto ich tam wiedział – staruszek zamyślił się na moment, potarł palcami czoło. – Kolega trafił jednego z nich, spadł z konia, a koń pognał w las, dopiero potem go nasi przyprowadzili… Reszta ich uciekła…

Wielkie to szczęście dla nas było

Na werandę weszła kobieta, niosąc tacę z herbatą. Ostrożnie postawiła filiżankę przede mną, nie patrząc na mnie. Wydawała się niezadowolona, że jej ojciec opowiada tę historię. Na policzkach płonęły jej rumieńce zażenowania, ale starzec wciąż mówił i nikt nie próbował już go powstrzymać…

– Gdy podszedłem do tego zabitego, usłyszałem jakiś pisk…– westchnął znowu, jakby tchu mu nagle brakło. – Wydobywał się ten pisk jakby spod płaszcza leżącego, długiego, wojskowego szynela… Odchyliłem jego połę i zdumiony ujrzałem jakieś spore zawiniątko pod jego pachą, które ruszało się i popiskiwało… To było niemowlę w zawijakach… – urwał i spojrzał na córkę.

A ona usiadła sztywno obok niego, wpatrzona w bursztyny, leżące na stole.

– Jak to, niemowlę? – spytałam zdumiona.

Ano dzieciak maleńki, może dwumiesięczna dziewczynka w powijakach, w kocyku… Cud, że nie zamarzła na tym mrozie… Gdy ją odwinęliśmy, spod pieluchy wyciągnąłem te bursztyny… Tak, jakby nóżki miała w nie owinięte…

Spojrzałam na kobietę, nie patrzyła na nas, trzepotała rzęsami, ale nie udało się jej powstrzymać łez. Zażenowana i wzruszona, odwróciłam wzrok…

– To była Marysia, tak ją nazwaliśmy – uśmiechnął się starzec i położył swą dłoń na ręce córki. – Nie wiem, skąd się tam wzięła, pod płaszczem tego zabitego, porwał ją, czy to jego dziecko było… Ale dziecinka przecież była, nieboraczka taka… Dobrze, żeśmy kozę mieli na strażnicy, to mleko dla niej było. No a potem to ją taka dziewucha ze wsi wzięła – zająknął się na moment. – No, moja dziewucha, bom ją sobie już dawno upatrzył. A potem pożeniliśmy się i Marysię za córkę wzięliśmy… Wielkie to szczęście dla nas było, bo innych dzieci nam Bóg nie dał.

– No i po co ty to tato wszystko pani opowiadasz – żachnęła się Maria. – Przecież to pani zupełnie nie interesuje…

– Ależ nie, to, co pan mówi, jest bardzo ciekawe – zaprzeczyłam, chociaż miałam świadomość, że cokolwiek bym nie powiedziała teraz, zabrzmi to banalnie, wobec kawałka takiej historii. – I te bursztyny, takie piękne…

– To jedyna rzecz, jaka łączy Marysię z jej rodziną… – powiedział starzec.

– Dość już o tym – kobieta gwałtownie wstała. – Moją rodziną byliście zawsze wy, mama i ty, więc nie ma o czym mówić… A te korale dla mnie nie znaczą aż tak wiele, żebym nie mogła ich sprzedać. Są ważniejsze sprawy niż sentymenty.

Nigdy nie mogłam się powstrzymać

Gdy godzinę później szłam przez ogródek, odprowadzana przez Marię do furtki, nie mogłam zebrać myśli. Ta historia była tak niesamowita, a przy tym tak wspaniała… Zupełnie jak te królewskie bursztyny… Nie kupiłam ich, bo nie miałam takich pieniędzy. Były zbyt cenne, jak na moją kieszeń, na pewno warte kilka tysięcy i miałam tego świadomość. Nie mogłam wykorzystać sytuacji pani Marii i oszukać jej, kupując ten naszyjnik za bezcen. Ale zrobiłam coś innego, żeby pomóc temu mężczyźnie i jego córce.

Zaraz po powrocie do domu zatelefonowałam do syna. Pracuje w naszym miejskim szpitalu, jest lekarzem. Poprosiłam, żeby pomógł tym ludziom, pogadał, z kim trzeba, żeby staruszka przyjęli bez długiego czekania na zabiegi. I udało się, bo okazało się, że właśnie ktoś zrezygnował… A ja zaprzyjaźniłam się z Marią i jeszcze nie raz byłam gościem na ich werandzie. I nigdy nie mogłam się powstrzymać, żeby chociaż przez chwilę nie popatrzeć na te carskie korale z bursztynu…